Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pierwsze spotkanie


Miłość to piękne uczucie, ale żołądka nim nie zapełnisz.

ღ Jasmin ღ


Nad portowym miastem Agrabah wschodziło właśnie słońce. Jego promienie zbudziły większą część mieszkańców, przez co wkrótce ulice — a zwłaszcza te w pobliżu targów — zaczęły tętnić życiem. Można było odnieść wrażenie, że kamienne mury otaczające Agrabah od strony lądu wydają swoje pomruki, gdyż nawet pod nimi handlarze rozstawiali kramy.

A gdzieś ponad tym wszystkim, w ruinach starej cytadeli dopiero budziła się jedna z najlepszych (choć mówiła o sobie, że jest najlepsza) złodziejek w mieście.

[Imię] czuła się wspaniale. Wyjątkowo dobrze w nocy spała, dzięki czemu była pełna energii i z wielkim entuzjazmem przywitała kolejny dzień. Takie poranki zdarzały jej się wyłącznie wtedy, gdy z pieniędzy otrzymanych w zamian za skradzione kosztowności mogła sobie pozwolić na bogate śniadanie. Tego ranka jednak nie miała co do ust włożyć, a mimo to humor jej dopisywał.

— Miałam cudowny sen, Abi. Śniło mi się, że wyprawiałyśmy ucztę. Tak, my! To była bogata uczta. Taka, jaką wyprawia sułtan w swoim pałacu. Nie, nie widziałam nigdy, jak taka uczta wygląda, ale jestem pewna, że nie różni się za bardzo od tego, co widziałam we śnie. Na stołach znajdowały się wszystkie znane na tej części świata potrawy, z fontann płynął alkohol, a goście walczyli pomiędzy sobą o naszą uwagę. No przecież, że o uwagę sułtana też się goście ubiegają. Naprawdę mało wiesz o życiu monarchów, Abi.

Małpka zapiszczała, zanim odwróciła ostentacyjnie głowę w przeciwną stronę, jak gdyby chciała dać [Imię] do zrozumienia, że jej uwaga była co najmniej nie na miejscu.

I Abi rzeczywiście miała rację, gdyż [Imię] nawet nie stała obok bram pałacu sułtana, nie mówiąc już o ujrzeniu przyjęć przez niego wyprawianych.

— Oj, już dobrze, Abi, nie dąsaj się. Zaraz skołujemy coś do jedzenia.

Gdyby małpka mogła, przewróciłaby w tym momencie oczami.

Ta w oczach [Imię] zawsze wyglądała na nadąsaną, gdy była głodna, a to zazwyczaj sama dziewczyna stawała się trudna do zniesienia, kiedy miała pusty żołądek. A chociaż dzisiejszy ranek wydawał się wyjątkiem, to wciąż wypadało coś poradzić na tę kwestię.

[Imię] otrzepała ubranie z drobinek piasku i ułożyła na nowo [kolor] włosy, zaplatając je w warkocza, który następnie zwinęła jak węża i przypięła z tyłu głowy. Przez ramię przewiesiła niepozorną torbę, wyglądającą jak zwykły kawałek materiału, kiedy niczego w środku nie trzymała. Abi przyglądała się temu codziennemu rytuałowi cierpliwie, czekając na sygnał do ruszenia w drogę.

[Imię] poklepała swoje lewe ramię, a wtedy Abi z piskiem odbiła się od niego i wyskoczyła z ruin. Dziewczyna również ruszyła truchtem w drogę po dachach zabudowań, przystając tylko po to, by przeskakiwać z jednego domu na drugi. Przy każdym ruchu czuła przypływ energii i siły. Chłonęła atmosferę miasta, tak jak czyniła to codziennie od lat, przyglądając się jednej z wąskich uliczek. Lekka bryza kołysała baldachimami; wokół straganu z polerowanymi lampkami oliwnymi kłębił się tłum trajkoczących zapamiętale kobiet, nieopodal zaś stało dwóch kłócących się mężczyzn. [Imię] nie słyszała, co było powodem sprzeczki, ale ich towary nie były warte kradzieży.

— Jesteśmy prawie na miejscu, Abi. Rozglądaj się uważnie — powiedziała do małpki siedzącej na jej ramieniu, zanim ta znowu pognała dalej.

Suk widziany z góry przypominał postrzępioną dziurę ziejącą w morzu dachów. Handel miał miejsce w samym sercu dzielnicy biedoty i ze wszystkich stron wypełniały go wózki, kramy i stragany. Słodkie wonie perfum i olejków, przypraw i ciastek docierały nawet do stojącej wysoko ponad targowiskiem [Imię]. Klienci, kupcy i handlarze trajkotali lub szybkim krokiem poruszali się w panującym tłoku. Można było odnieść wrażenie, że mieszkańcy miasta potrafią wyłącznie stać i rozmawiać, albo też gnać z jednego miejsca do drugiego. [Imię] przyglądała im się jeszcze przez chwilę, po czym zeszła ze strzechy i wtopiła się w tłum.

Przechodząc pomiędzy zastawionymi straganami, ławkami i wózkami wyładowanymi barwnymi tkaninami, dywanami i biżuteriom obserwowała, jak jakiś stary kupiec odświeża się przy fontannie. Przywitał się potem z młodą kobietą, która podeszła, by napełnić wazę wodą. Po wykonanej czynności postawiła ją na niskim murku otaczającym wodotrysk i oboje pogrążyli się w rozmowie, w czasie której kobieta gestykulowała z przejęciem.

[Imię] uśmiechnęła się pod nosem i przeszła tuż obok nich, niepostrzeżenie przechwytując woreczek ze złotymi monetami, jeszcze przed chwilą przyczepiony do kupieckiego pasa. Taka zdobycz wystarczyłaby na zjedzenie wszystkich trzech posiłków w ciągu dnia, ale [Imię] i Abi nigdy nie kończyły pracy przed południem, niezależnie od pozyskanych towarów.

Przecinały uliczki ze straganami raz po raz, przemierzając ten miastowy labirynt bez żadnych trudności. Przewieszona przez ramię [Imię] torba stawała się coraz pełniejsza, co było znakiem, że wiele drogocennych towarów wpadło w jej lepkie ręce.

Do południa pozostała jeszcze godzina, ale [Imię] postanowiła nie ryzykować. Mało kto przemieszczał się po dzielnicy biedoty z pełną torbą o tej porze, dlatego jej postać mogłaby zwrócić uwagę co uważniejszych strażników, którzy zawsze kręcili się w pobliżu targowisk.

— Wracamy, Abi — zakomenderowała. Małpka posłusznie powróciła na jej lewe ramię.

[Imię] właśnie rozglądała się za bezpieczną drogą do wspięcia się z powrotem na dach, gdy nagle jej uwagę przykuło zamieszanie, które wybuchło przy jednym ze straganów.

— To tylko jedno jabłko. Na dodatek niezbyt urodziwe. Naprawdę zamierza pan wołać strażników z tak błahego powodu?

— Jakie znaczenie ma stan jabłka? Kradzież to kradzież. Dzisiaj dzieciak kradnie jabłko, jutro kozę.

— Po co miałby kraść coś, z czym nie wiedziałby, jak się obejść?

— Coś się tak uparł, żeby bronić tego smarkacza? Może tyś go do mnie wysłał, żeby mnie okradł, ha?!

— Nonsens. Wtedy przynajmniej ukradłby dwa jabłka.

Kupiec żachnął się i zaczął nerwowo machać rękami prawie tak, jakby zamierzał ze straganu odlecieć. Tymczasem jego rozmówca odziany w bordowo-szare szaty stał dumnie wyprostowany, nie zdradzając żadnych oznak zdenerwowania.

— Słuchaj, młody, albo się stąd w tej chwili zabierzesz, albo na ciebie też poślę strażników — zagroził kupiec z twarzą czerwoną jak piwonia.

— Nie ma potrzeby się tak awanturować, drogi panie. Zapłacę za to jabłko. — Młody mężczyzna wykonał w powietrzu gest palcami, który [Imię] skojarzył się z odganianiem much sprzed nosa. Jednakże mina nieznajomego i sposób, w jaki zaczął klepać się po spodniach, ewidentnie wskazywały, że nie o odgonienie owadów mu chodziło. — Nie mam przy sobie pieniędzy. Ale mogę dać w zamian tę bransoletę.

Mężczyzna podwinął rękaw, ukazując błyszczącą w słońcu bransoletę, która pod wpływem jego ruchów wyglądała jak wijący się złoty wąż. Jej szerokość była większa niż nadgarstek [Imię], ale nie ten fakt ją zadziwił. Tylko to, że w torbie miała bardzo podobną.

— TY! — ryknął inny sprzedawca, któremu [Imię] przed chwilą zwędziła bransoletę. — Ukradłeś mi ją! Złodziej! Złodziej!

[Imię] serce podeszło do gardła. Jej ciało zadrżało w palącej potrzebie rzucenia się do ucieczki, choć doskonale wiedziała, iż nie została wykryta. Na kimś innym wylądowała wina. Wystarczyło, żeby się niepostrzeżenie wycofała, a będzie miała środków do życia na miesiąc, jeśli dobrze je zagospodaruje.

Wycofać się, tylko tyle wystarczyło zrobić.

A jednak, zamiast zrobić krok do tyłu, zrobiła do przodu, za co otrzymała spanikowane piśnięcie Abi. Potem została przez małpkę pociągnięta za kosmyk włosów, jakby to miało przywołać ją do porządku.

Nie przywołało.

[Imię] niczym atakująca kobra rzuciła się naprzód, chwyciła młodego mężczyznę za nadgarstek (okazało się, że na drugim również miał bransolety, ale [Imię] nie poświęciła temu większej uwagi) i pociągnęła w przeciwną stronę od tej, z której — jak wiedziała z doświadczenia — zaraz napłyną strażnicy.

— Jeśli nie chcesz stracić ręki, lepiej biegnij, ile sił w nogach! — poleciła mężczyźnie, nim puściła jego nadgarstek. Potrzebowała obu rąk, żeby sprawnie lawirować w tłumie.

— Nie lepiej byłoby im wszystko wyjaśnić? — odkrzyknął. Jego głos tonął w zgiełku krzyczących za nimi ludzi, mimo to [Imię] nie miała wątpliwości, że biegł tuż za nią.

— Wysłuchają cię dopiero po tym, jak cię stłuką.

Mogła być biedną sierotą, pogodziła się z tym już dawno, ale wolności nikt nie mógł jej zabrać, dlatego [Imię] nauczyła się uciekać tak dobrze, jak kraść, by nigdy nie zostać złapaną.

Niestety, tego samego nie można było powiedzieć o osobie, której starała się pomóc. Tylko predyspozycje, jakie dawała mu płeć i wysoki wzrost umożliwiały mu dotrzymanie jej kroku. Mając to na uwadze, [Imię] przy następnym rogu popchnęła mężczyznę za parawan z dywanami.

— Zostań tu! — nakazała i natychmiast wznowiła bieg.

Abi zapiszczała gdzieś spomiędzy dachów. Mądra małpka wiedziała, że w trakcie pościgów musi trzymać się od [Imię] z daleka, aby nikomu nie przyszło do głowy szukać kobiety z małpą. Pojawiała się bliżej tylko wtedy, by nią pokierować i tym razem [Imię] chętnie z tego skorzystała.

Kiedy wspinała się na dach, dostrzegła goniących ją strażników, przemykających na skraju jej pola widzenia. Nie musiała długo czekać, żeby usłyszeć pierwsze groźby skierowane pod jej adresem.

— Moja mama ma się dobrze, dziękuję! — odkrzyknęła na jeden z komentarzy dotyczący jej rodzicielki, ani na moment się nie zatrzymując.

Gdy ruszyła doskonale znaną drogą przez zadaszenia, odwróciła się i zobaczyła sylwetki strażników, przemieszczających się z niewiarygodną niezdarnością. Najwidoczniej nie często brali udział w pościgach, które polegały na skakaniu z dachu na dach i wspinaniu się po gołych ścianach.

— Amatorzy — parsknęła pod nosem.

Była dumna z udanej ucieczki do czasu, aż nie zorientowała się, że zgubiła torbę z kosztownościami gdzieś po drodze.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro