II
Słońce delikatnie przebijało cienkie zasłony promieniami, już był ranek. Ptaki swoim słodkim śpiewem otulały świat. Staromodny budzik przygotowywał się już do alarmu, gotów obudzić każdą żywą duszę w pobliżu setek mil.
Czarnowłosy mężczyzna, śpiący na podniszczonej kanapie, cicho pochrapywał. Mieszkał sam. Cóż, właściwie ten domek w lesie, na skraju polany, był od niedawna jego domem, potrzebował porządnego remontu, więc odnowił jak tylko potrafił. Miał dosyć mieszkania w mieście - to nie było dla niego.
Dźwięk budzika rozniósł się po chatce, a mężczyzna podniósł się od razu do siadu. Wyłączył alarm i przetarł opalonymi dłońmi swoją twarz. Dobrze spał tej nocy.
Sięgnął leżącą na podłodze koszulkę z logiem zespołu AC/DC i ubrał. Nie fatygował się, by ubrać coś na tyłek. Skierował się do malutkiej kuchni, która właściwie ograniczała się tylko do lodówki, krótkiego blatu, kilku szafeczek i przenośnej kuchenki gazowej.
Zabrał się za przygotowanie czarnej kawy. Nie pił innej, uważał iż mleko, cukier czy inne dodatki niszczą tylko kawę.
Do napoju przygotował kanapkę z masłem orzechowym i galaretką, jego ulubioną. Jadł taką odkąd pamiętał.
Wyszedł na niewielką werandę, znajdującą się przed domem. To było zdecydowanie jego ulubione miejsce w całym domu. Widok zapierał mu dech w piersi, czuł niezwykłą więź z naturą, kochał spędzać tu poranki, dlatego zdecydował się przeprowadzić tu na stałe. Domek należał do jego pradziadka, który odszedł dawno temu. Od tamtego czasu nikt tu nie chciał mieszkać. Nie wiedzieli co tracili. Ten skraj polany był dla niego najpiękniejszym miejscem na świecie. Cały dzień ptaki śpiewały, wiał przyjemny wiatr - fakt, zimy bywały trudne, ale równie piękne... Czasami też brakowało elektryczności. Mężczyzna przypomniał sobie ten jeden letni miesiąc, gdy nie miał prądu. Czuł wtedy niesamowite zjednoczenie z naturą.
Gdy zjadł kanapkę, zaczął powoli pić kawę. Przyglądał się drzewom, które przez wiele lat nie zmieniły się ani trochę, patrzył na znajomą rodzinę wiewiórek, biegającą wokół starej sosny - do dziś nie wiedział gdzie jest ich dom, choć próbował go znaleźć nie jeden raz. Dobrze go ukryły. Zaraz musiał zbierać się do pracy - tej płatnej. Później pomagał w sklepie charytatywnym swojej przyjaciółki z piaskownicy, Wendy. Niechętnie opuścił stare, wiklinowe krzesło i wszedł z powrotem do izby. Znalazł na podłodze wytarte jeansy i ubrał. Jeszcze tylko musiał umyć zęby i był gotowy na spotkanie z rzeczywistością.
Zabrał ze sobą skórzaną listonoszkę, wewnątrz niej miał teczki potrzebne do pracy, portfel i opakowanie gum miętowych. Nie zamykał nigdy domku. Prawie nikt nie wiedział, gdzie znajduje się jego nowy dom... Może z wyjątkiem Vicki - jego byłej żony - i ich wspólnych dzieci, które mogły go odwiedzać raz w miesiącu podczas weekendu. Rozstali się, ponieważ on nie potrafił dłużej być z kobietą, nie umiał jej kochać tak jak powinien. To nie było jego wina, iż Bóg takim go stworzył - tak to sobie tłumaczył.
Otworzył drzwi swojego zardzewiałego forda torino, który z każdą jazdą coraz bardziej nadawał się na wysypisko. Ale on kochał to auto. Dostał je od swojego kochanego ojca, który umarł sześć lat temu. Był dla niego wzorem.
Droga do miasta zajmowała ponad czterdzieści minut, z czego w mieście trzeba było jechać naokoło, by ominąć korki.
Wszedł do budynku, gdzie pracował na recepcji. Klinika weterynaryjna. Blisko zwierząt, które zdecydowanie są lepsze niż ludzie.
- Jesteś dziś szybciej, Misha. - usłyszał za sobą głos Cindy.
Cindy od jakiegoś czasu pracowała tu na stażu, pomagał jej w odnalezieniu się tutaj. Miała dziewiętnaście lat, a była niska jak dziesięciolatka. Uważał, że to bardzo urocze.
Odwrócił się w jej kierunku i szeroko uśmiechnął.
- Witaj, Cindy. - przywitał się cicho. Widział, jak młoda kobieta rumieni się na jego widok, ale nie mógł z tym nic zrobić. Nie chciał, by wszyscy w pracy zaraz dowiedzieli się, że jest gejem. Dlatego wciąż nosił obrączkę - przez co wszyscy myśleli, iż nie mógł się pozbierać po rozwodzie.
- Dzisiaj pierwszy raz będę szczepiła szczenięta! - pochwaliła się, prawie podskakując. Mężczyzna w tym momencie zdjął czapkę z daszkiem i umieścił pod recepcją, tak jak swoją listonoszkę. Uniósł lekko brwi w zdumieniu.
- Świetnie. - wymamrotał tylko, oblizując suche wargi.
Cindy, widząc iż jej kolega jest dziś... dziwny, odpuściła rozmowę i uciekła do najbliższego pomieszczenia zabiegowego.
Czarnowłosy usiadł na krześle przed recepcją i uruchomił komputer. Spojrzał kątem oka na swoją obrączkę i poczuł nieprzyjemny ucisk na żołądku. Wypuścił głośno powietrze ustami. Praca tutaj bywała przyjemna i... nieprzyjemna jednocześnie. Ludzie często przychodzili tu ze zwierzętami, które dopiero co potrącili, ledwo żywymi albo już martwymi. Tego nie lubił najbardziej. Ale to miało też dobre strony - często przychodzono tu z małymi kociętami, szczeniętami, żółwiami czy malutkimi papużkami.
Spojrzał na zegarek. Już prawie ósma, zaraz głównymi drzwiami wejdzie doktor Nicholas, najprzystojniejszy mężczyzna pracujący tutaj, na którego widok wzdychał każdy. Niestety był parszywym dupkiem i miał krzywe zęby. Nie można mieć wszystkiego, cóż.
Tamten dzień w klinice dłużył się niesamowicie i każdy był szczęśliwy, gdy kończył swoją zmianę. Misha zebrał swoje rzeczy i wsiadł do samochodu tak szybko jak tylko mógł. Niestety pojazd nie chciał odpalić tak szybko, jak o tym marzył. Dopiero po kilku minutach odjechał z parkingu. Po drodze jak co dzień wpadł do tajskiej restauracji, by kupić późny obiad dla siebie i Wendy. Ta kobieta nigdy nie pamiętała o tym, by zjeść, była zbyt przejęta losami innych ludzi, żeby choćby przekąsić paczkę orzeszków, czy coś takiego. Martwił się o nią, ale wiedział, że ona kocha swoje życie takim jakim jest - nawet jeśli jadła tylko raz dziennie. Była aniołem, mógł przysiąc.
Jej sklep znajdował się za centrum miasta w niewielkim budynku, który właściwie rozpadał się w każdym możliwym znaczeniu. Ale to jedyny tak tani lokal w całym mieście.
- Jedziemy dziś wieczorem na imprezę! - krzyknęła, gdy tylko Misha przekroczył próg drzwi.
Spojrzał na nią zaskoczony, marszcząc lekko brwi i przekrzywiając głowę.
- Jaką imprezę...? - zapytał niechętnie. Wendy wiedziała, że ich nie lubił.
- Pamiętasz Jonasa? - zagadnęła. Jonas... no tak, ten chłopak, który dorabia w gejowskim klubie na północy miasta. - Więc Jonas... zaprosił dziś nas do klubu, w którym pracuje. - wyszczerzyła się.
Westchnął ciężko. Nie miał ochoty chodzić w takie miejsca, nie był na to za stary...? Okay, miał tylko dwadzieścia sześć lat, ale to nie zmieniało faktu, iż gejowskie kluby to jak najbardziej nie są miejsca dla niego. NIE.
- ZANIM powiesz, że nie masz ochoty iść, to powiem Ci tylko jedno! - wyprzedziła go, łapiąc za wolną dłoń. - Nie mogę patrzeć już na to, jak izolujesz się od świata, musisz kogoś poznać, proszę, Mish... - zrobiła tą minę, której nie da się odmówić choćby nie wiadomo jak bardzo by się tego pragnęło. Wywrócił tylko oczami, a blondynka już wiedziała, że się zgodził. Pisnęła radośnie i sięgnęła po reklamówkę z jedzeniem.
- Cholera, nic dziś nie jadłam! - mruknęła i zabrała się za makaron z owocami morza, nie pamiętał nazwy, kto by pamiętał nazwy wszystkich tajskich potraw? Po prostu były dobre.
Czarnowłosy usiadł za kasą i czekał na potencjalnych klientów. Stracił apetyt. Obawiał się imprezy, obawiał się tego, iż kogoś pozna, iż ktoś go zrani, a on po prostu tego nie chciał. Co złego było w izolowaniu się i unikaniu niepotrzebnych sytuacji...?
* * *
- Pytam po raz ostatni, rozumiesz?! Gdzie jest Cas?! - Dean wrzasnął, trzymając anielskie ostrze tuż przy gardle - o ironio - anioła.
Jehebba zaśmiał się, patrząc łowcy w oczy.
- Nigdy go nie znajdziesz. Nie ma go, NIE MA!
Wtedy starszy Winchester nie wytrzymał i przebił ostrzem to parszywe, pierzaste stworzenie. Zacisnął wściekle zęby i pozwolił osunąć się ciału na podłogę. Obejrzał się za siebie i ujrzał swojego młodszego brata.
- Co ten głupi dzieciak znowu zrobił? - jęknął Dean, ciskając ostrzem na posadzkę. - GDZIE JESTEŚ CAS, DO CHOLERY?!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro