Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

WILLIAM HUNTER

Nasza historia nie powinna się tak skończyć. Zasługiwaliśmy na coś lepszego. Zasługiwaliśmy na szczęśliwe zakończenie, na wspólne poranki i wieczory, na życie, które miało być nasze. Zasługiwaliśmy na siebie.

Olivia była moim początkiem i końcem.
Każdym moim oddechem między wschodem a zachodem słońca. Kochałem ją w ciszy i w hałasie świata, w momentach, gdy śmiała się beztrosko i w tych, gdy milczała zamyślona.

Bo to ona była moim światłem, moją największą słabością i największą siłą.

Kochałem ją swoim każdym oddechem, każdą sekundą, każdą cichą myślą o niej. Kochałem ją w sposób, którego nie dało się opisać słowami. To nie była zwykła miłość – ulotna, przelotna, uzależniona od chwilowego uniesienia. To było coś głębszego, coś, co tkwiło we mnie jak drugie serce, bijące tylko dla niej.

Kochałem ją w codzienności – w tym, jak odgarniała włosy za ucho, jak marszczyła brwi, gdy się nad czymś zastanawiała, jak śmiała się, nie zdając sobie sprawy, że jej śmiech był dla mnie najpiękniejszą melodią. Kochałem ją w jej słowach, w drobnych gestach, w każdej cichej chwili, gdy po prostu była obok.

Była moim wszystkim. Moim powietrzem. Moim domem. Ale wszystko się zmieniło. Teraz jestem tylko kimś obcym w oczach, które kiedyś patrzyły na mnie z miłością.

Za pewność, że będzie szczęśliwa, zapłaciłem najwyższą cenę. Straciłem ją. Bo życie nie zawsze toczy się tak, jakbyśmy tego chcieli. Czasami rozrywa nasze serce na pół I zostawia nas z pustką, którą nie sposób wypełnić.

Wyjechałem z miasta, bo wierzyłem, że tak będzie lepiej. Że jeśli dam jej przestrzeń, jeśli zniknę, nie będę kolejnym ciężarem w jej świecie, który i tak legł w gruzach. Miała dość bólu, dość pustki, dość zagubienia – nie chciałem dokładać jej jeszcze mnie. Nie chciałem patrzeć, jak jej oczy, które kiedyś znały mnie na pamięć, przeszukują moją twarz w nadziei, że znajdą w niej coś znajomego.

Więc odszedłem.

Pojechałem na północ, do starych znajomych – ludzi, którzy znali mnie jeszcze zanim ją poznałem. Miałem czas, żeby myśleć. Żeby ułożyć w głowie każdy możliwy scenariusz, wymyślić sposób, który pozwoli mi ją odzyskać. Usiłowałem przypomnieć sobie wszystkie chwile, w których mnie kochała, w których jej serce należało do mnie i tylko do mnie. Chciałem znaleźć w tym wskazówkę. Coś, co sprawi, że znów do mnie wróci.

Ale prawda jest taka, że nie wymyśliłem nic.

Właśnie przekroczyłem granicę Los Angeles, a moje ręce na kierownicy drżały bardziej niż wtedy, gdy odjeżdżałem. Bo nie miałem planu. Nie miałem pojęcia, jak sprawić, by znów mnie pokochała. Wiedziałem tylko jedno – że muszę spróbować, bo bez niej nic nie ma sensu.

Nie miałem żadnego cholernego planu. Miałem tylko miłość, która nie wygasła ani na sekundę i wiarę, że może... może to wystarczy.

Zawsze cieszyłem się każdą chwilą z nią, jakby miała być ostatnią, ale nie przypuszczałem, że nadejdzie ona tak szybko. Olivia straciła wspomnienia, ale ja straciłem coś więcej... bo jak żyć, kiedy dla osoby, którą kochasz najbardziej na świecie, jesteś już tylko nieznajomym?

Kiedy stałem przed nią, a ona patrzyła na mnie jak na kogoś obcego, w jej oczach nie było już tego blasku, który kiedyś świecił w nich dla mnie. Nie pamiętała, jak szeptała moje imię, jak jej palce splatały się z moimi, ani jak moje dłonie wędrowały po jej skórze.

Ale to nic nie zmieniło. Ja nadal ją kochałem. Bo prawdziwa miłość nie znika, nawet wtedy, gdy zostaje zapomniana. Ona po prostu jest. I będzie we mnie – silna, niezłomna, gotowa czekać, nawet jeśli już nigdy nie miała zostać rozpoznana.

Będę czekał, choćby całą wieczność. Choćby miała nigdy nie przypomnieć sobie naszego śmiechu, naszych rozmów, ciepła mojej dłoni. Będę czekał, bo miłość nie znika tylko dlatego, że ktoś o niej zapomniał. Ona wciąż tu jest – w każdym moim oddechu, w każdej sekundzie. Może kiedyś znów mnie dostrzeże. Może znów mnie pokocha. A jeśli nie... jeśli już nigdy mnie nie rozpozna... to i tak będę tu stał. Bo kochać to nie znaczy tylko być pamiętanym. Kochać to czasami znaczy, po prostu, czekać.

Los Angeles rozciągało się przede mną jak pulsujące, żywe organizm. Miasto neonów, betonu i snów, które albo się spełniały, albo kończyły upadkiem. Minęły trzy miesiące, odkąd tu byłem, ale czułem, jakbym nigdy nie wyjechał. Nic się nie zmieniło – te same korki, te same światła odbijające się w czarnej tafli nocnego nieba, ten sam zapach spalin i gorącego asfaltu mieszający się z aromatem ulicznego jedzenia.

Prowadziłem szybko, choć nie miałem powodu do pośpiechu. To było jak odruch – naciskać na gaz, czuć, jak silnik mruczy pod maską, jak droga rozwija się przede mną w niekończącej się wstędze. Jednak tym razem nie szukałem adrenaliny. Nie szukałem ucieczki. Jechałem, bo nie wiedziałem, co innego miałbym zrobić.

Nagle telefon zawibrował na siedzeniu pasażera. Wychyliłem się lekko i sięgnąłem po urządzenie, a następnie oderwałem wzrok od drogi i spojrzałem na ekran.

Moje stare życie się odzywa. Westchnąłem i odebrałem połączenie.

— Co tam, Victor? — rzuciłem bez emocji, przykładając telefon do ucha.

— Ptaszki ćwierkają, że wielki pan Hunter znowu zawitał do miasta. To prawda?

— A ty skąd o tym wiesz? — uniosłem brew i uśmiechnąłem się lekko.

— Will, mówisz, jakbyś znał mnie od wczoraj... — przeciągnął teatralnie. — Ja o wszystkim dowiaduję się jako pierwszy, ale i tak jestem zniesmaczony faktem, że sam mi nie zdradziłeś, że wracasz.

— To była spontaniczna decyzja.

— Niech ci będzie. — Jego głos lekko przycichł, zanim znów zabrzmiał z typową dla niego pewnością siebie. — Planujesz może nas dziś odwiedzić?

Zerknąłem na miasto rozciągające się za szybą, które migotało setkami świateł, ale w moich oczach wszystko wydawało się przytłumione, jakby rzeczywistość straciła swoje barwy.

— A coś ciekawego się szykuje?

— To, co zawsze, gdy nam się nudzi.

Znałem Victora na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że może to oznaczać dosłownie wszystko.

— Czyli? – dopytałem.

— Czyli wyścigi.

Zamilkłem na chwilę, pozwalając tym słowom zawisnąć w powietrzu.

Jeszcze kilka miesięcy temu moje serce przyspieszyłoby na samą myśl o kolejnym wyścigu, o nocnych ulicach, o ryku silników, o tych kilku minutach wolności, między linią startu a metą. Teraz nie czułem nic.

— Zastanowię się.

Kłamałem. Wiedziałem, że wyścig to ostatnia rzecz, na którą miałem ochotę.

— No dawaj, stary! — Victor nie zamierzał się poddać. — Skoro już wróciłeś, to może przywitałbyś się ze starymi kumplami? Poza tym, mam już trochę dość niańczenia ich. Mógłbyś już wrócić i przejąć z powrotem swoją rolę. Zastępowanie ciebie to cholernie trudne zadanie.

Westchnąłem i roześmiałem się cicho, ale w moim śmiechu nie było radości.

— Dobra. Niech ci będzie. Za godzinę, tam gdzie zawsze? – zapytałem, choć znałem odpowiedź.

— Smocza Dolina czeka! — krzyknął Victor do słuchawki, a ja parsknąłem krótkim śmiechem, zanim rozłączyłem się i rzuciłem telefon z powrotem na siedzenie obok.

Może właśnie tego mi było trzeba. Może zamiast ciągle uciekać, powinienem wrócić do tego, co znałem najlepiej. Do prędkości. Do adrenaliny. Do nocnych świateł odbijających się od maski mojego auta.

Ale czy to nadal było moje życie, skoro jej w nim nie było? Czy to wciąż była moja normalność, jeśli Olivia już do niej nie należała?

Zatrzymałem się na czerwonym świetle, a silnik mojego auta zamilkł. Spojrzałem na otaczające mnie miasto – Los Angeles, które nigdy nie spało, z jego nieustannym ruchem i migoczącymi światłami.

Nagle, na pasie obok, zatrzymał się sportowy samochód. Jego lśniąca karoseria odbijała blask neonów, a niski pomruk silnika sugerował wielką moc ukrytą pod maską. Spojrzałem w jego stronę, a kierowca opuścił szybę. Zrobiłem to samo, ciekaw, kto siedzi za kierownicą.

Mężczyzna o pewnym siebie spojrzeniu, z iskrą w oczach, uśmiechnął się do mnie, ale nie znałem go.

— Niezła fura — rzucił, a na jego twarzy pojawił się szerszy uśmiech.

Nie odpowiedziałem, przenosząc wzrok przed siebie. Nie szukałem teraz ani towarzystwa ani rozmowy.

— Całkiem niezła — kontynuował, nie zrażony moim milczeniem. — Ale czy jest lepsza od mojej?

Spojrzałem na niego ponownie. Jego dłonie mocno zaciskały się na kierownicy, a w oczach dostrzegłem wyzwanie, które kiedyś było mi tak bliskie.

— Wiesz, że nie liczy się tylko fura, ale i umiejętności kierowcy? — uniosłem brew, odpowiadając tonem pełnym pewności.

— To jak, ścigasz się? — rzucił wyzwanie, przenosząc wzrok na sygnalizację, która wciąż wskazywała czerwone światło.

— Do następnego skrzyżowania — odpowiedziałem krótko, zamykając okno.

Skupiłem wzrok na sygnalizacji, a serce zaczęło bić mi szybciej. Czułem, jak adrenalina powoli wypełnia moje żyły, przypominając mi o uczuciach, które starałem się zagłuszyć.

Gdy światło zmieniło się na zielone, obaj z piskiem opon ruszyliśmy przed siebie.

W tej chwili poczułem, jak dawne emocje wracają z pełną siłą. Tęskniłem za tym uczuciem – za adrenaliną, za rywalizacją, za chwilami, gdy liczyło się tylko tu i teraz. Przez te trzy miesiące próbowałem uciec od przeszłości, od wspomnień o Olivii, od bólu jej utraty, tym samym uciekając od całego mojego życia. Ale teraz, z rękami mocno zaciśniętymi na kierownicy, z sercem bijącym w rytm przyspieszającego silnika, zrozumiałem, że nie mogę uciec od tego, kim jestem.

Pragnienie prędkości, potrzeba adrenaliny – to wszystko było częścią mnie. I choć starałem się to stłumić, teraz wiedziałem, że muszę to zaakceptować. Bo tylko wtedy będę mógł naprawdę ruszyć naprzód.

Silnik mojego auta ryczał, a adrenalina pulsowała w żyłach, gdy z piskiem opon ruszyliśmy spod świateł. Ulice Los Angeles rozmywały się w świetle latarni, tworząc świetlisty tunel, którym pędziliśmy ku nieznanemu.

Przez chwilę czułem się, jakbym odzyskał część siebie, którą straciłem. Pragnienie prędkości, rywalizacji, to wszystko, co kiedyś definiowało moje życie, teraz wracało z pełną siłą. Ale w tle tej euforii czaiło się wspomnienie Olivii, jej uśmiechu, dotyku, wszystkiego, co straciłem.

Spojrzałem na mężczyznę w sąsiednim aucie. Jego twarz była skupiona, oczy błyszczały determinacją. Był dla mnie anonimowy, ale w tej chwili staliśmy się rywalami, połączeni wspólnym celem – dotrzeć do mety jako pierwsi.

Przyspieszyłem, czując, jak auto reaguje na każdy ruch mojej stopy, jakby było przedłużeniem mojego ciała. W tej chwili byłem tylko ja, droga i prędkość.

Ale gdzieś w głębi serca wiedziałem, że to tylko chwilowa ucieczka. Że prawdziwe wyzwania czekają na mnie poza asfaltem, w świecie, gdzie nie da się uciec przed bólem i stratą.

Zbliżaliśmy się do kolejnego skrzyżowania. Czas zwolnił, a ja poczułem, jak adrenalina miesza się z melancholią. Czy naprawdę tego pragnąłem? Czy to była droga, którą chciałem podążać?

Światła zmieniły się na czerwone, a ja, zamiast hamować, wcisnąłem gaz do dechy, zostawiając wszystko za sobą. Może nie miałem odpowiedzi na wszystkie pytania, ale wiedziałem jedno – musiałem znaleźć własną drogę, nawet jeśli oznaczało to pędzenie w nieznane.

Przejechałem skrzyżowanie jako pierwszy. Wygrałem. Ale to zwycięstwo nie smakowało tak, jak kiedyś.

Wciąż czułem w klatce piersiowej dudnienie adrenaliny, jak echo dawnej euforii, ale coś we mnie nie pozwalało się temu poddać. Zamiast cieszyć się wygraną, poczułem dziwny ciężar. Może dlatego, że jeszcze kilka miesięcy temu nie potrafiłbym sobie wyobrazić, że ten świat kiedykolwiek przestanie mnie ekscytować. A teraz? Teraz potrzebowałem chwili, żeby ochłonąć.

Zjechałem na pobocze, parkując przed jakimś całodobowym sklepem. Światła neonów odbijały się w szybie mojego auta, a zza drzwi budynku wydobywał się zapach taniej kawy i benzyny z pobliskiej stacji. Oparłem głowę o zagłówek i zamknąłem oczy na moment, starając się uspokoić oddech.

Nie minęła nawet minuta, gdy usłyszałem warczenie silnika i zobaczyłem, jak auto mojego rywala zatrzymuje się tuż za mną. Szybkie, agresywne hamowanie. Jakby musiał jeszcze raz podkreślić swoją obecność.

Po chwili drzwi trzasnęły, a kroki rozbrzmiały na chodniku. Mężczyzna podszedł i zapukał w szybę, a ja opuściłem ją, pozwalając, by chłodne nocne powietrze wdarło się do środka.

— Szybki jesteś — rzucił, opierając dłonie o dach mojego auta. — Ale nie wyglądasz na kogoś, kto cieszy się z wygranej. — Przyjrzał mi się uważnie, jakby próbował rozszyfrować, co siedzi mi w głowie.

Przesunąłem dłonią po twarzy i spojrzałem na niego zmęczonym wzrokiem.

— Może dlatego, że to nie było to, czego szukałem — mruknąłem, ledwo słyszalnie.

Mężczyzna uniósł brew, jakby moje słowa go zaskoczyły.

— Nie rozumiem. — Skrzyżował ramiona na piersi. — Jeśli nie szukałeś adrenaliny, to po co w ogóle się ścigałeś?

Zerknąłem na swoje dłonie spoczywające na kierownicy, potem z powrotem na niego.

— Żeby sprawdzić, czy jeszcze cokolwiek czuję.

Zapadła cisza. Mężczyzna przez chwilę przyglądał mi się bez słowa. Potem westchnął, pokręcił głową i uśmiechnął się.

— To nie brzmi jak typowe podejście do wyścigu.

— Bo to nie był typowy wyścig.

Przez moment obaj patrzyliśmy na siebie, a potem on cofnął się o krok i spojrzał na swoje auto.

— No cóż... w każdym razie, dzięki za wyścig.

Nie odpowiedziałem, a mężczyzna tylko skinął głową na pożegnanie, wrócił do swojego auta i odjechał.

Zamknąłem szybę, opadłem plecami na fotel i wpatrywałem się w światła miasta.

Nie potrafiłem już nawet cieszyć się z wygranej. Bo jeśli Olivii w tym nie było... to co właściwie znaczyło dla mnie to zwycięstwo? Po co wygrywać, jeśli nie ma z kim dzielić tego szczęścia?

Nie chciałem znowu się dobijać. Wiedziałem jak to się skończy. Więc po prostu ruszyłem przed siebie i już po kilku minutach zajechałem pod dom. Zatrzymałem samochód na podjeździe i przez chwilę po prostu siedziałem w środku, zaciskając palce na kierownicy. Czułem, jak napięcie powoli opuszczało moje ciało, ale nie zostawiało po sobie ulgi. Tylko pustkę.

Westchnąłem i sięgnąłem po kluczyk. Silnik zamilkł, a cisza nocy wypełniła przestrzeń wokół mnie. Wysiadłem, a chłodne powietrze Los Angeles owiało moją twarz, przyprawiając mnie o lekki dreszcz.

Schyliłem się i sięgnąłem pod wycieraczkę. Klucz był tam, gdzie zawsze. Wsadziłem go do zamka i przekręciłem. Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem.

I wtedy to usłyszałem. Hałas.

Zmarszczyłem brwi i na moment znieruchomiałem w progu. Wstrzymałem oddech, nasłuchując. Gdzieś w głębi domu coś się poruszyło, a potem rozbrzmiał cichy pomruk, stłumiony, jakby ktoś próbował go powstrzymać.

Moje ciało napięło się natychmiast. Serce zabiło mocniej, a w żyłach na nowo rozlała się adrenalina.

Zacisnąłem szczękę, zaciskając jednocześnie dłoń na kluczu. Zrobiłem krok do przodu, a potem kolejny. Przeszedłem przez korytarz, a potem sięgnąłem do włącznika światła w salonie. Pokój zalało ostre światło, a ja zamarłem, wpatrując się w obraz, który na pewno zostanie mi w głowie do końca życia.

Mój ojciec. Gwałtownie podskoczył na kanapie. Goły.

— O mój Boże! — wyrwało mi się zanim zdążyłem nad tym zapanować.

Ojciec, spanikowany, chwycił koc leżący na oparciu i próbował się nim zakryć, ale zanim zdążyłem przeanalizować ten żenujący widok, nagle koc zniknął.

— Ej! — rzuciła oburzonym tonem kobieta, którą dopiero teraz zauważyłem. Też naga.

Szarpnęła koc i okryła się nim, a ojciec w desperacji złapał poduszkę z kanapy i przycisnął ją do siebie w żałosnej próbie zachowania godności.

— William? — Ojciec przełknął ślinę, a jego twarz przybrała ten wyraz, który pamiętałem z dzieciństwa – coś między zażenowaniem a irytacją, gdy mnie widział. — Co ty tu robisz?

Odwróciłem wzrok, dając im chociaż odrobinę przestrzeni i prywatności, o ile było to w ogóle możliwe. Usłyszałem pospieszne szuranie materiału, kiedy oboje gorączkowo zakładali ubrania.

— No nie wiem... — mruknąłem z sarkazmem. — Może mieszkam?

— Myślałem, że wyjechałeś — rzucił ojciec, a w jego głosie zabrzmiała lekka nerwowość.

— Bo wyjechałem, ale jak widać, wróciłem.

— Mogłeś uprzedzić.

— Przecież i tak częściej cię tu nie ma niż jesteś, więc skąd miałem wiedzieć, że akurat dzisiaj będziesz ty i... — Obróciłem się w ich stronę i zmierzyłem kobietę spojrzeniem. Byli już prawie ubrani. Ojciec zapinał ostatnie guziki koszuli, a kobieta zarzucała na siebie czarną sukienkę. — ...kim ty właściwie jesteś?

— William, to jest Karen — ojciec wskazał na nią dłonią.

Kobieta miała długie, rozczochrane, brązowe włosy, które właśnie przeczesywała palcami w pośpiechu. Jej czerwona szminka była rozmazana, zostawiając smugę w kąciku ust, co tylko potwierdzało, że zastałem ich w najbardziej nieodpowiednim momencie.

Jej obcisła czarna sukienka opinała ciało, podkreślając każdy jego kształt, a ramiączko zsunięte z jednego ramienia zdradzało pośpiech, z jakim próbowała doprowadzić się do porządku.

Wyglądała młodo, zdecydowanie za młodo, by być z moim ojcem, ale jej pewna siebie postawa i sposób, w jaki uniosła podbródek, sugerowały, że doskonale wiedziała, co robi.

— Super. — Rzuciłem chłodno. — Nie przeszkadzajcie sobie. Idę do siebie.

Minąłem ich i ruszyłem na schody.

— To ten twój słodki synek? — rzuciła Karen, zanim zdążyłem wejść na górę.

Przystanąłem w połowie stopni i powoli się odwróciłem.

— Słodki synek? — parsknąłem, unosząc brew. — Tak ci powiedział?

Kobieta zmarszczyła czoło, lekko zdezorientowana moją reakcją.

— William... — Ojciec przybrał ten swój ton, ten, który oznaczał, że zaraz wybuchnie gniewem.

— Wiesz, to ciekawe... — Skrzyżowałem ramiona i oparłem się o poręcz. — Bo przez całe życie nazywał mnie inaczej. Zakała rodziny. Czarna owca. Skurwysyn. Idiota. Ale słodki synek? To coś nowego.

Ojciec zacisnął szczękę.

— William – wysyczał.

— No co, tatuśku? — Uniosłem ręce w geście niewinności. — Niech ta biedna kobieta wie, z jakim dupkiem się rucha.

Zanim ojciec zdążył odpowiedzieć, odwróciłem się i ruszyłem na górę, trzaskając drzwiami swojego pokoju. Rzuciłem torbę w kąt i padłem na łóżko, wpatrując się w sufit.

Nie wiem, co bardziej mnie wkurzało – fakt, że ojciec sprowadził sobie do tego domu kobietę, czy to, że po raz pierwszy w życiu go z kimś widziałem.

Minęło tyle czasu, odkąd matka od nas odeszła, że chyba zacząłem wierzyć, że w tym domu nigdy nie będzie nikogo nowego.

A teraz?

Teraz czułem, jakby ktoś wszedł na mój teren, jakby to miejsce, które i tak ledwo mogłem nazywać domem, straciło resztki znajomego kształtu.

Chyba nie byłem na to gotowy.

Nie, nie chyba. Na pewno.

Leżałem na łóżku z rękami splecionymi za głową, wpatrując się w sufit, ale moje myśli krążyły wokół wszystkiego, co wydarzyło się tej nocy. Niespodziewany wyścig. Powrót do domu. Ojciec. Karen. No i oczywiście Olivia. Myśl o tym, że byliśmy w tym samym mieście, a ja nie mogłem jej dotknąć, przytulić czy chociażby oddychać tym samym powietrzem co ona, doprowadzała mnie do gorączki.

Westchnąłem cicho, przymykając powieki. Nie miałem siły analizować tego wszystkiego, a jednak moje myśli uparcie wracały do tego co zobaczyłam przed chwilą w salonie.

Nie wiem, co bardziej mnie uderzyło – to, że ojciec sprowadził tu kobietę, czy to, że po raz pierwszy widziałem go z jakąkolwiek od czasu, gdy odeszła matka.

Przez lata ten dom był pusty. Ja i on. Nic więcej. Żadnych gości. Żadnych rozmów przy stole. Żadnej atmosfery, którą można by nazwać rodzinną. Widziałem, jak się zmieniał po tym, jak matka odeszła. Najpierw było w nim jeszcze jakieś życie, jakieś resztki dawnej wersji siebie, ale z czasem coraz bardziej zamykał się w sobie. Zostawał w pracy dłużej, niż musiał, a potem wracał tylko po to, żeby zamknąć się w swoim gabinecie i udawać, że go nie ma.

A teraz? Teraz nagle pojawiła się Karen.

Nie wiedziałem, ile to trwało. Czy był z nią od dawna? Czy to coś poważnego? Czy była jedną z wielu? Nie powinno mnie to obchodzić. Nie powinno mieć dla mnie znaczenia, a jednak... miałem ochotę rozbić coś na ścianie.

To nie była zazdrość. To nie była tęsknota za jakimkolwiek obrazem „szczęśliwej rodziny", bo nigdy nią nie byliśmy. To była złość. Złość na to, że to miejsce, w którym dorastałem, które – mimo wszystko – było moim domem, nagle stało się przestrzenią, w której kręciła się jakaś obca kobieta.

Nie byłem na to gotowy.

Przetarłem twarz dłońmi i westchnąłem ciężko. Senność zaczęła mnie dopadać powoli, jak cichy, nieproszony gość. Moje ciało, wciąż napięte po wielo godzinnej jeździe i po wrażeniach jakie zapewnił mi ojciec, w końcu zaczęło się rozluźniać, a moje myśli stawały się coraz bardziej rozmyte.

Zanim zupełnie odpłynąłem, ostatnia myśl, jaka przemknęła mi przez głowę, była prosta i brutalna:

To już nie jest mój dom.

A potem ciemność pochłonęła mnie całkowicie.

***

Przenikliwy dźwięk telefonu wyrwał mnie ze snu. Wibracje rozchodziły się po drewnianej powierzchni szafki nocnej, odbijając się echem w mojej głowie. Otworzyłem oczy, zamrugałem, czując ciężar powiek, i sięgnąłem po urządzenie, nawet nie sprawdzając, kto dzwoni.

— Halo? — burknąłem, przecierając twarz dłonią.

— William? Gdzie, do cholery, jesteś? — po drugiej stronie zabrzmiał zirytowany głos Victora.

Zmarszczyłem brwi. Victor. Wtedy przypomniałem sobie.

Obiecałem, że zjawię się na wyścigu.

Westchnąłem, przeciągnąłem się leniwie i ziewnąłem.

— Stary, jestem wykończony. Odpuszczę sobie dzisiaj tę zabawę.

— Nie pierdol. — Victor warknął tak ostro, że niemal poczułem to przez telefon. — My jesteśmy już na miejsce. Wysłałem ci lokalizację. Widzę cię tam za pół godziny.

Przetarłem twarz dłonią, próbując się dobudzić.

— Serio, nie dam rady.

— Uwierz mi... — przeciągnął słowa, jakby chciał, by utkwiły mi w głowie. — Chcesz to zobaczyć.

I zanim zdążyłem zapytać, co do cholery miało to znaczyć, rozłączył się.

Przez chwilę siedziałem na skraju łóżka, wpatrując się w ekran telefonu. Coś się stało. Czułem to w kościach.

Rzuciłem telefon na łóżko, zerwałem się na nogi i przeczesałem palcami włosy. Szybko wciągnąłem czystą koszulkę i jeansy, chwyciłem kluczyki i wybiegłem z pokoju.

Gdy przechodziłem przez salon, poczułem ulgę na widok pustego wnętrza. Ojciec i jego nowa zdobycz najwyraźniej zdążyli się ulotnić. Nie miałem teraz siły na konfrontacje. Mój umysł był już gdzie indziej.

Wyszedłem, trzaskając drzwiami, wsiadłem do auta i ruszyłem w stronę miejsca, które wskazała mi lokalizacja od Victora.

Po kilkunastu minutach jazdy dotarłem na miejsce. Stara, opuszczona strefa przemysłowa na obrzeżach miasta. Wysokie, ceglane mury fabryk górowały nad drogą, która od lat nie widziała nic poza oponami ludzi takich jak my. Miejsce idealne na nielegalne wyścigi.

Już z daleka widziałem tłum. Zbyt duży jak na zwykłą noc.

Ludzie stali wzdłuż drogi, ich twarze oświetlały reflektory ustawionych w rzędzie samochodów. Na lini startu ustawione było już kilka aut. I wtedy rozpoznałem jedno z nich. Biały Mustang. David.

Postanowiłem zrobić wielkie wejście. Wcisnąłem gaz i przejechałem przez tłum, ustawiając się bezpośrednio na linii startu, tuż między Białym Mustangiem a jakimś fioletowym Porsche. David od razu mnie rozpoznał. Opuściłem szybę, a on zrobił to samo.

— Stęskniłeś się za swoim starym przyjacielem? — rzuciłem w jego stronę, uśmiechając się.

Ale zamiast sarkastycznej odpowiedzi, David patrzył na mnie tak, jakby właśnie zobaczył ducha. Zmarszczyłem brwi, nie wiedząc o co chodzi.

— A tobie co jest? Nie cieszysz się, że mnie widzisz?

David nie odpowiedział. Zamiast tego lekko skinął głową, wskazując na coś za mną. Odwróciłem się. I od razu tego pożałowałem. W fioletowym Porsche, zaparkowanym tuż obok mnie, siedziała ona. Olivia.

Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy, a serce na moment się zatrzymało. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy od trzech miesięcy widziałem ją na własne oczy. Nie tylko dlatego, że wyglądała jeszcze piękniej niż w moich wspomnieniach. Ale dlatego, że to ona siedziała za kierownicą.

To samo dziewczyna, która jeszcze kilka miesięcy temu bała się prowadzić, teraz siedziała w samochodzie gotowa do wyścigu.

Zacisnąłem dłonie na kierownicy i spojrzałem pytająco na Davida, ale on tylko rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: Sam nie wiem, co tu się odpierdala.

David pochylił się i wtedy zauważyłem jego. Scott Adams. Mój największy wróg. Siedział w swoim czerwonym Audi, kilka aut dalej.

To nie był zwykły wyścig. To było coś większego. To były wyścigi gangów.

Czułem się, jakbym postradał zmysły.

Czy to możliwe, że Olivia odzyskała pamięć i wróciła do nas? Nie. Niemożliwe. Gdyby tak było, ktoś by mi powiedział. Ktokolwiek. David, Victor. Może nawet Lily czy sama Olivia. Więc skoro to było niemożliwe, to co, do cholery, ona tu robiła?

Czy była tu z nimi? Czy była tu ze Scottem? Nie. Niemożliwe. Bo co moja Olivia miałaby robić u boku mojego największego wroga?

A potem go zobaczyłem. James Parker. Wyszedł z tłumu i podszedł prosto do Porsche. I wtedy wszystko zaczęło układać się w całość. W popieprzoną całość.

James spojrzał na mnie, a na jego twarzy pojawił się ten cholernie znajomy, szyderczy uśmiech – ten sam, którym obdarzył mnie, gdy przyszedł do mnie trzy miesiące temu, gdy chciał pokazać, że teraz to on rozdaje karty.

Otworzył drzwi, wsiadł na fotel pasażera i spojrzał na mnie, jakby właśnie wygrał.

I wtedy wszystko stało się jasne. To on ją tu wciągnął. To on, ten skurwiel, sprawił, że Olivia siedziała teraz za kierownicą, gotowa do wyścigu.

Ale... czy to możliwe? Czy Olivia naprawdę mogłaby być aż tak głupia, żeby do nich dołączyć?

Znałem Scotta. Znałem jego metody. Wiedziałem, czym zajmują się poza wyścigami. To nie był świat dla niej.

Znałem Olivię. Wiedziałem, że brzydziła się takimi ludźmi. Nie mogła stać się jedną z nich. Po prostu nie mogła.

Więc co tu robiła? I dlaczego, do cholery, siedziała za kierownicą?

Zanim zdążyłem znaleźć odpowiedź, wszyscy wystrzelili do przodu.

Fioletowe Porsche również.

Olivia wystartowała.

Zerwałem się z miejsca, wbijając stopę w pedał gazu. Serce waliło mi jak oszalałe, ale myśli wciąż były w rozsypce.

Nie mogłem się skupić. Nie mogłem nawet oddychać. A jednak, mimo całego tego chaosu w mojej głowie, szybko ich dogoniłem.

Spojrzałem w prawo. Spojrzałem na Olivię.

I wtedy dotarło do mnie, że to prawda. Nie były to moje urojenia. Nie był to pieprzony koszmar, z którego zaraz się obudzę. Ona naprawdę tam była. Siedziała za kierownicą, skupiona, opanowana, bez cienia strachu w oczach. Ścigała się.

Olivia Parker brała udział w cholernym wyścigu.

Ta sama Olivia, która jeszcze kilka miesięcy temu bała się prowadzić, teraz sunęła po asfalcie z niewyobrażalną prędkością.

To nie miało sensu.

To nie była dziewczyna, którą znałem.

Ale, do cholery... kim ona była teraz?

Przeniosłem wzrok na drogę przed sobą, ale wciąż czułem się, jakbym patrzył w pustkę. Byłem oszołomiony. I po raz pierwszy w życiu, naprawdę się bałem.

Spojrzałem na nią ponownie. I wtedy dotarło do mnie coś jeszcze bardziej szokującego. Ona to kochała. W jej oczach, w sposobie, w jaki trzymała kierownicę, w skupieniu, w adrenalinie w jej ruchach. W całej jej, było widać, że ona uwielbia to uczucie, które czuje siedząc za kierownicą i ścigając się.

Ona nie została zmuszona. Ona naprawdę się ścigała. Olivia Parker, dziewczyna, która kiedyś bała się prędkości, bała się kontroli, bała się ryzyka, teraz ścigała się ze mną.

A ja nie miałem pojęcia, kim do cholery ona się stała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro