IX
Droga do bunkra nie trwała długo, cóż w każdym razie nie dla dwójki braci. Obaj rozmyślali nad tym, jak otworzyć portal do Nieba, jak pokonać alfę dżinna i jak uratować Castiela. Żaden z nich nie wiedział jak zacząć rozmowę. Acacia już nie mogła im w niczym pomóc, zrobiła wszystko co w jej mocy. Byli teraz skazani tylko na siebie.
- Colt będzie najlepszy - odezwał się nagle Dean.
- ...tak, ale jeszcze trzeba strzelić i trafić, pamiętaj, że jest alfą. Wątpię, żeby dał się ot tak zastrzelić.
- Myślisz, że skoro znaleźliśmy naczynie Casa porzucone na pastwę losu, ten cały Ilbis... Więzi go w jego prawdziwej postaci?
Obaj spojrzeli na siebie.
- Cóż, wydaje mi się, że tak, Dean.
- Musimy wziąć jego naczynie z nami, żeby mógł zrobić swoje anielskie magiczne czary mary i wrócił. Kiedyś wspomniał, że jest tak wielki jak Chrysler Building - parsknął na to wspomnienie, lekko uśmiechając się.
Sam tylko pokiwał głową. Nie wiedział czy branie prawie obumarłego ciała było dobrym pomysłem, ale w takiej chwili nie śmiał sprzeciwiać się bratu. Poza tym, Dean miał rację, ponieważ prawdziwe anielskie oblicza mogły spowodować naprawdę poważne obrażenie ich ludzkim ciałom. Sam zaczynał się obawiać, ze to samobójcza misja. Anioły nie przepadały za Winchesterami, ani za Casem. Zastanawiał się, gdyby dowiedzieli się, że w Niebie ukrywa się ktoś taki jak Ilbis czy by pomogli? Poza tym jak wiele czasu mieli nim Castiel umrze? Przecież minęły miesiące, odkąd zniknął...
Dojechali do bunkra, Dean zaparkował w garażu. Postanowił sprawdzić jak się ma naczynie. Skierował się do biblioteki, gdzie je zostawili. Niemalże potknął się o własne nogi, gdy podbiegł do pustego stołu. Jego naczynie zniknęło, a na wierzchu blatu jeszcze lśnił krwawy napis.
"Wziąłem to, co należy do mnie"
- SAMMY! ON WIE, ŻE NADCHODZIMY! - wrzasnął, zaciskając wściekle szczękę. Zero litości. Rozwalą tego gnoja.
Młodszy właśnie dotarł do biblioteki, gdy zobaczył co sprawiło, ze brat doszedł do takiego wniosku, wiedział, ze walka nie będzie prosta. Będzie trwała tak długo dopóki ktoś zostanie martwy.
- Załatwię owczą krew. Może uda się go jakoś osłabić, a wtedy go zastrzelimy - oświadczył Sam, zgarnął włosy za uszy. Miał już odejść, lecz brat złapał go za ramię.
- ...Co jeśli on już... Zabił Casa? - głos Deana niebezpiecznie zadrżał - Co jeśli nie mamy po co tam iść, jeśli Castiel już nie...
- Brzmisz jakbyś chciał się poddać.
- To nie jest kwestia tego, czy się poddaje czy nie, Sam. Gdybym był takim cholernym dżinnem to pewnie na złość zabiłbym swoją ofiarę, by nikt jej nie znalazł! - wybuchnął, puszczając ramię Sama.
- Nawet jeśli masz rację to nie zmienia faktu , ze powinniśmy go zabić. Pamiętaj, ze będziemy w Niebie. Może znajdziemy jakiegoś sojusznika, który będzie na tyle potężny, by w razie czego ożywić Casa.
- Nikt nam nie pomoże, dobrze o tym wiesz. Nie lubią Casa, nigdy nie akceptowali jego wyborów ani tego co robił. Cholerne anioły! - piegowaty chwycił krzesło i cisnął nim mocno o podłogę, jego solidność nie pozwoliła by się rozpadło. Zawiodło to nieco Deana, ale tylko westchnął - Myślisz, że stary portal do Nieba zadziała?
- Mam taką nadzieję, jeśli nie... To wydaje mi się, że musielibyśmy się zabić - próbował rozładować napiętą atmosferę.
- Zdajesz sobie sprawę, że Twoje poczucie humoru nie ma poczucia humoru? - Dean zapytał, unosząc brew do góry. Młodszy brat wywrócił oczami.
- Jerk.
- Bitch.
* * *
Zabrali każdą broń, która nadawała się na dżinna. Noże wykonane ze srebra, owczą krew i colta. Możliwości ograniczały się tylko do tego, mieli nadzieję, że to wystarczy. Oprócz tego wzięli anielskie ostrza - na wypadek, gdyby jakiś anioł miał zamiar stanąć im na drodze. Dean czuł niesamowity ucisk w żołądku, odrzucał te myśli, które mówiły mu, że tam zginą.
Sam nie miał wyboru, chciał dobrze dla brata, oczywiście, iż obawiał się, mógł mieć rację, Cas mógł być martwy.
Radio milczało, Winchesterowie milczeli, tylko ich myśli krzyczały. Wiedzieli, że jeśli ich przyjaciel nie żyje misja będzie tylko kolejnym polowaniem na potwora, gdy powinni zajmować się poszukiwaniami Lucyfera i Kelly Kline... Ale Dean musiał go uratować, nie dopuszczał do siebie nawet faktu, że kolejna osoba z jego rodziny mogła umrzeć. Martwił się o portal, nie miał pewności, czy ot tak będą mogli wejść do Nieba.
Ale Ilbis wiedział, że Winchesterowie przyjdą. Namówił inne anioły, by otworzyły bramę, oznajmił im, iż Ci głupi ludzie mają zamiar pomścić Castiela, więc dlaczego by ich nie wpuścić na zabawę?
Jehebba, pod którego maską skrywał się od setek lat miał wysoką pozycję w Niebie. Nie był Archaniołem, ale za to Serafinem, bardzo szanowanym. Polecił swemu rodzeństwu, by przyprowadzili mu Sama i Deana, a on się nimi odpowiednio zajmie.
Bracia dojechali na miejsce. Zaparkowali przed placem zabaw. Słońce zdążyło już zniknąć z nieba, nastała noc. Nikogo nie było w okolicy.
- Ostatnim razem gdy tu byliśmy znaleźliśmy ciało Casa - Sam wspomniał, patrząc na miejsce, z którego wykopali naczynie - Oby nikt nie musiał teraz wykopywać nas.
- Nie dramatyzuj, wchodzimy, robimy pierdolnik, ratujemy naszego dzieciaka i idziemy na piwo.
- Ta, oby niebiańskie garnizony aniołów nie przeszkodziły nam w planach - prychnął.
- Oh zamknij się, Sammy!
Podeszli do piaskownicy. Dean wyciągnął zza skórzanego paska od spodni anielskie ostrze i zaczął nim wyrysowywać sześcian Metatrona, widniejący tu jeszcze jakiś czas temu. Gdy skończył, odsunął się i spojrzał na brata.
- Zaklęcie - starszy łowca go pośpieszył.
Łoś odczytał starannie enochiańskie zaklęcie, czekając, aż portal się otworzy.
- Działaj, działaj, działaj... - Dean zaczął powtarzać niczym mantrę, myśląc, że to coś da. Uśmiechnął się szeroko, gdy symbol zalśnił błękitnobiałym światłem. Piasek zaczął się podnosić, portal został otworzony - No, to wskakujemy.
Cofnął się o kilka kroków i z rozbiegu wskoczył w piaskowo-świetlistą mgłę. Sam wywrócił oczami, wziął głęboki oddech i zwyczajnie wszedł do piaskownicy. Krew szumiała im w uszach, zostali pochłonięci przez światło, a chwilę potem znaleźli się w Niebie.
Przed sobą mieli ogromne, złote drzwi, tylko one biły światłością. Otaczała ich ciemność. Spojrzeli na siebie i przygotowali anielskie ostrza - Sam trzymał nawet dwa w obu rękach. Dean powoli podszedł do drzwi, nacisnął klamkę i wszedł do miejsca, które wyglądało jak opuszczony Kapitol, dokładniej jak National Statuary Hall *. Wszystko wyglądało po prostu pięknie. Sam rozglądał się, patrząc na setkę rzeźb przedstawiającą anioły, archanioły... W jednym rozpoznał od razu Gabriela po charakterystycznym rogu. Sklepienie sięgało wysoko, wszystko oświetlał ogromny, złoty żyrandol. Posadzki wykonano z jakiegoś cennego kamienia. Pamiętali z opowiadań Castiela, że wystrój Nieba zmienia się co jakiś. Mieli wrażenie, że są sami, ale na pewno tak nie było. Mieli się tak czuć. Na przeciwko nich znajdowały się trzy przejścia, pomiędzy rzeźbą Adama i Ewy.
- Zobacz - szepnął młodszy łowca, wskazując na środkowe przejście. Tylko z niego dobiegało światło, co od razu wydało się im podejrzane. Zaczynali się domyślać, że anioły wiedziały, że Winchesterowie są tutaj.
Od razu tam ruszyli. Echo ich kroków roznosiło się po całej sali, mogli przysiąc, że słyszeli nawet własne bicie serca i szum krwi. Kiedy tylko przekroczyli próg, zobaczyli przed sobą ogromny ogród, najpiękniejszy jaki w życiu widzieli. Drzewa, które nie istniały na Ziemi, kwiaty, tak pachnące, że aż kręciło się w głowie i ptaki, wiele ptaków, czarnych niczym smoła, które w jednej chwili zmieniły się w anioły, atakując Winchesterów. Kilku udało się zabić, ale nie tysiące lub setki, znajdujących się tutaj. Starszy Łowca machał na prawo i lewo ostrzem, broniąc się przed ich dotykiem. Oberwał kilka razy w żebra, twarz, już czuł jak krew wypływa z jego nosa. Sam jednak nie radził sobie tak dobrze, zbyt wielu skrzydlatych rzuciło się na niego od razu. Upadł, wierzgał, próbował się wyrwać.
- Dean! - krzyknął młodszy, gdy pokryła go masa różnych ciał, nie miał siły się podnieść.
Starszy już chciał mu pomóc, lecz wtedy świat zniknął sprzed jego oczu. Tył głowy zabolał jakby ktoś rzucił w niego całą górą. Wszystko zaszło ciemnością, a w uszach wciąż słyszał Sammy'ego wrzeszczącego jego. Przegrali.
* * *
Sammy.
Sammy i Cas.
Muszę dla nich walczyć.
Krzyk jego młodszego brata ponownie rozbrzmiał w jego głowie.
Otwieraj cholerne oczy!
- Twoje krzyki tylko sprawiają, iż mam chęć na więcej, durny robalu - dziwny, jakby suchy głos oznajmił, wybuchając śmiechem.
To nie mógł być...
Dean z trudnością otworzył oczy. Głowa łupała go tępym bólem. Mrugał kilka razy, starał się leżeć w bezruchu. Znajdował się na chłodnej, marmurowej posadzce. Pomieszczenie otaczał półmrok jakby od płomieni świec. Sam znowu krzyknął, żałośnie szlochając. Piegowaty podniósł głowę, starał się rozejrzeć. Miejsce, w którym znajdowali się przypominało pokój w bunkrze, tyle, że ciemniejszy, większy... obrzydliwe śmierdzący niczym zwłoki. Na środku znajdowało się łóżko zabiegowe, gdzie Sam leżał przywiązany a dziwny postać, błyszcząca na czerwono pochylała się nad jego ciałem. Wszędzie leżały ciemnogranatowe pióra.
Ilbis.
Posturą przypominał człowieka, jednakże to nie było dobre skojarzenie - zamiast nóg miał kozie kopyta obrośnięte krwawym włosiem, jego skóra w czerwonawym odcieniu rzeczywiście błyszczała poprzez szczeliny dziwacznych tatuażów, z pleców wyrastały obrzydliwe, nietoperze skrzydła, z których sączyła się krew. Głowę pokrywały bujne, ciemne, kręcone włosy oraz... rogi. Nad rogami płonął ogień, który oświetlał całe pomieszczenie.
Broń. Musze zabić drania.
Dean przesunął dłonią po swoich plecach. Colt wciąż tam był. Zaczął go powoli wysuwać, ale przypomniał sobie o czymś jeszcze.
Cas...
Rozejrzał się jeszcze raz, powstrzymał stękniecie bólu, głowa nie pozwalała o sobie zapomnieć. Nigdzie go nie było. Wtedy spojrzał w górę.
Castiel został podwieszony, Ilbis musiał oddać mu swoje naczynie. Liczne haki i łańcuchy zwisały z niesamowicie zniszczonego ciała. Jego oczy były szeroko otwarte, zaszły mgłą, wyglądały na... martwe. Świetlisty płyn wydobywający się z ran anioła skapywał powoli na podłogę wraz z resztkami krwi. Łowca zacisnął usta, próbował powstrzymać łzy zbierające się do jego oczu. Słyszał jak Sam zaczął wierzgać na stole, błagając, by potwór przestał się nad nim znęcać. Musiał coś zrobić.
- Ktoś się obudził - usłyszał.
Ilbis zbliżył się do Deana. Słyszał w tle kolejne wrzaski braciszka, by go zostawił, by nie zbliżał się do niego, co oczywiście sprawiło tylko to, że potwór podszedł szybciej.
- Czekałem na Ciebie, Deanie Winchesterze. Widziałeś już mój żyrandol? - wskazał z parszywym uśmiechem na Castiela.
Twarz Alfy pokrywały tatuaże, spod których wyłaniały liczne blizny. Oczy, czarne niczym u demona, błyszczały, wpatrując się w łowce. Wyszczerzył żółte zęby i wyciągnął szpony w stronę człowieka. Piegowaty próbował się cofnąć, wiedział, co potrafi dotyk dżinna, sam kiedyś został dotknięty przez jednego i był pewny, że widzi Azazela. Nie mógł być teraz otruty, musiał ratować swoją rodzinę. Podniósł się i zatoczył przez ból głowy. Ilbis uniósł krzaczaste brwi w zdumieniu.
- Chcesz jeszcze bawić się w kotka i myszkę? - głos zaświstał mu w uszach.
- Nie, zamierzam Cię zabić - warknął, wyciągnął zza pleców Colta i wycelował w stworzenie. Odpowiedział mu głośny śmiech. Ilbis poruszył zakrwawionymi skrzydłami w kierunku Deana z taką siłą, iż ten poleciał na najbliższą ścianę. Colt upadł gdzieś daleko, a Alfa złapał łowcę szponami za szyję.
Było już za późno.
_______________________________________________________________________________
* nie miałam pojęcia jak przetłumaczyć nazwę tego miejsca, bowiem nie znalazłam tego nawet w polskiej wikipedii! Zatem zostaje nazwa oryginalna.
_______________________________________________________________________________
Witajcie aniołki.
I jak tam przedostatni rozdział?
Mile widziane opinie i głosy x
Miłego xo
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro