Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4.

Widział biel. Znowu widział biel. Z czymś mu się to kojarzyło. Z czymś dobrym. Ten kolor był dobry. Taki jasny i ciepły.
Miał otwarte oczy, ale nie pamiętał, żeby je otwierał. Niczego nie pamiętał. Czy to sen?
Gdyby ktoś zapytał go, jak się czuje, powiedziałby, że zbyt lekko. Tak jakby wszystkie troski, jakie ostatnio zaprzątały jego myśli zniknęły. Tak, jakby jego ciało ważyło mniej niż zwykle. Był pewien, że powinien pamiętać o czymś ważnym, ale nie wiedział o czym. Nie potrafił zorientować się w sytuacji.
Coś było nie w porządku, tylko nie do końca wiedział co. Miał pustkę w głowie.
Gdzie jest? Co się stało? Próbował się rozejrzeć, ale coś mu na to nie pozwalało. Próbował przypomnieć sobie cokolwiek przydatnego, ale jedyne, co pamiętał, to przeraźliwy ryk. To on krzyczał? Nie, chyba nie.

Zamknął oczy, ale dalej widział biały kolor. Jak to możliwe?

Nagle do jego głowy zaczęły napływać wspomnienia. Zobaczył polanę pełną kwiatów bzu i stokrotek.

Biel.

Dziewczynę o długich jasno brązowych włosach, z szerokim uśmiechem.

Biel.

Pola pszenicy i żyta, które pięknie mieniły się w słońcu.

Biel.

Mały domek, niedaleko lasu, z dziwnym kolorem dachówki.

Biel.

Zapłakany, rudy chłopak, trzymający go za rękę.

Biel.

Miał otwarte oczy, ale nie pamiętał, żeby je otwierał. Poczuł, że ma mokre policzki. Płakał? Coś zabolało go w środku, więc przymknął powieki.

Poczuł, że może ruszyć głową. Więc gwałtownie ją przekręcił, otwierając oczy. Był nagi, dopiero teraz to zarejestrował, ale to jego najmniejszy problem. Nie czuł pod stopami ziemi. Lewitował. Unosił się, tak po prostu, jakby jakaś niewidzialna siła trzymała go w górze. Jak to możliwe? Nie potrafił się ruszyć, ale zaczął odbierać bodźce. Było mu zimno i gorąco jednocześnie i coś mocno trzymało jego nadgarstki. Spojrzał w górę, na swoje ręce, ale nie zobaczył żadnej liny. O co chodzi?
Przez chwilę próbował się wyrwać, szamotał się dziko, żeby tylko spaść na ziemię, żeby tylko poczuć grunt pod stopami, nie wiedział dlaczego, ale nie chciał tu dłużej być. Chciał stąd uciec. Ogarnął go strach, który napędzał go do działania. Chciał wrócić do domu, nawet jeśli nie miał pojęcia gdzie on jest.

W pewnym momencie poczuł lekki wiatr na twarzy. Przestał się wiercić i zamarł. Wiatr leciutko poruszał jego włosami. Nagle z powrotem się spiął. Wiatr jest zły.

Powiew robił się coraz mocniejszy, a razem z nim przychodziła panika. Nie wiedział czego się bał, ale wiedział, że to, co nadchodzi, może go zabić.

Gwałtownie otworzył oczy i biel zniknęła. Teraz była czerwień. Mokra i lepka. Dotykała go swoimi mackami i chciała pożreć. Spływała jak strumień wody. A przez nią przebijał się żółty błysk, który zbliżał się z każdą sekundą coraz bardziej.

Nagle zaczął widzieć tak wiele. Z zawrotną prędkością wróciły do niego wszystkie obrazy. Wspomnienia z całego życia, nawet te, które myślał, że zapomniał. Widział swojego ojca siedzącego na koniu, swoją mamę klęczącą w ogrodzie, siostrę, która bawiła się w wysokiej trawie. Widział siebie, jako małego chłopca i słyszał swój głośny śmiech. Co się dzieje? Obrazy zaczęły się zlewać i przecinać, wirując i zbierając się w jednym miejscu, formując koło.

Koło w kolorze złota i czerwieni, które hipnotyzowało go z każdą sekundą coraz bardziej. Wiatr wiał tak mocno, że jego podmuch zaczął go boleć. Czuł, że znowu nie może się ruszyć, a niewidzialne imadło coraz silniej ściskało jego ręce i nogi. Płakał i już nawet nie starał się tego ukrywać. Czuł przerażenie, bo zarejestrował, co się przed nim pojawiło.

Ogromne, żółto krwiste oko, z poziomą źrenicą jak u kozła, świdrowało go na wylot. Zrobiło mu się słabo i niedobrze, jakby coś odbierało mu siły. Miał wrażenie, jakby ktoś czytał mu w myślach. Ucisk w płacie czołowym robił się coraz mocniejszy. Znowu zaczynał widzieć obrazy. Coś, co dobrze znał i pamiętał, ale też rzeczy, które wydawało mu się, że widzi pierwszy raz w życiu. Serce biło mu coraz szybciej, zastanawiał się ile jeszcze wytrzyma, zanim wybuchnie. W pewnym momencie zobaczył dziewczynę, z ciemnymi włosami. Obróciła się gwałtownie, przeszywąjac go spojrzeniem. Była taka przerażona i krucha. Miała bliznę na twarzy, która ciągnęła się aż do szyi. Ból w jej oczach był niesamowity.

To była Dolores. Jego kochana siostra. Całą we krwi. I chociaż nie przypominała dawnej siebie, był co do tego pewien. Była w lesie. Bała się. Krzyczała. Za nią stał potwór.

Idris też zaczął krzyczeć. Poczuł jak spada.

***

Kain miał wrażenie, że jedyne, czym się ostatnio zajmuje, to powstrzymywanie swojego przyjaciela od rychłej śmierci. Idris pchał się w łapy kosturze, z coraz to większą werwą, coraz mocniej ignorując potrzeby swojego ciała. Jedzenie? A kogo to obchodzi? Wysypianie się? A wyśpi się w grobie. Praca? Są ważniejsze rzeczy.

Miał powoli dość jego zachowania, ale obiecał sobie, że się nie podda. Nie pozwoli mu się stoczyć. Nie chciał go stracić. Znali się od zawsze i nie wyobrażał sobie życia bez tego marudy. Jego siostry też mu brakowało, więc nawet nie próbował się zastanawiać, jak będzie się czuł, kiedy coś stanie się Risowi.

Potrząsnął głową i powoli wyszedł z młyna. Chciał jeszcze popracować, żeby jutro nie musieli tu przyjeżdżać, ale zważając na stan przyjaciela, wolał nie ryzykować. I tak dużo zrobili. Teraz muszą tylko przewieźć mąkę i inne rzeczy pod piekarnię i będzie dobrze. Zakluczył drzwi i odwrócił się w stronę, w której teoretycznie powinien siedzieć na dupie jego przyjaciel. Oh jakież zdziwienie. Nie ma tego upartego osła. Przewrócił oczami i już miał zacząć się drzeć, że nie po to go tu zostawił, żeby ten sam się przemieszczał i płoszył konie, kiedy zauważył, że coś leży na drodze. Zrobił parę kroków w przód. Zamrugał kilka razy, bo to coś niebezpiecznie przypominało człowieka. Zerwał się do biegu.

Na wszystkich Bogów, kurwa jego mać!

-Ris?!

Kain poczuł jak oblewa go zimny pot. Jego przyjaciel leżał na brudnej ziemi i przypominał topielca. Był cały mokry od potu, biały jak papier, wręcz siny i chyba nie oddychał.
Czy to możliwe, że...? Nawet nie chciał o tym myśleć.
Zostawił go samego tylko na parę minut, a ten wygląda gorzej niż trup.
Szybko przyłożył głowę do klatki piersiowej chłopaka, musiał się uspokoić i skupić. Słyszał serce. Czyli Idris żyje. Dopiero po chwili zarejestrował, że jego pierś lekko się unosi i opada, czyli oddycha.

Odsunął się od niego na chwilę i zaczął nim potrząsać.

- Idris! Idris! Obudź się! Słyszysz mnie? RIS! - jego głos co chwilę się załamywał. Czuł łzy w gardle, które co chwilę przełykał. Oderwał wzrok od bezwładnego ciała i rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy. Gdzie jest ten koń, przecież powinien tu być. Zmarszczył brwi, bo ani po koniu ani po bryczce nie było śladu.
Może udałoby mu się sprowadzić kogoś, kto im pomoże? Ale zanim dotrze do centrum wioski na piechotę, to Idris może już...
Potrząsnął głową po raz kolejny. Nie może tak myśleć.

- Ris, ty leniwy dupku, natychmiast się obudź! - ścisnął ramię przyjaciela jak w imadle i próbował go ocucić klepiąc lekko w twarz.

- Ris, cholera jasna nie rób mi tego słyszysz! Nie możesz umrzeć! Obudź się! - Kain znowu zaczął nim potrząsać. Przerzucił jedną nogę, ponad ciało bruneta i usiadł mu na biodrach. Ris go za to zabije, ale miał to w dupie.

- IDRIS! Błagam Cię. Idris! Obudź się, proszę. - nagle z jego gardła wydobył się szloch, a łzy spłynęły po policzkach - Nie zostawiaj mnie tu. Nie przeżyje bez Ciebie.

Rudy chłopak rozpłakał się na dobre ściskając kołnierz chłopaka. Opadł na jego ciało i słyszał jego przerywany, krótki oddech. Bał się, że za chwilę przestanie go słyszeć. Jego szloch wzmacniał się coraz bardziej.

- Ris, jeśli się obudzisz, obiecuję, zrobię to, co będziesz chciał. Będę o ciebie dbał. Nawet mogę gotować, żebyś tylko zaczął jeść - rudy chłopak poczuł, jak zaczyna się trząść - Tylko proszę...proszę... Tylko otwórz oczy.

Nagle Kain poczuł pod sobą niewielki ruch. Podniósł głowę z klatki piersiowej przyjaciela i zobaczył, jak jego twarz wykrzywia się bólem. Coś ścisnęło go za serce. Natychmiast podniósł swój ciężar z ciała chłopaka, myśląc, że to może przez niego. Jednak nic się nie zmieniło. Brunet zaczął się rzucać i jęczeć niezrozumiałe słowa.

- Ris? Ris?! - rudzielec znowu potrząsnął chłopakiem, jednak na darmo.

- Lo... Lore... Se... Do...lo... - Idris zaczął kręcić głową jak opętany, Kain bał się, że zaraz zrobi sobie krzywdę, biorąc pod uwagę, że leży na ziemi, a nie w ciepłym łóżku.

- Dość tego - Kain strzelił szyją i palcami u rąk - Obudzę Cię, czy Ci się to podoba, czy nie.

Wziął zamach i uderzył bruneta z otwartej dłoni w twarz. Chłopak przestał się rzucać, ale to by było na tyle.
Rudzielec ściągnął usta w dzióbek i pomimo łez w oczach, po chwili lekko się uśmiechnął.

- Twardy masz sen, co? Ale nie bój się, ja potrafię każdego obudzić. Najwyżej będziesz miał limo.

Ścisnął dłoń w pięść i uderzył przyjaciela z całej siły w twarz. Podziałało. Po chwili chłopak powoli zaczął otwierać oczy. Miał bardzo mętne spojrzenie. Widać, że nie wiedział, co się dzieje.

- Kurwa, nareszcie! Ris? Wszystko okej?

Idris wyglądał na przerażonego i zdezorientowanego. Miał duży problem ze skupieniem wzroku na jednym punkcie. Nagle jakby coś do niego dotarło, gwałtownie podniósł się do siadu, prawie wybijając przy tym swojemu przyjacielowi zęby.

Kain lekko rozmasowując podbródek spojrzał na chłopaka z wyrzutem. Jednak nie ruszył się z jego nóg ani o milimetr.

- C-co, gdzie... K-kain?

Ris dalej był blady jak ściana, ale już przynajmniej nie przypominał trupa. Fioletowy kolor powoli go opuszczał. Jego wzrok przeskakiwał to na rudzielca, to na otoczenie. Jego oddech był płytki i urywany, jakby właśnie przebiegł wiele kilometrów. Kain odetchnął z ulgą.

- Idris, jestem tutaj, wszystko będzie dobrze, zawiozę cię do domu tylko-

Nie! N-nie do domu! J-ja widziałem go! W-widziałem! On... On ją ma! J-ja... -

- O czym ty mówisz? - rudzielec zmarszczył niespokojnie brwi i poruszył się na przyjacielu, łapiąc jego twarz między swoje dłonie - Kogo widziałeś?

- On, on tu jest! O-on ją ma! R-rozumiesz?!- Idris tak szczękał zębami, że to cud iż mu wszystkie nie wypadły. Trząsł się jak w febrze i Kain tylko cudem rozumiał jego niewyraźne słowa.

- B-bies! Widziałem! On... On... Ma D-dolores! Widziałem ją! Chcę jej pomóc! Pomóc! Puszczaj mnie! Muszę iść! - Kain na chwilę stracił rezon, zamierając w bezruchu, ale szybko się otrząsnął.

Brunet zaczął się rzucać, wierzgać nogami z całej siły i probował się wyrwać.

- Zostaw, puść mnie! Matko, proszę! Matko! - Kain poczuł jak pot spływa mu po plecach. Musiał się mocno zaprzeć nogami, bo mimo, ze Idris był osłabiony, miał sporo siły. Majaczył, to więcej niż pewne. Kain usadził się wygodniej na jego biodrach, łapiąc obie ręce w uścisk nad głową. Chłopak spojrzał na przyjaciela i zobaczył, że nie jest z nim dobrze.

- Puść mnie, on ją zabije! Puszczaj! - Idris próbował go gryźć i kopać. Kain miał powoli dosyć. Nie po to go cucił, żeby ten odwalał takie cyrki. Więc znowu się zamachnął i przyłożył - z pięści w twarz. Tym razem lżej.

Chyba zadziałało, bo brunet przestał się szamotać i patrzył na niego w szoku. Rudzielec korzystając z okazji przyłożył dłoń do czoła młodszego i aż podskoczył. Kurwa, parzy.
Idris z momentu na moment miał coraz bardziej mętny i rozbiegany wzrok, jakby chciał zaraz stracić przytomność.
Kain przez chwilę zastanawiał się, czy nie przyłożył przyjacielowi zbyt mocno.

Miał mętlik w głowie, ze strachu nie myślał jasno i miał wrażenie, że Ris traci zmysły, w dodatku na sto procent miał wysoką gorączkę.

- Idris, spójrz na mnie - ciemnooki chłopak na chwilę skupił na nim wzrok -Jedziemy szukać lekarza.

***

- Najgorsze minęło, ale proszę sprawdzać temperaturę ciała i robić chłodne okłady. Nie można dopuścić do przegrzania. - starszy doktor potarł swoje pomarszczone czoło, odchrząknął i schował okulary do saszetki - Proszę pamiętać, żeby parzyć choremu zioła i podawać ostudzone. Nic więcej nie mogę zrobić. Jeśli się pogorszy, proszę po mnie posłać.

Kain tylko kiwał głową, przytakując leczącemu. Miał dosyć na dzisiaj. Jego przyjaciel o mało nie umarł i nawet ten doktorek nie wie dlaczego.

- Doktorze?

- Tak? - siwowłosy uniósł głowę znad swoich fiolek.

- On... Obudzi się, prawda? - Kain przełknął ślinę, żeby oczyścić gardło z guli, która się tam uformowała.

Lekarz uśmiechnął się, ale niezbyt szczerze, samym kącikiem ust.

- Miejmy nadzieję.

Wysoki mężczyzna nałożył płaszcz i kapelusz, przy okazji chowając swoje przyrządy do torby.

- Żegnam Pana - lekarz pożegnał się i opuścił domek Idrisa.

- Tak, tak, do widzenia - Kain nawet nie starał się wyglądać przyjaźnie.

Kiedy lekarz wyszedł, chłopak oparł się o drzwi przymykając oczy. Jaki on był zmęczony. Ale nie mógł iść spać. Musiał tyle załatwić.

Kiedy jakimś cudem udało mu się zawlec Idrisa do koni z bryczkami, które swoją drogą - nie miał pojęcia jakim cudem - znalazły się pięćset metrów za młynem, stwierdził, że odpina wozy, zostawia je tam gdzie stoją i jadą na oklep do domu. Jednego konia przypiął do belki, żeby nie uciekł, a sam wcisnął Idrisa na drugiego, siadając za nim. Miał wrażenie, że się zabiją, kiedy bez siodła gnali przez pola, na koniu, który nie był do tego przyzwyczajony. Jednak Kain miał to gdzieś. Chciał jak najszybciej położyć Idrisa do łóżka i sprowadzić lekarza. Miał szczęście, bo w wiosce nieopodal był jeden. Pamiętał, jak go leczył, kiedy zachorował na poważną ospę.

Jeśli myślał, że wsadzenie Idrisa na konia było wyzwaniem, to ściągnięcie go, bez skręcenia karku i jemu i sobie było wyczynem.

Kiedy położył bruneta na posłaniu, który przy białej pościeli wydawał mu się przezroczysty, po zapewnieniu, że zaraz wróci, wybiegł z domku, jakby się za nim paliło. Wskoczył na konia i galopem pognał w stronę drugiej wioski.

Martwił się, bo jego przyjaciel majaczył coraz bardziej. Dwa razy prawie spadł z konia, tracąc przytomność. Robił się coraz bardziej gorący i zmieniał kolory jak kameleon. Raz był fioletowy, za chwilę zielony, czerwony i biały.

Lekarz oczywiście nie był zachwycony z tak niespodziewanej wizyty, ale pojechał z nim. Wziął swojego konia. I powóz. Na miłość bogów, powóz, który ich spowalniał. Kain miał ochotę krzyczeć.

Kiedy przyjechali na miejsce, a starszy mężczyzna ujrzał nieprzytomnego Idrisa, w białej, przemoczonej od potu pościeli, fuknął na Kaina, że mógł przyjechać szybciej, a nie czekać do ostatniej chwili.

Chłopak nawet nie odpowiedział zbyt zły i roztrzęsiony. Doktor siedział z nimi dobrych kilka godzin, bo z niewiadomych przyczyn Ris robił się coraz bardziej gorący, a jego majaki coraz silniejsze. Trzy razy zwymiotował, w tym ostatni raz krwią.

Kain widział w oczach lekarza, że z jego przyjacielem nie jest dobrze. Było bardzo źle, a on nie miał pojęcia, co się w ogóle stało. Dowiedział się tylko, że jego stan przypomina ten przy silnym zatruciu organizmu. Tylko czym?

Kain oparł się o ścianę i zjechał po niej do siadu. Zerknal na chłopaka w łóżku, który nareszcie oddychał miarowo i spokojnie. Nie chciał go zostawiać, ale musiał iść.
Piekarz go zabije. Miał u niego być z towarem kilka godzin temu. Musi jechać z powrotem do młyna, zabrać mąkę i oddać konie.

Zapatrzył się jeszcze przez chwilę na twarz swojego przyjaciela, podszedł do bali z wodą, namoczył kawałek szmaty, kladąc mu na ciepłe czoło. Z mocnym postanowieniem, że przyśle tu swoją matkę, wyszedł z domu.

***

Rozdział dedykuje nie_egzystencja
Za wszystkie błędy przepraszam i miłego 💜.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro