Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1- Brice



Z każdym krokiem, coraz trudniej było jej łapać powietrze. Czuła rozrywający ból w płucach i nie mogła opanować strachu ogarniającego ją z każdą chwilą coraz bardziej. Korytarz w którym się znajdowała wydawał się nie mieć końca, był wąski, bez choćby najmniejszego oświetlenia. Miała wrażenie, że biegnie tak w nieskończoność, a najbardziej przerażało ją to, że nie widziała żadnej możliwości schronienia. W którymś momencie ujrzała w oddali niewielką poświatę i przyśpieszyła kroku, aby po kilku metrach dobiec do niewielkiego rozwidlenia. Dwa kierunki. Którędy pobiec? Przymknęła oczy i oparła się o chropowatą, zimną ścianę tunelu. Co teraz miała zrobić?

Gdy usłyszała za sobą jakiś dźwięk bez zastanowienia ruszyła przed siebie, wbiegając na przypadkową ścieżkę wydostała się z korytarza, wprost w objęcia nocy. Nie zwolniwszy kroku, biegła dalej. Jej bose stopy raniły ostre kamienie i gałęzie. Przerażona i samotna podczas bezksiężycowej, ciemnej nocy, uciekając potykała się na ścieżce o plączącą jej nogi długą sukienkę.

Przystanęła i spróbowała się uspokoić, jednak postój sprawił, że jeszcze bardziej opadła z sił. W tym momencie poczuła obezwładniające ją, potworne uczucie bezsilności, które za moment przerodziło się w złość. Słyszała za sobą kroki. Ciężkie stąpanie, które z każdą chwilą było coraz bliżej. Nie było sensu uciekać, nie miała już siły, a oprawca był tuż za nią. Z westchnieniem przymknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści, obracając się gwałtownie w tył. To było jedyne, co jej pozostało – stawić temu czoła. Nasłuchiwała starając sie przy tym uspokoić oddech. Była zupełnie zagubiona i przepełniona niepokojem. Zdezorientowana myślała gorączkowo, co może jej grozić ze strony oprawcy. I nagle wszystko ustało, a ona słyszała już tylko jego oddech, ciężki oraz równie niespokojny jak jej.

– Brice... – Usłyszała szept i zadrżała niczym leśna osika, otwierając w tym samym momencie oczy.

Ujrzała go w chwili, gdy błyskawica rozdarła niebo.


*   *   *



Poderwała się, gwałtownie siadając na łóżku. Ciężko oddychając, próbowała się uspokoić, ale nie było to łatwe. Już kolejny raz z rzędu śniła ten sam sen. Zawsze budziła się przerażona, nigdy nie pamiętając jak się skończył. I to chyba najbardziej ją frustrowało. To przerażenie oraz mętlik, który za każdym razem miała w głowie. Od dziecka zawsze chciała mieć nad wszystkim kontrolę, stawiać czoła trudnościom, rozwiązywać problemy. A teraz nawet nie wiedziała, co tak naprawdę ją przeraża.

Zapaliła lampkę stojącą na nocnej szafce i odrzuciwszy pled, którym była nakryta, wstała z łóżka. Roztrzęsiona zeszła po schodach do kuchni. Czasem żałowała, że nie kupiła zwykłego mieszkania o jakimś mniejszym metrażu. Loft, w którym mieszkała, początkowo ją zachwycił swą prostą i nowoczesną formą, ale w tym momencie było w tych przestronnych pomieszczeniach coś, co ją przerażało. Czuła się tu samotna, choć tak naprawdę właśnie o to jej chodziło. Mieć swoją ciszę, w którą uciekałaby wtedy, gdy potrzebowałaby samotności. Jednak jak długo można żyć w samotności?

Otworzyła podwójne drzwi ogromnej lodówki i wyjęła butelkę wody mineralnej. Musiała się czegoś napić. Po krótkiej chwili namysłu, wskoczyła na blat podłużnego stołu i ze zwieszonymi nogami siedziała tak przez kilka minut. Rozejrzała się wokoło. Ta pustka była niesamowicie dojmująca i tak ogromnie ją w tym momencie przytłaczała. Położyła się plecami na chłodnej nawierzchni i zadrżała. Spojrzała na schody prowadzące na antresolę i westchnęła, ujrzawszy tam jedną ze swych teczek, w których trzymała zdjęcia reprodukcji. Od zawsze była pedantką. Gdy coś leżało nie na swoim miejscu, drażniło ją to i nie dawało spokoju dopóki tego nie poprawiła. Tym razem było podobnie. Schowała butelkę z wodą do lodówki, a szklankę włożyła do zmywarki, po czym ruszyła w stronę schodów.

Podnosząc teczkę pomyślała, że tak naprawdę to nie będzie już w stanie usnąć, a zbliżał się ranek. Niedługo pierwsze promienie słoneczne zaczną oświetlać Manhattan. Ruszyła w stronę tarasu. Gdy wyszła, otoczył ją chłód. Otuliła się bardziej swetrem, który zabrała ze sobą i ściskając w dłoni teczkę, skierowała się w stronę białego fotela. Po drodze zapaliła światła, żeby oświetliły niewielki basen, z którego tak naprawdę prawie nigdy nie korzystała. Na powierzchni wody pływały teraz płatki posadzonych w podłużnych, mosiężnych donicach białych oleandrów. Nawet nie lubiła tych kwiatów, jednak doskonale komponowały się z resztą wyposażenia oraz imitacją kominka w nowoczesnym stylu. Taki lubiła najbardziej. Proste, nowoczesne sprzęty w kontrastujących ze sobą barwach. Czuła się wtedy bezpieczna i... samotna?

Ze złością usiadła w fotelu. Gwałtownym ruchem otworzyła teczkę, z której wysypały się dostarczone jej poprzedniego dnia zdjęcia. W ostatniej chwili udało jej się złapać jedno z nich. Wpatrywała się teraz zafascynowanym wzrokiem w fotografię jednego z obrazów, jakie tego dnia mieli przywieźć do jej biura.

Brice Pinard, była znanym restauratorem dzieł sztuki. Zajmowała się w głównej mierze malarstwem, jednak okazjonalnie trafiały jej się też inne dzieła sztuki. Były to raczej wyjątki. Czasami organizowała jakieś wystawy, zdarzały się również transfery na tego typu imprezy. Fascynowało ją to od dzieciństwa. Cztery lata w konserwatorium, na które uparła się jej matka, nie wzbudziły w niej miłości do skrzypiec. Gdy kobieta umarła, Brice wróciła do ojca, który miał całkiem spore rancho w Teksasie. On z kolei upatrywał w niej dziedziczkę sporej posiadłości i ogromnej stadniny. Na swoje nieszczęście była jedynaczką.

Ojciec jej pasję nazywał traceniem czasu, niepotrzebnymi głupotami. Któregoś dnia wybuchła awantura w wyniku, której padły słowa, jakie podzieliły córkę i ojca. Brice wyjechała do Chicago. Tam zaczepiła się w jednej z galerii. Była dobra w tym, co robiła, dzięki czemu już wkrótce dostała awans. Jeden, drugi, kolejny. Po dwóch latach miała już wyrobioną markę, dobrą posadę w Nowym Jorku i pootwierane wszystkie drzwi. Skrupulatna, dokładna, wręcz pedantycznie dokładna, zdobywała uznanie każdego, z kim przyszło jej pracować.

Elegancki apartament, z którego roztaczał się piękny widok na Hide Park, zamieniła na przestronny loft na obrzeżach Manhattanu. Czy była szczęśliwa? Jej życie prywatnie nie było niczym rewelacyjnym. Kilka przyziemnych znajomości, przelotnych związków. Żaden facet, z którym się wiązała nie mógł znieść w niej tej formalistki, którą niestety była. Każdego wieczora wracała samotnie do domu i snuła się apatycznie po stu pięćdziesięciu metrach przestronnej powierzchni. Sama w swej ciszy, pragnęła czasem wrzeszczeć.

*   *   *


Była podenerwowana. Może spowodowane było to tym, że nie przespała całej nocy. Na miejscu była przed czasem. Po drodze kupiła kawę w Starbucks i teraz szła już przeszklonym korytarzem w stronę prywatnej windy, którą wjeżdżała do pomieszczenia, gdzie pracowała. Zostawiła płaszcz i parasol w swym gabinecie, a następnie zleciła asystentce kilka telefonów i przygotowanie ważnych dokumentów potrzebnych do przejęcia obrazów. Po kilku minutach była już na górze, gdzie czekał na nią jej współpracownik w obecności dwóch, obcych mężczyzn.

– Connor McLeod – przedstawił się jeden z nieznajomych, a gdy zobaczył, że jej to nie wystarczył, uzupełnił. – Jestem właścicielem obrazów.

– Rozumiem, że pan jest prawnikiem – zwróciła się do drugiego mężczyzny.

Niedokładnie zawiązany krawat sprawił, że miała ochotę pomóc temu człowiekowi doprowadzić się do porządku. Mężczyzna miał około czterdziestu lat i wyglądał na takiego, który niezbyt wiele uwagi przykłada do wyglądu.

– To jest moja...

– Brice Pinard – przerwała koledze, który próbował naprawić jej niedopatrzenie, przedstawiając ją osobiście. – Przejdźmy do rzeczy – Zawsze była konkretną kobietą.

– Czy to pani jest odpowiedzialna za zorganizowanie dzisiejszego pokazu? – zapytał mężczyzna będący właścicielem obrazów.

Przyjrzała mu się uważniej. Miał góra trzydzieści lat. Był wysoki i dobrze zbudowany, a na jego sympatycznej twarzy gościł szeroki uśmiech. Przyglądał jej się ciekawie szaro zielonym spojrzeniem. Krótkie, ciemno brązowe włosy były nienagannie przycięte.

– Proszę mówić mi Brice – powiedziała, a później spojrzała na niego trochę zdezorientowana. – Co to za akcent? Anglia?

– Szkocja – wyjaśnił z uśmiechem Connor, zadowolony z bezpośredniości dziewczyny. – Czy...

– Nie mam pojęcia, o jakim pokazie mowa. Musiała zajść jakaś pomyłka. Ja jedynie przejmuję te obrazy. Zostaną poddane renowacji, lecz zanim tak się stanie, muszę je obejrzeć i zorientować się w jakim są stanie oraz spisać podstawowe informacje. Czy macie swego rzeczoznawcę? – zapytała, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego. Obaj byli zbici z tropu.

– Brice, zaszła niewielka zmiana – zwrócił się do niej jej kolega. Nie lubiła, jak coś burzyło jej poukładany harmonogram dnia, a tym razem, to on miał przekazać jej informację, co nie napawało go szczęściem. – Wieczorem te obrazy zostaną wystawione w jednej z naszych sal. To będzie niewielki, prywatny pokaz. Chodzi o to, że...

– Dlaczego dostaję tę informację dopiero teraz? – zapytała chłodno, a on głośno przełknął ślinę.

Ta kobieta potrafiła być prawdziwą jedzą, chociaż z wyglądu przypomniała słodką, radosną dziewczynę. Była dość niska oraz szczupła. Miała dziewczęca figurę i zdecydowanie nie wyglądała na swoje dwadzieścia pięć lat. Była bardzo ładna. Ogromne, błyszczące, niebieskie oczy spoglądały zazwyczaj łagodnym i przyjaznym spojrzeniem, jednak było i tak, że bez wstępów rzucały gromy, gdy cokolwiek nie szło po jej myśli. Długie do pasa, gęste, blond włosy praktycznie zawsze upięte miała w gładki kok. O wiele bardziej wolał oglądać ją w białym fartuchu, przy pracy nad jakimś obrazem. Wymazana farbami i pachnąca rozpuszczalnikiem, wyglądała uroczo. Niestety miał z nią głównie do czynienia w takich sytuacjach jak teraz. Wbitą w sztywny kostium, perfekcyjnie umalowaną i uczesaną.

– Ja nie jestem za to odpowiedzialny. Musisz porozmawiać z prezesem – powiedział pośpiesznie, chcąc zwalić to na kogokolwiek innego.

– Proszę wybaczyć, ale to chyba moja wina – wtrącił Connor, a ona wciągnęła głośno powietrze, starając się uśmiechnąć.

– Proszę mi to wytłumaczyć – zażądała.

– Chciałem pokazać obrazy kilku znajomym, zanim trafią w ręce specjalisty – powiedział, a ona uśmiechnęła się w duchu.

– Rozumiem, że to będzie jednorazowy pokaz – powiedziała opanowanym głosem, chociaż w głębi duszy była zarówno poirytowana jak i zawiedziona.

– Tylko ten jeden wieczór – zaręczył, wpatrując się w nią uporczywie. – Może zechciałabyś przyjść? – zapytał, bezwiednie przechodząc na ty.

– Gdzie są obrazy? – zadała konkretne pytanie, nie chcąc już przedłużać tej rozmowy, zorientowawszy się, że nie będzie miała możliwości zostać sam na sam z interesującym ją dziełem.

Od momentu, gdy tylko spojrzała na zdjęcie obrazu, nie mogła myśleć o niczym innym. Płótno przedstawiało mężczyznę. Stał oparty o jakiś filar. Nie umiała tego dokładnie sprecyzować, ale wydawało jej się, że na samej górze były jakieś bardzo charakterystyczne rzeźbienia. Gdyby przyjrzała się im bliżej, mogłaby stwierdzić, z jakiego okresu pochodził. Jednak nie rzeźba ją interesowała. Facet z obrazu miał w sobie niesamowity magnetyzm, a w jego wzroku ujrzała jakąś trudną do określenia drapieżność, która sprawiła, że nie potrafiła przestać na niego patrzeć. Hipnotyzował ją swym spojrzeniem. Dosłownie.

Mężczyzna miał na sobie białą, zamoczoną koszulę, rozdartą na piersi, która oblepiała jego idealną rzeźbę ciała. Każdy mięsień był niesamowicie uwidoczniony. Potężny, masywny, patrzył takim wzrokiem, że przeszywały ją dreszcze. Miał w sobie coś zwierzęcego. Jego spojrzenie było tak przenikliwe, że nie umiała oderwać od niego wzroku. Czarne, długie włosy, opadały na część twarzy, zasłaniając lekko prawą stronę. Jednak jego oczy były doskonale widoczne. Obdarzając ją swym mrocznym, dzikim spojrzeniem, sprawiały, że czuła dreszcze. I te usta. Otrząsnęła się.

– Co z obrazami? – ponowiła pytanie.

– Przed chwilą powiedziałem ci, że zostaną przywiezione wieczorem. Będą dostępne jutro rano – zwrócił się do niej z uśmiechem Connor, a ona skarciła się w myślach. Była zbyt rozkojarzona.

– To niemożliwe – szepnęła stanowczym tonem, wspominając pełną gniewu i pasji twarz nieznajomego. Patrząc na niego miała wrażenie jakby za moment miał powiedzieć coś bardzo istotnego. Cóż to mogło być? Czuła pewnego rodzaju żal, że będzie miała do czynienia jedynie z wykonanym przez kogoś dziełem. – Chcę zobaczyć je teraz – zażądała.

– Są w drodze – usłyszała swego współpracownika i posłała mu mordercze spojrzenie.

– Kto to planował? – zapytała odrobinę głośniej niż zamierzała.

– Stanley.

– Może dałabyś się w takim razie zaprosić... – zaczął Connor.

– Nie umawiam się na randki – przerwała mu stanowczym głosem.

– ... wieczorem na prezentację – dokończył, a jej zrobiło się głupio. – Mogłabyś wcześniej zobaczyć obrazy – zachęcił.

– O której? – zapytała bez owijania w bawełnę.

– Zaczynamy o dwudziestej. Przyjadę po ciebie o...

– To nie będzie konieczne – powiedziała, ale w porę przemyślała sprawę.

Zachowywała się jak głupia smarkula, chcąc jak najszybciej i za wszelką cenę dostać się do obrazu. Jedna noc przecież by jej nie zbawiła. Jedna głupia noc. I cholerne koszmary – dodała w duchu.

– Może jednak? – zapytał ponownie.

– Moja asystentka poda ci adres. Przyjedź o dziewiętnastej – powiedziała i nie czekając na jego odpowiedź, odwróciła się na pięcie, a następnie odeszła.

Connor spoglądał za nią i uśmiechał się szeroko. Był zachwycony dziewczyną. To, co innych w niej przerażało, jemu zaimponowało. Dziewczyna była pełna wigoru i niesamowicie żywiołowa. Przy tym konkretna oraz pełna pasji. Przeczuwał, że pozorny chłód, jaki eksponowała, był jedynie zasłoną jej gorącego temperamentu. Oprócz tego była śliczna i pomimo dziewczęcej urody, była niesamowicie kobieca. Gdy nachylała się nad stołem, aby rozłożyć dokumenty, jakie ze sobą przyniosła, on ledwie powstrzymał się, aby nie zajrzeć w dekolt jej białej bluzki. Jeszcze jeden guzik poniżej i miałby pełniejszy obraz, który z chęcią skompletowałby kontynuując tę znajomość.

– Zawsze taka jest? – zapytał stojącego obok mężczyznę, a ten westchnął zrezygnowany.

– Niestety – mruknął, ale w porę upomniał się w duchu. Przecież nie mogli stracić tak ważnego klienta. Konkurencja szybko by się tym zainteresowała. – Nie. Zawsze jest bardzo miła. Naprawdę – zapewnił, uśmiechając się krzywo, tak jakby te słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. – Może to przez tą pogodę – stwierdził błyskotliwie, wzruszając przy tym ramionami.

– Nie lubi deszczu? – zapytał Connor.

– Ona niczego nie lubi – mruknął ponuro i ponownie poprawił się prawie od razu. – Bardzo lubi deszcz. Ona ogólnie wszystko lubi i jest bardzo...

– Rozkojarzona? – podsunął mu dyplomatycznie MacLeod, a on uśmiechnął się krzywo.

– Tak. Właśnie to miałem na myśli – zaręczył.

– Nie przyszło mi nawet do głowy, że mógłby pan mieć coś innego – powiedział Connor, po czym uścisnąwszy uprzednio dłoń mężczyzny, odszedł zaraz za dziewczyną. W jej biurze dostał adres, pod który zamierzał udać się o wyznaczonej porze. 



____________________________________________________________________________________

Ponieważ nic tak mnie nie mobilizuje jak konieczność zaczęcia od nowa.

Tak więc zaczynam wystawiać Kocicę od początku. Od dziś systematycznie (prawdopodobnie) w soboty. Życzę udanej lektury.

królefna io...




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro