5.
Idris przez następny tydzień leżał w łóżku z gorączka, to rosnącą to spadajacą, dzięki zimnym okładom i lekom. Jednak ani na chwilę nie odzyskał przytomności i to przyprawiało rudzielca o ból brzucha z nerwów. Kain zaangażował do pomocy swoją matkę i młodsza siostrę, żeby doglądały chorego. Naprawdę się bał. Bał się, że chłopak umrze we śnie, a jego przy nim nie będzie. Nie chciał myśleć w ten sposób, ale nie potrafił inaczej. A co jeśli się już nie obudzi?
Dodatkowo, w miasteczku zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Znajomemu farmerowi podobno zniknęły trzy krowy. Jakaś kobieta widziała czarną postać w polu, która unosiła się nad ziemią, a pewnemu rolnikowi uschły całe plony. W dodatku córka przyjaciela jego rodziny leżała przykuta do łóżka. Zmogła ją jakaś nieznana choroba. Podobnie jak Idris zemdlała zmierzając do domu i od trzech dni się nie obudziła.
Kain miał dosyć zmartwień, a jakby tego było mało, przez nagłe burze i zawieje, kupcy nie przyjechali do ich malutkiego miasteczka. Z racji tego jego matka nie miała jak sprzedać swoich wyrobów włókienniczych. Była niepocieszona, bo bardzo się starała wykonać zamówienia, a teraz będzie stratna i nie zarobi.
Chłopak właśnie skończył swoją pracę. Dzisiaj było wybitnie dużo roboty, więc musiał zostać trochę dłużej. Nie dość, że kiedy nie było Idrisa, sam jeździł do młyna i robił za dwóch, co zajmowało mu dużo więcej czasu, to jeszcze było mniej rąk do pracy w piekarni. Z racji tego przychodził skoro świt, a wychodził kiedy już się ściemniało.
Zamierzał, jak od tygodnia, iść prosto do domu swojego przyjaciela. Był pewien, że albo jego siostra, albo matka przynajmniej zerknęły, czy wszystko z nim w porządku. Zaaplikuje mu zioła, zmieni okłady, sprawdzi, czy przypadkiem się nie obudził i będzie mógł z czystym sumieniem iść spać.
Szedł powoli, powłócząc nogami po piaszczystej ścieżce, walcząc ze zmęczeniem. Wiedział, że w momencie w którym jego lico dotknie poduszki, to obudzi się nazajutrz w południe. Mógł sobie na to pozwolić, bo jutro nie pracował.
Kiedy skręcił w boczną alejkę, która prowadziła prosto do domu Idrisa, zauważył zapłakaną kobietę na środku drogi, która kręciła się i rozglądała. Kain zmarszczył brwi i podszedł do niej zaaferowany.
- Co się stało? - zapytał.
- Och panie kochany, czekam na męża - odpowiedziała kobieta, a z jej oczu pociekły srebrne łzy - Mój syn... Mój kochany Denwar, ledwo wrócił dzisiaj z lasu, padł jak długi na ganku. Nie potrafimy go obudzić - kobieta zaczęła płakać, prawie się dusząc.
- Mąż pojechał po lekarza do miasteczka obok. Moje dziecko praktycznie nie oddycha! Nie ma z nim kontaktu! Och bogowie, ratujcie.
Kain znał tę kobietę i kojarzył jej syna. Mieszkali spory kawałek od Idrisa, ale można powiedzieć, że byli jego sąsiadami. Chłopak był może trochę starszy od niego. To on był wtedy w grupie myśliwych, którzy ponoć widzieli Biesa w lesie. Zapamiętał to, bo Denwar wyglądał na naprawdę przerażonego.
- Niech się pani uspokoi - powiedział powoli Kain, starając się żeby jego głos brzmiał na kojący - Proszę mnie zaprowadzić do syna.
Kobieta skinęła głową i skierowała się w stronę domu. Nogi lekko jej się trzęsły i widać było, że drga od wstrzymywanego płaczu. Zaprowadziła Kaina do mniejszej izby, gdzie leżał trupioblady blond włosy młodzieniec. Wyglądał, jakby był jedną nogą po drugiej stronie. Kain wystraszył się nie na żarty. Idris w najgorszym momencie nie wyglądał tak tragicznie.
Podszedł powoli do leżącego i położył mu rękę na czole. Paliło żywym ogniem. Miał wrażenie, że chłopak w tym nikłym świetle świecy jest fioletowo-zielony. Odchylił mu powieki, żeby zerknąć na białka. Były żółte, jak słonecznik, w dodatku całe przekrwione. Jeśli tak dalej pójdzie, blondyn może nie przeżyć do przyjazdu lekarza. Droga z miasteczka, była dosyć długa, wiedział ile zajęła mu podróż po doktora.
Gorączka była stanowczo zbyt wysoka. Trzeba ją zbić, bo lekarz nie będzie miał czego ratować. Pamiętając o ziołach, które podawał Idrisowi szybko zwrócił się do kobiety.
- Ma pani kwiaty w ogrodzie? Zioła?
Kobieta dosyć zmieszana popatrzyła na niego dziwnym wzrokiem, jakby obawiała się, że stracił rozum.
- Tak, ale...
- Potrzebuje czegoś na gorączkę. Może być kwiat lipy, maliny, czarny bez... Cokolwiek!
- J-ja... Mamy lipę, ale nie ma na niej kwiatów, teraz są tylko liście. - wydukała ze łzami w oczach.
Próbował przypomnieć sobie, o czym jeszcze mówił mu lekarz, odnośnie wysokiej gorączki. Idris dostał od niego biały, sypki proszek, jakiś kwas? Ale dodatkowo mówił mu o ziołach, które mogą pomóc przy temperaturze i zapaleniu.
To co wymieniał doktor rosło głównie w lasku, czy na polanie. Ale ta kobieta pewnie tego nie miała. Miała róże... Dzikie róże.
- Niech pani idzie i nazrywa mi kwiatów i owoców róży! Szybko! I przygotuje zimną wodę, trzeba zrobić odwar!
Kobieta patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, jakby nie docierało do niej co mówi, otwierała i zamykała usta, jak ryba wyjęta z wody.
- Ruszaj się babo, chyba, że chcesz mieć zaraz w łóżku trupa! - Kain nie wytrzymał, rozumiał, że cierpiała i była w szoku, ale nie mogła się poddać.
Starsza pani wybiegła po chwili, a rudowłosy zerknął przelotnie na chłopaka. Jeśli on nie umrze w ciągu nocy, to będzie prawdziwy cud. Wyglądał jakby już był martwy. Sprawdził jego oddech na wszelki wypadek, ale był wyczuwalny. Otrząsnął się i poszedł do kuchni w poszukiwaniu jakiejś misy. Znalazł ja po chwili. Potrzebna mu woda, dużo zimnej wody. Zauważył, że obok w dwóch wiadrach było jej po brzegi. Musiała zostać przyniesiona ze studni. Nie zastanawiał się zbyt długo, tylko odlał trochę do misy. Po chwili wziął jakiś biały kawałek materiału, rozerwał go na dwie części i zmoczył w wodzie.
Zerknął na stół, bo coś przykuło jego uwagę. Leżała tam cebula. Przypomniał sobie, jak mama kładła mu ją na czoło, kiedy był mały i męczyła go gorączka. Szybko podszedl przekroił ją na pół, a później na trzy grube plastry. W tym momencie do izby wpadła kobieta, trzymającą w fartuchu pełno kwiatów róży.
- Niech pani wrzuci to do naczynia z wodą i pogotuje parę minut. Później trzeba to odcedzić i spróbujemy mu to podać.
- P-przecież on jest n-nieprzytomny.
- Damy radę, róbże kobieto co mówię! - Kain nienawidził tego. Nienawidził, kiedy ludzie tracili rozum ze strachu. Wiedział, że kobiecie zależało na synu, ale tak mu nie pomoże. Była zbyt roztrzęsiona.
Szybko wziął misę i plastry cebuli i udał się do mniejszego pomieszczenia. Chłopak nie zmienił swojej pozycji, ale zaczął coś mruczeć i majaczyć. Bardzo niedobrze.
Kain podszedł do niego i odchylił pierzynę. Postanowił, że go rozbierze i jeden okład położy mu na szyi, a drugi na nogach. Na czole plasterki cebuli. Kiedy zaczął rozpinać jego koszulę zauważył coś dziwnego. Chłopak na klatce piersiowej i gardle miał coś, jakby czerwone spuchnięte plamy. Wyglądało trochę jakby czymś się zatruł. Skóra w tych miejscach była sucha, jakby zaraz miała zacząć krwawić. Nie miał pojęcia, co to może być, ale nie wyglądało to dobrze.
Szybko obłożył mu czoło, tors i stopy. Po chwili chłopak otworzyl usta i zaczął ciężko oddychać, prawie się dusząc. Kain pochylił się nad nim, bo coś mu nie pasowało. W ustach leżącego, było coś białego. Chłopak uniósł brwi i niewiele myśląc włożył mu palce do buzi.
- Na wszelkich bogów, co ty wyprawiasz?! - kobieta która właśnie weszła z odwarem w naczyniu, prawie wypuściła go z rąk przerażona.
- On ma coś ustach - Kain przez chwilę próbował pochwycić i palcami owe coś. Ciężko było to wydostać, bo nie był to żaden twardy, stały przedmiot. To chyba jakieś kwiaty i małe kulki. Kain zamrugał zdziwiony próbując sobie przypomnieć co to za roślina, ale nie był w stanie. Po pierwsze kwiaty były zniekształcone przez ślinę, a po drugie nie był żadnym zielarzem.
- C-co to jest? C-czemu... Czemu on to zjadł! Wyciągaj, szybko! - kobieta, uprzednio odkładając napar na stolik, rzuciła się do swojego syna i odepchnęła od niego Kaina. Przy okazji wyciągając białe płatki z jego ust.
Rudzielec zamarł i przez chwilę patrzył, jak kobieta w szale stara się wyciągnąć wszystkie pozostałości rośliny. Domyślił się, że to nie może być nic dobrego. Kobieta płakała coraz bardziej.
- To ty mu to podałeś?! Przyznaj się, to ty?! Chcesz go zabić?! - kobieta rzuciła się do chłopaka z wściekłością na twarzy, jakby kompletnie tracąc zmysły.
-Oszalałaś?! Głupia starucha, ja nawet nie wiem co to jest! Przecież próbuje mu pomóc!
Kobieta odsunęła się od Kaina z przerażeniem i zrezygnowaniem. Osłabiona opadła na fotel.
- On by tego nie zjadł. Nie zjadłby tego. Nie zrobiłby... Nie ma takiej możliwości. Nie, nie, niemożliwe.
Kobieta zaczęła się trząść i kiwać na fotelu wprzód i w tył. Wyglądała, jakby zaraz miała się rozsypać na drobne kawałki.
- Czego by nie zjadł? Co to jest? - Kain wyciągnął w jej stronę dłoń z białymi kwiatkami i jakimiś nasionami.
Ciemnowłosa spojrzała na niego i zaniosła się płaczem. Przez dluższą chwilę nie umiała się opanować.
- T-to diabelskie ziele!
Kain zmarszczył brwi w zdziwieniu, bo gdzieś już słyszał tę nazwę. Musiał sobie tylko przypomnieć, gdzie.
- Moja córka... Straciłam przez to córkę. Kiedy była malutka, wzięła do buzi kwiaty, na polanie. Potem przyjechał lekarz, ale nie dało się jej uratować - kobieta wstała, ale po chwili osunęła się po ścianie i patrząc przed siebie pustym wzrokiem - mąż wyciął wszystkie te rośliny w pień. Wyglądają bardzo ładnie, ale śmierdzą okrutnie. Nie należy ich nawet dotykać. Denwar nie wziąłby tego do ust.
I w tym momencie Kain sobie przypomniał. Dolores kiedyś mówiła, że te chwasty do niczego dobrego się nie nadają. Są trujące, ale w niewielkich ilościach powodują halucynacje. Młodzi czasami je żuli, żeby się odstresować, bo podobno powodowały ciekawe sny i halucynacje. Wtedy chłopak nie chciał uwierzyć, że samemu można chcieć się otruć, ale teraz nie był już tego taki pewien. Może chłopak po prostu przesadził?
Nie wiedział, czy będzie w stanie pomóc Denwarowi. Nie miał zielonego pojęcia o tej roślinie, nie wiedział, jak go odtruć. Ale jeśli nie zbiją gorączki, to nie będzie miało żadnego znaczenia.
- Nie poddamy się - zwrócił się do kobiety, która siedziała załamana i roniła łzy.
Wziął szybko odwar i zbliżył się z nim do chłopaka. Wiedział jak podawać płyny nieprzytomnej osobie. Trzeba to robić rozważnie i masować krtań. Kiedy połowa odwaru znalazła się już w gardle nieprzytomnego młodzieńca, usłyszał jakiś rumor przy wejściu. Odwrócił się szybko i za plecami zobaczył elegancko, jak zwykle z resztą, ubranego doktora i zdyszanego ojca chłopaka. Który jakby odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że jego syn wciąż żyje.
- Kain, drogi chłopcze, co ty tu robisz? - stary lekarz odłożył powoli swoją torbę i uśmiechnął się dobrodusznie do rudzielca -Nie powinno Cię tu być. Jeśli to zaraźliwe, sporo ryzykujesz.
- Pan Galla... - Kain sapnął i skupił się z powrotem na chłopaku przed sobą, który zaczął dziwnie sapać - Nie wiem, czy to zaraźliwe. Przypuszczam, że jest otruty. Próbowałem zbić gorączkę, tak jak Pan doktor mówił. Z nim jest naprawdę źle i...
- Poczekaj, spokojnie, daj mi go zbadać - Lekarz chwycił go za ramię i odsunął powoli od chłopaka. - Wystarczająco dużo już zrobiłeś.
Lekarz zbliżył się do Denwara, zakładając rękawice i binokle. Zaczął go dotykać i coś mruczeć pod nosem. Chłopak w tym czasie zaczął dziwnie drżeć.
- Skąd pomysł, że to trucizna? - zapytał lekarz powoli, cały czas badając chorego, przytrzymując go przy okazji.
- Znalazłem w jego ustach to - Kain wyciągnął z kieszeni białe resztki kwiatka i kilka nasion - jego matka mówi, że to jakieś diabelstwo...
- Diabelskie ziele - lekarz przelotnie zerknął na dłoń Kaina i z powrotem wrócił wzrokiem do chorego - a dokładnie Bieluń dziędzierzawy. Nikt o zdrowych zmysłach nie pcha tego do ust. Wyrzuć to.
Kain zaperzył się przez chwilę i odwrócił, żeby wyrzucić kwiat przez okno. Prawie wpadł na matkę chłopaka, która praktycznie stała mu na plecach z przerażeniem w oczach.
- Rzeczywiście, to może być objaw spożycia tego kwiatu - lekarz odezwał się ponownie, a Kain odwrócił się w jego stronę - ale nie wszystko pasuje. Nie powinien tak szybko zapaść w narkotyczny sen. Musiałby zjeść cały krzak tego świństwa, żeby tak szybko go położyło.
- P-przecież moja córeczka umarła przez to czarcie ziele. - wysapała cicho pani domu.
- Tak, ale była malutkim dzieckiem. - Pan Galla przez chwilę patrzył na nieprzytomnego chłopaka by po chwili dodać - dzieci są dużo słabsze.
Doktor pokręcił głową i zaczął mierzyć puls chorego. Po chwili przyłożył dłoń do jego twarzy. Zmarszczka między jego brwiami robiła się coraz głębsza.
- Oddech słabnie. - powiedział cicho, jakby do siebie.
Po chwili i schylił się do swojej lekarskiej torby. Wyciągnął jakiś flakonik z zielonym płynem i odstawił go na szafeczkę obok, grzebiąc dalej w torbie.
- Jak się czuje Idris? - zapytał lekarz, zwracając się do Kaina, jakby chcąc zmienić temat.
- Gorączka spadła, ale cały czas śpi. Jest... Lepiej. Chyba. - wydukał chłopak powoli, cały czas śledząc ruchy doktora.
- Idź do niego.
- C-co? Ale ja chcę wiedzieć, ja...
- Podjadę do was, jak tu skończę - doktor przerwał mu w połowie zdania. - Dam Ci znać, co z tym chłopakiem. Idź już.
Kain ociągał się dłuższą chwilę, ale w końcu wyszedł z chaty. Czuł się jak w jakimś transie. Wiedział, że z Denwarem jest źle. Był ciekawy, czy uda się go uratować. Coś mu tutaj nie pasowało, tylko nie bardzo wiedział co. Po dłuższej chwili skierował się w stronę domu Idrisa i Dolores.
Miał wyrzuty sumienia, że stamtąd poszedł. Czuł się odpowiedzialny za tego blondyna na łożu śmierci. Z całej siły chciał mu pomóc, chociaż nie był pewny dlaczego.
Był pogrążony we własnych myślach do tego stopnia, że nawet się nie spostrzegł, kiedy na horyzoncie zobaczył niewielką drewnianą chatkę. Robiło się coraz ciemniej, więc przyspieszył kroku. Chciał zobaczyć, czy z jego przyjacielem wszystko dobrze. Zaczął się stresować, bo zabawił w domu Denwara chyba dłużej niż myślał.
Nagle przed domkiem zauważył jakiś ruch. Nie przejął się tym zbytnio. Możliwe, że to jego młodsza siostra, chociaż było już dosyć późno, powinna być w domu.
Był już coraz bliżej i zobaczył, że w jego stronę biegnie jakaś dziewczyna. Tej konkretnej akurat się tutaj nie spodziewał. Natychmiast oprzytomniał, a ciśnienie podskoczyło mu gwałtownie. Co jeśli, coś się stało?
Blondyna dobiegła do niego w kilku susach i zdyszana próbowała złapać oddech.
- Mojmiria! Co ty tu robisz? Coś się stało? - zapytał gwałtownie.
- J-ja właśnie miałam cię szukać - wysapała dziewczyna - wieki cię nie było, Twoja siostrzyczka się martwi. Tym bardziej, że trzeba pilnować Idrisa, bo trochę mu się w głowie pomieszało! Cały czas mówi coś o Biesie i przeklętych ludziach. Zaczynamy się poważnie martwić i...
- Poczekaj! O czym ty mówisz?!
- Kain... Idris się obudził.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro