1. Artemido, moja opiekunko...
Wiedziałam, że wchodzenie do tego zaułka to nie był do końca dobry pomysł, tylko szkoda, że zrozumiałam to trochę za późno. Moja czarna koszulka była w strzępach, pot się ze mnie lał, włosy przykleiły mi się do karku i czoła oraz moje jeansy były całe brudne od pyłu i kurzu. A gdyby tego było jeszcze mało to wzdłuż mojej ręki, od nadgarstka aż po sam łokieć, ciągnęła się rana, z która nie chciała przestać krwawić, a to tylko utrudniało mi walkę, a została mi jeszcze jedna Erynia do pokonania. Jak ja szczerze nie lubiłam tych stworzeń. Były odrażające i wkurzające, ale przecież nie powinny mnie atakować, bo z tego coś się orientowałam to służyły one Panu Podziemia, Hadesowi. I właśnie przez to, że się nad tym zastanawiałam, nie potrafiłam w stu procentach skupić się na walce, co tylko działo na moją niekorzyść.
- Potomkini. – wysyczała, co mnie zastanowiło, bo nigdy żaden potwór się do mnie nie zwracał w ten sposób. Byłam już smarkulą, niedojrzałym dzieckiem, smacznym herosikiem, a nawet uroczą zabójczynią (nie mam pojęcia skąd ten cyklop wytrzasną to przezwisko, ale nie chciałam w to wnikać). Co znaczyło to słowo? Co znaczyło to, że według niej byłam jakąś potomkinią? W tym czasie jak się nad tym zastanawiałam to Erynia na swoich wielkich skórzanych skrzydłach wzniosła się w powietrze. Okrążyła mnie z nadzieją, że uda jej się zaatakować mnie od tyłu. I niestety w tym przypadku miała rację, bo byłam zbyt wyczerpana i obolała, żeby w porę się odwrócić i odparować atak.
- Uważaj! – do moich uszu dotarł jakiś męski głos, czego się w ogóle w danej chwili nie spodziewałam, a sekundę później z brzucha potwora wystawało ostrze. Ostrze zrobione z niebiańskiego spiżu. Erynia zamieniła się w pył, który został rozwiany przez wiatr, więc byłam w stanie teraz dostrzec chłopaka, który wysłał ją do Tartaru. – Nic ci nie jest? – postanowiłam się mu przyjrzeć. Mógł mieć jakieś osiemnaście albo dziewiętnaście lat. Miał czarne włosy rozwiane na wszystkie strony i oczy, które kolorem przypominały morskie glony. Te oczy były tak dziwnie znajome, ale nie potrafiłam ich przypasować do żadnej znanej mi osoby. Ubrany był w zwykłą białą koszulkę i dekoltem w serek i czarną bluzę z długim rękawem oraz jeansowe spodnie sięgające trochę poniżej kolan, a na jego stopach spoczywały strasznie sfatygowane czarne trampki za kostkę. I oczywiście gdzieniegdzie miał trochę pyłu po potworze, którego właśnie pokonał.
- Co ty sobie wyobrażasz, co?! – warknęłam i zrobiłam krok w jego stronę. To była moja walka. Mój potwór. Moja Erynia do pokonania. Jak o śmiał wtargnąć pod koniec i ją zabić, co? – Poradziłabym sobie. – kłamstwo, ale gdyby mi nie pomógł to przynajmniej nie miałabym u niego żadnego długu, a jak mówi prawo, jeśli ktoś uratował ci życie to jesteś mu winien przysługę, a ja nie miałam na to ani czasu, ani najmniejszej ochoty. Ale niestety twarde prawo, ale prawo. Dura lex, sed lex.
- Zwykłe dziękuję by wystarczyło. – uśmiechnął się i strzepnął pył ze swoich ramion. Zauważyłam, że teraz zamiast swojego spiżowego miecza trzyma w ręce długopis, który próbował dyskretnie wsunąć do kieszeni, co przypomniało mi, że nadal miałam moją broń w ręce. Odwróciłam się do chłopka tyłem i zmieniłam mój miecz w pierścień, który mogłam włożyć na palec. Sięgnęłam jeszcze do plecaka i jęknęłam w duchu z rozpaczy, bo znalazłam tam tylko jeden batonik z ambrozją, a to oznaczało, że muszę uzupełnić zapasy, a kończyły mi się pieniądze. Miałam dwa wyjścia: albo wrócić do domu, co nie wchodziło w grę, albo odwiedzić wujaszka, który mam nadzieję, użyczy mi swojej pomocy. Po raz kolejny...
- Nie dziękowałam ci. – odwróciłam się do niego ponownie zakładając mój plecak na ramię i zmierzyłam chłopaka wzrokiem. Jednak dostrzegłam rzecz, której wcześniej nie zauważyłam. Miał przez szyję przewieszony rzemyk z kilkoma glinianymi koralikami, które wyglądały jakby były zrobione przez dzieci na jakiś zajęciach artystycznych. Jednak mnie to nie zmyliło. Gliniane koraliki. One mogły oznaczać tylko jedno. I nie byłam pewna, czy oznacza złą rzecz, czy jednak dobrą.
- Bądź co bądź, uratowałem ci życie. – wzruszył ramionami, a ja zacisnęłam zęby. Dlaczego tryskał z niego taki optymizm? Dlaczego w ogóle postanowił mi pomóc? Bez interesownie czy jednak czegoś teraz ode mnie chciał w zamian? I najważniejsze, dlaczego przypominał mi pewnego chłopaka chociaż wcale nie był do niego podobny z wyglądu? Nie lubiłam nie znać odpowiedzi na jakieś pytania. Doprowadzało mnie to do szału. A jeszcze bardziej nie lubiłam ludzi, których zachowania nie potrafiłam rozgryźć.
- Nie prosiłam cię o to, więc teraz możesz spadać. Nara. – odwróciłam się na pięcie i ruszyłam ku wyjściu z zaułka, czując w ręce to przyjemne mrowienie, które oznaczało, że rana zaczyna się goić, ale wiedziałam, że zanim całkowicie zniknie minie trochę czasu. No cóż, takie uroki bycia mną. Jednak często mnie to denerwowało, bo inne dzieciaki nie musiały tyle czekać na wyzdrowienie z czegokolwiek...
- Percy. – usłyszałam głos zielonookiego chłopka i dopiero po chwili zorientowałam się, że idzie on obok mnie trzymając ręce w kieszeniach swojej bluzy. Czy on nie domyślił się, że nie chcę marnować z nim mojego czasu? Czy po prostu stwierdził, że zrobi mi na złość czy coś i będzie za mną łaził?
- Co? – zdziwiłam się trochę i nie do końca zrozumiałam o co mu chodzi, przecież dałam mu jasno do zrozumienia, że ma spadać. Nie po to uciekałam z... Skądś, żeby teraz zadawać się z kimś kto pochodzi z podobnego miejsca. Z miejsca, w którym wychował się mój ojciec, który twierdził, że muszę kiedyś je odwiedzić, bo to był jego dom. Na myśl o ojcu zrobiło mi się automatycznie przykro, a zaraz potem poczułam na niego złość...
- To moje imię. Percy. – znowu posłał mi ten swój uśmiech i się zatrzymał, a ja odruchowo również przystanęłam. Wyciągnął rękę w moją stronę, a w mojej głowie coś zaświtało. Jestem pewna, że już wcześniej gdzieś słyszałam to imię. I na pewno nie raz, ale nawet gdy przypatrywałam się jego twarzy nie mogłam dojść do tego sąd mogę je znać, a to nie dawało mi spokoju.
- Luna. – uścisnęłam jego dłoń a po moim ciele przeszedł jakiś dziwny impuls. Poczułam się tak, jakbym powinna znać tego chłopaka, jakby powinien być dla mnie kimś bliskim, ale to było przecież mało prawdopodobne, bo dopiero co go poznałam, jednak po tym wszystkim co przeszłam nic już nie powinno mnie zaskoczyć.
- A więc, Luna, co robisz sama na Manhattanie? Zwłaszcza, że powoli zaczyna już zmierzchać? – wcześniej tego nie zauważyłam, ale miał rację. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a uliczne latarnie zostały włączone. To mogło wyjaśniać, dlaczego w środku miasta zostałam zaatakowana przez wszystkie trzy Erynie. Ale oznaczało też, że powinnam znaleźć sobie jakiś w miarę bezpieczny nocleg, bo w nocy może pojawić się zdecydowanie więcej potworów.
- Chodzę. – niby od niechcenia wzruszyłam ramionami i postanowiłam kontynuować z nim rozmowę, bo miałam dziwne przeczucie, że nie pozbędę się go tak łatwo. Znalazłam w nim jeszcze jedno podobieństwo to tego znanego mi chłopaka. Był tak samo namolny jak blondyn.
- To nie jest do końca bezpieczne, wiesz? – zatrzymałam się gwałtownie i skrzyżowałam ramiona na piersi. Poczekałam, aż on się zorientuję, że przystanęłam i odwróci się w moją stronę, a jak już to zrobił to zmroziłam go moim rozgniewanym spojrzeniem.
- Sądzisz, że skoro jestem dziewczyną to sobie nie poradzę, tak? – prychnęłam i szybko go wyminęłam, jednak zdołałam dostrzec jeszcze jego zdezorientowaną minę. Wydawał się być autentycznie zdziwiony tym co powiedziałam. Nie przepadałam za takimi typami, którzy twierdzili, że dziewczyny są słabe i trzeba się zawsze bronić. Zazwyczaj, gdy na takich napotykałam, pokazywałam im, jak bardzo się mylili odnośnie naszej siły.
- Co? Nie, nie! Oczywiście, że nie! – dogonił mnie i zaczął się tłumaczyć, co było prawie zabawne, bo on był starszy ode mnie o jakieś trzy lub cztery lata i do tego to dopiero co go poznałam. – Nigdy nie wątpię w to, że dziewczyny są w stanie same sobie poradzić. Moja dziewczyna wszystko potrafi zrobić sama, albo takie Łowczynie Artemidy lub Amazonki. To przecież są same dziewczyny, a potrafią dosłownie wszystko zrobić same. – przerwał i na mnie spojrzał, a gdy dostrzegł mój lekki uśmiech wypuścił ze świstem powietrze i kontynuował. – Po prostu chciałem wiedzieć, czy masz zamiar tak chodzić całą noc.
- Jeszcze nie wiem. – powiedziałam, chociaż tak naprawdę nie chciałam włóczyć się do świtu po mieście, bo nie marzyło mi się co chwilę walczyć z napotykanymi potworami. Jednak nie miałam gdzie przenocować, a gdybym nawet znalazła jakieś miejsce na nocleg to nie miałabym czym zapłacić. I tak od dłuższego czasu oszczędzam pieniądze, żeby jak najbardziej opóźnić mój powrót, ale chyba przyszedł ten moment, że nawet nie stać mnie już na żaden pożywny posiłek, a co dopiero na pokój w jakimś motelu.
- To może dziwnie zabrzmieć, ale mam pewną propozycję...
I w ten oto sposób wylądowałam w domu mamy Percy'ego i jej męża. Była to strasznie niezręczna sytuacja, bo nie dosyć, że nie znałam tych wszystkich ludzi to jeszcze zdobyłam kolejny dług u chłopaka, który chyba nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, bo kiedy siedzieliśmy wspólnie przy stole to z uśmiechem na ustach opowiadał różne historie. Jednak najbardziej niezręczne było to, że jego mama przez cały czas mi się przyglądała, ale w jej spojrzeniu nie było złości, zaskoczenia czy obrzydzenia, była tam tylko swojego rodzaju nostalgia, której nie potrafiłam odszyfrować. Natomiast ojczym chłopaka co jakiś czas posyłał mi radosne uśmiechy. Patrząc na nich zastanawiał się, jak to jest żyć w takiej rodzinie. Jak to jest wychować się w normalnym świecie...
- A co tam słychać u Tysona? – spytała kobieta, czym wyrwała mnie z zamyślenia, bo to imię również skądś znałam. Tylko skąd? I kim mógł być ten Tyson?
- Dobrze. – odpowiedział zielonooki z pełną buzią i przełknął kawałek niebieskiego ciasta. Niebieskiego! Z resztą całe jedzenie znajdujące się na stole było właśnie tego koloru. Były niebieskie cukierki, niebieskie naleśniki z niebieskim sosem, niebieski sok, a przed chwilą zjedliśmy niebieskie lody z niebieską polewą. Wszystko było przepyszne, ale zastanawiało mnie, dlaczego jest akurat tego koloru. – Często nas odwiedza, żeby móc widzieć się z Ellie. – i kolejne znajome imię.
- To wspaniale, że im się układa. – skomentował mężczyzna. – A co tam u Annabeth? – to imię też na pewno już słyszałam. Na sto procent. Powinnam wiedzieć kim są ci wszyscy ludzie, ale w mojej głowie znajdowała się aktualnie jakaś czarna dziura, przez którą nie mogłam sobie niczego przypomnieć.
- To co zwykle. – wzruszył ramionami, ale zauważyłam, że na dźwięk imienia tej dziewczyny w jego oczach pojawiły się radosne iskierki. – Dostała się na studia z architektury i od przyszłego roku zaczyna naukę. Chociaż jakoś nie mogę sobie wyobrazić, żeby było coś jeszcze czego ona nie wie. A zwłaszcza jeśli chodzi o architekturę. – małżeństwo zaśmiało się na tę uwagę, a ja zmarszczyłam brwi. Annabeth... Architektura... W mojej głowie pojawiła się wizja jakiejś dziewczyny o blond włosach, która chodziła po Nowym Rzymie i podziwiała jego budynki. Nie byłam pewna czy to jest wspomnienie czy wymyślony przeze mnie obraz, ale miałam dziwne wrażenie, że taka sytuacja miała miejsce naprawdę.
- Ty też mieszkasz w obozie? – dopiero po chwili zorientowałam się, że pytanie mężczyzny było skierowane do mnie.
- Ja... - zająkałam się, bo co miałam powiedzieć? Nigdy nie byłam w tym obozie, ale odpowiadając twierdząco też bym nie skłamała. Na całe szczęście w tym momencie wtrącił się Percy, za co, w sumie po raz trzeci tego dnia, byłam mu bardzo wdzięczna, bo uchronił mnie przed niezręczną odpowiedzią.
- Nie, jestem pewny, że nigdy wcześniej jej tam nie widziałem. – spojrzał na mnie z takim dziwnym wyrazem twarzy, jakby się nad czymś zastanawiał, jakby podejrzewał skąd mogę pochodzić...
I wtedy to się stało. Chłopak podwinął rękawy swojej czarnej bluzy, a moim oczom ukazał się ten znak. Na jego przedramieniu znajdował się czarny napis SPQR i jedna belka. Znak, którego nie widziałam u nikogo innego od tak dawna. Znak, którego starałam się unikać, chociaż jego zmniejszona wersja znajdowała się na moim nadgarstku, tylko że ja miałam tam jedenaście malutkich kresek. Nawet jego nie byłam w stanie dojrzeć pod licznymi rzemykami oplatającymi moją rękę z zadaniem ukrycia jedynego śladu po moim życiu.
A teraz go widzę. Widzę go u osoby, która nie powinna go nosić.
- Czy w ogóle twój boski rodzic cię zaakceptował?
- Słucham? – spojrzałam na twarz chłopaka, mając ogromną nadzieję, że nie zauważył tego chwilowego szoku wymalowanego na mojej twarzy. Kim on był? To pytanie dręczyło mnie od naszego dzisiejszego spotkania, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że on może być kimś ważnym, kimś wyróżniającym się na tle pozostałych.
- Pytałem, czy twój boski rodzic cię zaakceptował? Bo to, że masz w sobie krew, któregoś z bogów jest pewne. – uśmiechnął się do mnie, co tylko utwierdziło, mnie w tym, że nie zauważył tego, jaki szok wywołał u mnie jego tatuaż.
- Nie. – bo nie mam boskiego rodzica. Dodałam w myślach, ale chłopak nie musiał tego wiedzieć. Nich uważa, że jestem herosem, niech ma o mnie to mylne zdanie. Tak chyba będzie najlepiej.
- Znowu? – warknął spoglądając na swój talerz, a jego matka zaśmiała się z jego reakcji. Jednak ja nie do końca rozumiałam o co chodzi. Co znowu? – Znowu nie dotrzymują danego słowa. – gwałtownie wstał od stołu. – Ile masz lat? – jego zielone tęczówki ponownie były utkwione w mojej osobie i po raz pierwszy nie zobaczyłam w nich żadnych iskierek ani błysków. Zobaczyłam w nich moc. Czy w ogóle można dostrzec u kogoś moc w oczach? Bo mi się to chyba udało.
- Piętnaście. – po mojej odpowiedzi chłopak z oburzenia wyrzucił ręce w górę, a mężczyzna dołączył do swojej małżonki i również zaczął się śmiać.
- Och, Percy, odpuść im, wiesz, że mają dużo pracy. Pewnie po prostu byli zajęci. – zaczęła kobieta, a ja patrzyłam na wszystkich nierozumiejącym wzrokiem. Kto nie ma czasu? Na co go nie ma? Jaka obietnica?
- Ale ona powinna być uznana najpóźniej cztery lata temu! – ze zrezygnowaniem potarł twarz dłońmi i spojrzał na mnie jakimś dziwnym wzrokiem, a ja miałam przeczucie, że wpadł na jakiś pomysł, który może mieć katastrofalne skutki. Katastrofalne skutki dla mnie. – W takim razie jutro zabiorę cię do obozu. Będąc tam, będzie większe prawdopodobieństwo, że któryś z bogów sobie o tobie przypomni. – uśmiechnął, a mnie w tym momencie naszła myśl dania mu z liścia, albo sobie za to, że w tym zaułku go nie zignorowałam. Przez to teraz znalazłam się w tej dziwnej sytuacji.
W pewnym momencie już nawet chciałam mu powiedzieć, że bogowie o mnie wcale nie zapomnieli, ale nie mogłam. Nie chciałam przed nowo poznanymi ludźmi ujawnić tej tajemnicy. To był mój mały sekret, więc nie pozostało mi nic innego jak tylko się zgodzić...
- To chyba nie jest najlepszy pomysł. – ale mimo to postanowiłam spróbować jakoś z tego wybrnąć. Udanie się z Percym do obozu miałoby jeden plus, w końcu zobaczyłabym dom mojego ojca, ale miało to też sporo minusów, między innymi taki, że minęło już sporo czasu, a ja nadal byłam na niego zła. Złamał obietnicę. Powiedział, że wróci. I co? I zostawił mnie samą ze sobą.
- To jest doskonały pomysł. – zapewnił mnie. – Inną rzecz, którą moglibyśmy zrobić w tej sprawie osobiste udanie się do nich, ale nie jestem pewien, czy w tak krótkim czasie ponownie wpuszczą mnie na Olimp. Zwłaszcza, że według nich zapomnienie o swoim dziecku nie jest niczym złym.
- Jest w tobie coś mówi mi, że pokochasz obóz. – kobieta posłała mi pocieszający uśmiech i w tym momencie poczułam nieprzyjemne ukłucie w sercu. Od dawna nie widziałam takiego uśmiechu posłanego w moją stronę. Zapiekło mnie pod powiekami, ale szybko odpędziłam łzy. Nie mogłam się rozpłakać...
Jednak w tym momencie ponownie przez moimi oczami pojawiła się kobieta o blond włosach i niebieskich oczach, która posyłała mi ten sam rodzaj uśmiechu. Przypomniałam sobie jej zapach, dźwięk jej śmiechu i przede wszystkim ciepło jej ramion, gdy mnie nimi obejmowała. Zobaczyłam jak obok niej pojawił się wysoki mężczyzna o brązowych oczach i niesamowicie zielonych oczach, które zawsze kojarzyły mi się z morskimi roślinami. Widziałam jak na siebie patrzą, jak się przytulają...
Po chwili nie było już kobiety, został sam mężczyzna, do którego podbiegła mała dziewczynka o blond włosach i takich samych jak on oczach, a później i on zniknął, a blondynka została sama...
Po moim policzku spłynęła samotna słona kropla, którą szybko starłam w nadziei, że nikt tego nie zauważył. Nie mogłam płakać ze względu na wspomnienia. Byłam twarda. Byłam niezależna. Nie potrzebuję nikogo, żeby przetrwać. Jestem niezależną młodą kobietą i nie potrzebuję nikogo do szczęścia. Więc dlaczego? Dlaczego, gdy patrzyłam jak Percy rozmawia ze swoim ojczymem poczułam zazdrość? Dlaczego, gdy widziałam jak matka patrzy na swojego syna, ponownie zachciało mi się płakać? Dlaczego, gdy jadłam z nimi ten wspólny posiłek nagle poczułam się nie na miejscu, tak jakbym zabierała im te wspólnie spędzone chwile?
Gwałtownie wstałam od stołu, przez przypadek przewracając krzesło, na którym wcześniej siedziałam i tym zwróciłam na siebie uwagę pozostałej trójki znajdującej się w pomieszczeniu. Nie parzyłam na nich, miałam spuszczoną głowę, ale byłam pewna, że ich spojrzenia są zwrócone w moją stronę. Po raz pierwszy od dawna, odkąd uciekłam nie czułam się tak nie na miejscu, jak w tej chwili.
- Luna? – ton głosu kobiety tylko upewnił mnie w tym uczuciu. – Coś się stało, skarbie? – ta troska z jaką do mnie mówiła była nie do zniesienia. Jeszcze to jak na mnie patrzyła przez ten cały czas odkąd tu weszłam. Dopiero w tym momencie poczułam, że zaciskam dłonie. Poczułam jak paznokcie wbijają mi się w skórę i byłam pewna, że zostaną po tym krwiste półksiężyce.
- Nic ci nie jest? – poczułam na ramieniu dłoń chłopaka i cała się spięłam. Musiałam stąd wyjść. Potrzebowałam świeżego powietrza, bo to dziwne uczucie zazdrości i tęsknoty całkowicie zaćmiło mi jasność umysłu.
- Muszę się przewietrzyć. – podniosłam głowę i zobaczyłam, jak Percy pokazuje mi drzwi na balkon. – Dzięki. – mruknęłam i czym prędzej opuściłam pomieszczenie.
Moje dłonie ściskały metalową barierkę, a ja parzyłam to na gwiazdy, to na samochody sunące po ulicy. Nocny wiatr targał mi włosy, a moja czerwona koszula, którą założyłam zamiast czarnej podartej koszulki, lekko się poruszała. Spojrzałam na księżyc.
- Artemido, moja opiekunko... - od jakiegoś czasu nie modliłam się do tej bogini, ale w tym momencie potrzebowałam tej silnej i niezależnej dziewczynki, której już tyle razy proponowałam, że dołączę do jej Łowczyń, a ona z niewiadomych mi powodów zawsze mi odmawiała. Mówiła, że to jeszcze nie jest mój czas, że jeszcze nie spotkałam tego kogoś. Tylko o kogo mogło jej chodzić? – Znowu czuję to samo. Znowu jestem nie na miejscu. Wiem, że nie powinno mnie tu być. – zamknęłam oczy i wsłuchałam się w dźwięki ulicy. – Chciałabym móc gdzieś należeć. Mieć tą świadomość swojego miejsca. Wiem, co mi powiesz. Że przecież miałam swoje miejsce, ale ono było nim kiedyś. Teraz nie czuję się tam jak w domu. Czuję się jakbym była intruzem we własnym domu. Chciałam poczuć się potrzebna dołączając do ciebie, a teraz? Powiedz mi co mam zrobić. – ponownie spojrzałam na sierp księżyca. – Jednocześnie chcę znowu uciec, ale czuję też coś dziwnego. I nie chodzi mi o tą zazdrość i tęsknotę. To coś innego. Jakby cos pchało mnie do tego obozu. Czułam to już wcześniej, ale ignorowałam to. Wiedziałam po prostu, że nie mogę być blisko tego miejsca. Ale co mam zrobić teraz, gdy spotkałam tego herosa? On jest inny...
Przez niebo przemknęła srebrzysta smuga światła kierując od księżyca w stronę zatoki Long Island. Wiedziałam co to znaczy, ale jednocześnie się bałam. Miałam pójść do miejsca, w którym nigdy wcześniej nie byłam i mimo tego, że to była rada samej bogini, żeby się tam udać, nie byłam pewna, czy moje pojawienie się w tamtym miejscu czegoś nie zmieni, a miałam dziwne przeczucie, że to może wywołać niemałą burzę nie tylko w naszym świecie, ale też w świecie śmiertelników...
- Już wszystko w porządku? – usłyszałam za plecami głos chłopaka i odwróciłam się w jego stronę opierając się o barierkę.
- Tak. Musiałam to po prostu przemyśleć. – posłałam mu lekki uśmiech. – Pojadę z tobą do tego obozu. – on również się uśmiechną. – Ale to wcale nie oznacza, że cię lubię. Nadal mnie wkurzasz. – pokazałam mu język, na co się zaśmiał.
- Jasne, ty mnie też. – stanął obok mnie i trącił mnie łokciem, czego oczywiście nie puściłam mu płazem, bo oddałam mu w żebra, tylko że on aż zwinął się z bólu. – Tylko taka jedna uwaga. Nie będziemy tam jechać. Polecimy. – w jego oczach ponownie pojawiły się te dziwne iskierki, co w tym momencie mnie zaniepokoiło. Nie mogę latać. Nie powinnam się przemieszczać drogą powietrzną, bo to nie do końca jest dla mnie bezpieczne. Aż pobladłam na myśl o spadającym samolocie. To był chyba jedyny rodzaj śmierci, którym nie chciałabym zginąć. Podczas walki, tak, nawet ze starości, ale nie w katastrofie lotniczej. Wszystko, tylko nie to. – Nie będziemy lecieć samolotem. – powiedział, jakby wyczytał z mojej twarzy moje myśli. Jak nie samolotem to niby czym? A może on potrafi latać? – Ale nie powiem ci czym. Zobaczysz rano. – puścił mi oczko i ruszył w stronę szklanych drzwi.
Godzinę później leżąc na kanapie zastanawiałam cię co ze mną nie tak. Doświadczenie nauczyło mnie, że nie powinnam ufać obcym, w ogóle mało komu powinnam ufać, a tu nagle zjawia się taki Percy... Jak on właściwie ma na nazwisko? Nie ważne. A tu nagle zjawia się taki Percy i ratuje mi życie, a później jeszcze gości na noc, czym zyskuje u mnie dwie przysługi, a ja jakimś dziwnym sposobem obdarzyłam go małą cząstką mojego zaufania. Zaintrygował mnie, ale w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Nawet nie spytał skąd pochodzę, tylko od razu zaoferował pomoc. Zastanawiałam się czy on jest niewyobrażalnie przebiegły i miał jakiś plan co mojej osoby, czy był po prostu głupi i nawet nie pomyślał, że mogę być jakimś zagrożeniem.
Znajdując się w wygodnej pozycji miałam doskonały widok na okno, za którym idealnie było widać srebrzysty sierp, a na parapecie stał piękny kwiat, który mimo nocy był w pełnym rozkwicie. Czytałam kiedyś o tej roślinie, byłam tego pewna, ale jedyne co zapamiętałam to, to że był to Księżycowy Kwiat...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro