Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Deklaracja uczuć


Niech twe czyny przemawiają w imieniu twoich uczuć.

ღ Bell ღ


To uczucie...

A właściwie przeczucie było dojmujące i wszechogarniające, jak gorączka naraz biorąca we władanie całe ciało, i stanowiło jedyny argument, którym Bell mógł się posłużyć, aby wyjaśnić swój niewyobrażalny niepokój.

Skąd się wzięło to przeczucie? Przecież mieszkańcy zamku byli właściwie chronieni przez — o ironio — klątwę, która została na nich rzucona. Nikt poza nim i jego matką nie zdawał sobie sprawy z istnienia bestii i ludzi zamienionych w przedmioty. Zaklęcie czarodzieja sprawiło także, że wspomnienia o rodzinie królewskiej zostały zakryte, a samo zamczysko dało się dostrzec jedynie z bliska.

A co jeśli ktoś trafił do zamku przypadkiem tak jak jego matka?

Nie, nie — Bell pokręcił ze wzburzeniem głową, tracąc na moment ścieżkę z widoku. Gadające przedmioty i groźny wygląd [Imię] odstraszyłyby każdego.

Czemu więc nie mógł się uspokoić? Rozsądek podsuwał mu przecież tyle logicznych przesłanek obalających jego niedorzeczny niepokój, a mimo to serce zdawało się na nie głuche. Czy naprawdę aż taki wpływ miał na niego niedawny sen? Ponoć, gdy spotkało się bratnią duszę, potrafiło się poczuć, jeżeli jakieś niebezpieczeństwo jej groziło. Tyle tylko, że Bell uważał coś takiego za element romantycznych baśni, a nie fragment prawdziwego, o wiele mniej bajkowego życia. Poza tym...

Czy doprawdy wierzył, że [Imię] była jego bratnią duszą? Jeszcze dwa miesiące temu żywił do niej poważną urazę za to, jak obeszła się z jego matką i nim samym na początku ich niechcianego współlokatorstwa. Tylko obawa przed zemstą bestii oraz duma — którą zawsze wytykano mu jako wadę — sprawiły, że nie uciekł. Ale jak się niebawem dowiedział, mógł to śmiało uczynić, gdyż gniew [Imię] prędko opadł i zamiast go tyranizować, zdawała się czekać, aż odejdzie i zostawi ją w spokoju.

Wtedy po raz pierwszy przemknęło mu przez myśl, że zaklęta księżniczka mogła nie tyle być złą osobą, co kimś bardzo skrzywdzonym, kto próbuje mniej lub bardziej świadomie odstraszać od siebie innych, aby nie zostać ponownie zranioną.

Prawie jak ten lew z bajki, któremu utknęła drzazga w łapie. Ból, jaki odczuwał, był tak ogromny, że w każdym widział wroga. Wył i warczał na cały las. Ostrzegał, żeby się do niego nie zbliżać. Kiedy jednak drzazga została wyjęta, stał się praktycznie zupełnie innym stworzeniem — przypomniał sobie Bell, dla którego sytuacja z [Imię] była bardzo analogiczna do tej z owym lwem.

Gdy mimo wszystko pozostał w zamku, decydując się podarować bestii szansę na zmianę jego perspektywy wobec jej osoby, krok po kroku odkrywał maleńkie fragmenty prawdziwej twarzy [Imię]. Widział to za każdym razem w jej [kolor] oczach — jedynym zachowanym elemencie jej ludzkiej postaci.

Brak pewności siebie — ujrzał to, gdy po raz pierwszy ją skrytykował. Miała wtedy oczy niczym wystraszony szczeniak i choć wyraz ten trwał zaledwie ułamek sekundy, wstrząsnął nim. Nie spodziewał się wszakże takiego wewnętrznego rozdarcia po groźnie wyglądającej i temperamentnej bestii.

Osamotnienie — [Imię] miała w zamku sporą liczbę potencjalnych kompanów do towarzystwa, jednak najwidoczniej z nikim nie nawiązała tej specjalnej więzi, jaka łączy chociażby przyjaciół, rodzeństwo czy ukochanych. Jak gdyby nie potrafiła się na nich otworzyć przez to, jak ją traktowali. A może przez powracające widma przeszłości...

Dobroć i wrażliwość — [Imię] bez wątpienia nazwałaby go głupcem za przypisanie jej takich cech, lecz Bell nie zmieniłby swojego zdania mimo to. Kiedy namówił ją na częstsze opuszczanie komnaty, regularnie widywał, jak w pozornie błahych sprawach widoczna była jej miękka strona. Między innymi pozwalała służącym eksperymentować z jej wyglądem, a choć zawsze się przy tym krzywiła (szczególnie przy przymierzaniu sukienek), wytrzymywała to dzielnie, gdyż wiedziała, ile radości sprawiało to poddanym. Schodziła również na wszystkie posiłki, a nawet odpowiadała na niekończące się zestawy pytań zarówno jego, jak i Cupry oraz Lumiery. Ponadto pewnego dnia zniosła zakaz wchodzenia do niektórych w zamku pomieszczeń, a co więcej — zdarzało się, że oprowadzała go po mniej użytkowych salach, jak chociażby pokój muzyczny czy obserwatorium.

Odkrywanie nowych stron [Imię] było fascynujące, zupełnie jak przejście na następną stronę książki przygodowej, i w końcu Bell zaczął łapać się na tym, że nie może się doczekać ponownego spotkania z nią.

Ale czy mógł to nazwać miłością?

Czy to była miłość?

Nie umiał tego stwierdzić. Nigdy wcześniej nie obdarzył nikogo spoza rodziny podobnym uczuciem, a książki... Niestety, nawet one miały problem ze sprecyzowaniem, jak winna wyglądać miłość.

Bell jednak przestał się nad tym głowić, gdy po kilkunastu bolesnych minutach, dotarł wreszcie do zamku. Zaraz zamknął za sobą skrzypiącą, żelazną bramę, po czym pozostawił Spartana na dziedzińcu, a sam rzucił się ku schodom prowadzącym do mosiężnych drzwi.

Były otwarte.

Sam nie wiedział, czy powinien cieszyć się z takiego stanu rzeczy, czy przygotować się na najgorszy scenariusz.

— [Imię]! Lumiero! Pani Trybik! — zawołał, rozglądając się po hallu. Nikt mu jednak nie odpowiedział.

W całym zamku panowała śmiertelna cisza, jak gdyby budynek był opuszczony. Bell wszedł w głąb zamku i po kolei zaczął przeszukiwać najczęściej użytkowane pomieszczenia, wołając przy tym imiona zaczarowanych przyjaciół. Zajrzał wpierw do jadalni, potem do kuchni i salonu, a nawet zerknął przelotnie do łazienek. Im częściej napotykał na pustkę, w tym większą siłę rósł jego niepokój. Badając zakamarek po zakamarku, przypomniał sobie nagle swój sen, w którym [Imię] umarła na jego oczach.

Komnata.

Powinien zacząć poszukiwania właśnie tam, ale... Co jeśli jego sen okazałby się prawdą? Stałoby się zrozumiałym, że przybył za późno, że nic już nie może zrobić. Wolałby tego nie sprawdzać i podążać dalej za obłudną nadzieją, jednak poczucie obowiązku wobec [Imię] i pozostałych przyjaciół mu na to nie pozwoliło. Poza tym czuł, iż nie wytrzyma dłużej w niewiedzy.

Wziął zatem głęboki wdech i, zebrawszy się w sobie, pognał na ostatnie piętro zachodniego skrzydła.



~♥~



Nazwanie tego cierpieniem byłoby ogromnym błędem.

Ten stan był znacznie głębszy, dojmujący, jak gdyby wszystko, co wcześniej robiła, straciło sens: wychodzenie ze strefy komfortu, udawanie człowieka, dostosowanie się do nowego porządku, żywienie nadziei na powrót do normalności.

To wszystko było na darmo.

[Imię] przeszły dreszcze, a żółć podeszła do gardła. Chociaż przez ostatnich kilka dni widziała, jak oznaki życia kolejno opuszczają jej poddanych, nie potrafiła pogodzić się z takim końcem. Poruszała się po zamku jak lunatyk, by uciec od poczucia bezsilności, gdy jej dom zamieniał się powoli w mauzoleum. Na początku wyglądało to niegroźnie: Lumiera i pani Trybik nie kłóciły się już tak głośno, Cupra z pozostałymi dziećmi nie skakała po kredensach i parapetach, a Leonardowi przygotowanie jedzenia zajmowało więcej czasu niż zazwyczaj — czyli nic, czego nie dałoby się, w jakiś sposób bezpiecznie wytłumaczyć.

A jednak niepozorne zmiany były tymi najgorszymi, ponieważ ich skutki uderzały nagle i boleśnie.

Pewnego dnia dotarło do [Imię], że nie potrafiła odróżnić zwykłych przedmiotów od swoich zaklętych przyjaciół.

W ten sposób została całkowicie sama. Naprawdę sama.

Czy zasłużyła na to? Wierzyła, że tak.

Była złym człowiekiem, jak uznała w ostatnim tchnieniu swej ludzkiej świadomości. Odreagowywała na Bogu ducha winnych osobach swoje wybuchy złości, frustracji czy bezsilności. Nieustannie obwiniała los za życie, które musiała wieść. Stała się odzwierciedleniem rodziców, a zwłaszcza matki, chociaż w głębi serca nigdy nie chciała stać się kimś takim. Kimś, kto wierzył w wyższość rodziny królewskiej ponad zwykłe jednostki. Kimś, kto uczucia uważał za słabość, kto posądzał wszystkich o fałszywość. Nie miała jednak dość odwagi, żeby się temu przeciwstawić i w końcu, kiedy jej rodzina zginęła, również trzymała się tego, co dobrze znała dla własnego komfortu psychicznego.

Była takim tchórzem...

— [...ię]!

Gdy dotarł do niej urywek dobrze znanego głosu, rozchyliła szeroko oczy. Chociaż wiedziała, że to musiały być jakieś majaki, to przez chwilę pozwoliła sobie wierzyć, że naprawdę go usłyszała. Wprawdzie nie do końca rozumiała, czemu ze wszystkich ludzi wyobraziła sobie właśnie jego, ale napawało ją to radością. Wróciła wspomnieniami do słodko-gorzkich chwil, które razem spędzili i naraz pożałowała tego. Gdyby tylko dało się cofnąć czas... Ileż rzeczy inaczej by zrobiła! Ile miłych słów by powiedziała, zamiast kapryśnie powarkiwać. Ile nowych przedsięwzięć by się podjęła, żeby ubarwić nudną, szarą codzienność...

Czasu jednak nie dało się cofnąć, o czym doskonale wiedziała. To była jej wina, że nie wykorzystała dostatecznie dobrze podarowanych lat, że zbyt późno zrozumiała swoje błędy.  Teraz odchodziła z pełnym żalu sercem.

Zasłużyła na to.

— [Imię]! Tutaj jesteś!

Znowu ten głos, pomyślała [Imię], lecz tym razem nie rozchyliła powiek. Ciemność była taka kusząca, bezpieczna. W końcu spędziła ostatnich kilka lat w mroku, toteż zdążyła się z nim zżyć bardziej niż ze światłem, które zawsze z bezwzględną brutalnością ukazywało całą jej szpetną egzystencję.

— [Imię] — rozległo się już znacznie bliżej. Tuż potem [Imię] poczuła, jak ciepłe dłonie ujmują jej twarz. — Jestem tutaj, [Imię]. Naprawdę jestem, więc proszę... Ocknij się.

Serce [Imię] zamarło, po czym nagle podeszło aż do gardła. Już dłużej nie obchodziło ją, czy miała zwidy, czy nie — chciała go tylko zobaczyć. Przynajmniej ten ostatni raz, zanim stanie się bestią i przestanie go rozpoznawać.

Kiedy rozchyliła powieki, zobaczyła przed sobą zatroskane oblicze Bella; mimo panującej dookoła ciemności, widziała wyraźnie jego zaczerwienione oczy oraz policzki. W pierwszym momencie pomyślała, że to z powodu niskiej temperatury, jednak jego ciepłe dłonie temu całkowicie zaprzeczały.

— Dzięki Bogu, żyjesz... — szepnął, głaszcząc czule jej włochatą twarz. — Ale... co się stało? Gdzie są pozostali?

Ciałem [Imię] wstrząsnęły dreszcze. Nie musiała nawet zerkać na zaczarowaną różę, żeby wiedzieć, iż niewiele czasu jej pozostało.

— Nie ma ich. Zamienili się na stałe w przedmioty — odpowiedziała słabo.

— Dlaczego? Czemu klątwa zmieniła swoje działanie właśnie teraz?

— Ponieważ czarodziej dał mi ograniczoną ilość czasu na zdjęcie jej. A ten czas... właśnie się kończy.

— Co? Ale... Jak mam ci pomóc? Co mogę zrobić, żeby z tobą nie stało się to samo?

— Dziękuję, Bell — wymamrotała. Jej [kolor] oczy zaszły mgłą łez. — Dziękuję, że zostałeś moim przyjacielem. I przepraszam, że nie powiedziałam ci o wszystkim, ale... teraz musisz odejść. Kiedy nadejdzie świt, będę już bestią. Prawdziwą bestią.

— Nie, to... niemożliwe.

— Idź — nalegała. — Weź Spartana i nie zbliżaj się więcej do zamku.

Bell patrzył na nią z coraz większym niedowierzaniem.

— Nie zostawię cię! — oznajmił ostrym tonem, w którym kryły się nuty desperacji.

— Proszę, idź. Nie chcę cię skrzywdzić... Już i tak sprawiłeś mi ogromną radość tym, że...że jednak wróciłeś.

— Ale spóźniłem się...

— To niczego nie zmienia. Nie mógłbyś nic zrobić. Naprawdę... Nie można przecież poprosić kogoś, żeby pokochał bestię, prawda?

Zanim wzrok [Imię] doszczętnie się rozmazał, jej powieki ciężko opadły i więcej się nie podniosły, głuche na wszystkie desperackie nawoływania. Mrok zaczął połykać jej świadomość, z którą — mimo rozpaczliwego pragnienia pozostania człowiekiem — pogodziła się rozstać. Zimny przepływ mocy zdawał się przedzierać aż do kości, utrwalając ich monstrualny kształt i wielkość na zawsze. Przemiana zapowiadała się na bolesną, lecz [Imię] miała już znikomy kontakt ze światem rzeczywistym. Nim jednak straciła kompletnie przytomność, usłyszała jeszcze cichy jak szmer osiny głos Bella:

— To prawda, że nie można o coś takiego poprosić... Ale ty możesz, bo... Kocham cię.

Te słowa były jak silna dłoń, która wyciągnęła [Imię] z ciemności, w zamian prowadząc ku błogiej jasności o ciepłym blasku.

Naraz zaczęła się powódź. [Imię] porwała rzeka światła, dźwięków i doznań, jakby wyszła z ciemnego lochu na słoneczną łąkę, bez możliwości zasłonięcia oczu. Pierwsze kilkanaście sekund było bolesnych, lecz potem...

Wszystko znowu było piękne. Ona była piękna.

Kiedy wzeszło słońce, a linia horyzontu mieniła się barwami czystego błękitu, słodkiego różu i miękkiego, połyskującego złota, klątwa wreszcie została zdjęta.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro