Rozdział 10
WILLIAM HUNTER
Ktoś mądry kiedyś powiedział: Właściwa osoba sprawi, że zakochasz się trzy razy. W tej osobie. W sobie. I w życiu.
Pokochałem Olivie Parker.
Pokochałem to kim się stawałem przy niej.
I najważniejsze – pokochałem życie, bo po raz pierwszy miałem kogoś, dla kogo warto było je przeżyć.
Przy Olivii stawałem się lepszy.
Kiedyś myślałem, że miłość to słabość. Była czymś, co spowalniało, rozpraszało, sprawiało, że ludzie podejmowali głupie decyzje. Patrzyłem na tych, którzy pozwalali sobie na uczucia i widziałem ich upadki. Zdrady, złamane serca, nieprzemyślane ruchy, które kończyły się porażką. A porażka była dla mnie niedopuszczalna.
Całe życie kierowałem się zasadą, że liczy się tylko wygrana, władza i kontrola. To one dawały bezpieczeństwo, to one budowały pozycję, której nikt nie mógł mi odebrać.
A potem pojawiła się ona.
Nie powinna była mnie obchodzić. Powinienem był traktować ją jak wszystkich innych – jako pionek na szachownicy, coś, co można przesunąć czy wykorzystać, jeśli jest taka potrzeba. Ale Olivia nie była kimś, kogo dało się kontrolować. Była burzą w moim na swój pokrętny sposób uporządkowanym świecie. Była ogniem, którego nie mogłem zgasić, choć próbowałem.
Na początku myślałem, że to zwykła fascynacja. Coś, co minie. Ale z każdym dniem, z każdą chwilą spędzoną z nią, czułem, jak coś się we mnie zmienia. Zaczęło się od drobnych rzeczy. Od tego, że zacząłem się przejmować nie tylko tym, co robię, ale także tym, co ona czuje.
Wcześniej świat był dla mnie prosty – ktoś wygrywał, ktoś przegrywał. Nie było nic pomiędzy. Ale Olivia pokazała mi, że prawdziwa siła nie polega na tym, żeby zawsze mieć przewagę. Że nie chodzi o to, by trzymać ludzi na dystans, by nikt nigdy nie mógł mnie zranić.
I dzięki niej to zrozumiałem.
Miłość nie była słabością. Była siłą.
Zrozumiałem to, gdy pierwszy raz poczułem strach. Nie o siebie, ale o nią. Gdy po raz pierwszy byłem gotów zaryzykować wszystko, byleby była bezpieczna. Gdy zacząłem zadawać sobie pytanie, kim byłem, zanim ją poznałem – i czy chciałbym do tego wrócić.
Odpowiedź była prosta.
Nie.
Nie chciałem już być człowiekiem, dla którego liczy się tylko władza. Nie chciałem świata, w którym byłem samotnym królem na szczycie, bez nikogo, kto stałby obok mnie.
Chciałem jej.
Chciałem tego, co mi dawała – emocji, których wcześniej nie znałem, ciepła, które rozbijało lód, jaki miałem w sobie przez lata.
Miłość mnie zmieniła, ale nie osłabiła. Sprawiła, że po raz pierwszy w życiu naprawdę zacząłem żyć.
Ale odebrano mi to.
Ludzie mówią, że strata boli. Że śmierć zabiera nam ukochanych i zostawia pustkę, której nic nie wypełni. Ale oni nie wiedzą, jak to jest, kiedy ktoś nadal istnieje, nadal oddycha, chodzi po tym samym świecie, a mimo to nie ma go już dla ciebie.
Kiedyś budziłem się obok niej i mogłem dostrzec w jej spojrzeniu wszystko, co było między nami – każdą przeżytą chwilę, każdy dotyk, każdy szept. Teraz jestem dla niej nikim. Mężczyzną, który patrzy na nią za długo. Który mówi jej rzeczy, które brzmią znajomo, ale nie budzą nic poza zagubieniem.
Pamiętam dzień w szpitalu, w którym się obudziła. Byłem tam, trzymałem ją za rękę, ściskając jej dłoń z desperacją, której nigdy nie chciałem pokazywać. Miała taki sam kolor oczu, ten sam kształt ust. Ale gdy spojrzała na mnie, to nie byłem ja. Byłem obcy. Nie wiem, co było gorsze – czy to, że nie wiedziała, kim jestem, czy to, że widziałem w jej oczach strach, gdy próbowałem jej przypomnieć kim jestem.
Próbowałem walczyć. A potem przestałem. Bo zrozumiałem, że to nie działa. Że nasza miłość nie jest jednak wystarczająco silna, by przebić się przez pustkę w jej pamięci.
Więc teraz żyję obok niej, jak duch. Widzę ją, czasem słyszę jej śmiech, ale to nie jest już śmiech, który znam. Bo nie śmieje się ze mną.
Czasami myślę, że straciłem ją już na zawsze. I wtedy pojawia się ta straszna nadzieja. Ta przeklęta myśl, że może pewnego dnia spojrzy na mnie i zobaczy wszystko, co straciła. Że w końcu sobie przypomni.
Ale jeśli nie?
Jeśli zawsze będę tylko obcym mężczyzną, który kocha kobietę, która już go nie pamięta?
To było gorsze niż śmierć.
Bo śmierć jest ostateczna, zamyka wszystko, zostawia po sobie pustkę, ale przynajmniej nie każe patrzeć na ukochaną osobę i widzieć w jej oczach... nic.
Mógłbym się poddać. Mógłbym odejść.
Ale nie zamierzałem.
Obiecałem sobie, że zrobię wszystko, żeby sobie przypomniała. Żeby znów mnie pokochała – nawet jeśli miałoby to oznaczać, że będę musiał sprawić, by zakochała się we mnie od nowa.
I nie zamierzam odpuścić.
Leżałem na kanapie, gapiąc się w sufit, chociaż w rzeczywistości niczego już nie widziałem. Mój umysł krążył gdzieś indziej – w przeszłości, w tych chwilach, które teraz wydawały się nierealne.
Cisza w salonie była gęsta i duszna, przesiąknięta zapachem nieświeżego jedzenia, alkoholu i przegrzanego powietrza. Puste puszki po piwie walały się wokół kanapy, niektóre przewrócone, inne jeszcze nie do końca opróżnione. Na stoliku leżały puste pudełka po pizzy, jedna butelka whisky – prawie pusta – i mój telefon, którego nie dotknąłem od trzech dni.
Wtedy drzwi trzasnęły, a huk odbił się echem w mojej głowie jak wystrzał z pistoletu.
David wszedł do środka szybkim krokiem, a jego wzrok od razu przesunął się po zdewastowanym salonie. Zmarszczył brwi, zrobił kilka kroków w głąb pokoju i kopnął jedną z puszek, która z metalicznym stukotem potoczyła się pod stolik.
– Jezu, człowieku, weź się w garść.
Podniosłem na niego wzrok, półprzytomny.
– Łatwo ci mówić – prychnąłem, przewracając się na bok. – To nie ty straciłeś miłość swojego życia.
David skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na mnie z tym swoim irytująco poważnym wyrazem twarzy.
– I co, zamierzasz tak tu gnić do końca życia?
– Może.
Westchnął ciężko i podszedł bliżej. Zdjął kurtkę, rzucił ją na oparcie fotela i rozglądał się chwilę po pokoju, jakby oceniał poziom mojego upadku.
– Kurwa, Will. Ty naprawdę masz zamiar się tu stoczyć?
– Może już się stoczyłem.
David nie odpowiedział. Zamiast tego podniósł jedną z puszek, przyjrzał się jej i nagle rzucił nią w moją stronę. Nie zamierzał mnie trafić, ale puszka uderzyła w podłogę tuż obok kanapy, co sprawiło, że podskoczyłem.
– Do cholery, co ty wyprawiasz?! – warknąłem, prostując się i przecierając twarz dłonią, ponieważ kilka kropel piwa opryskało mnie.
– Próbuję cię obudzić, debilu.
Zacisnąłem szczękę.
– Nie potrzebuję twojej pomocy.
– Nie? A co ci jest potrzebne? Kolejna skrzynka piwa? Czy może coś mocniejszego? Ile jeszcze zamierzasz się tak katować?
Przygryzłem wargę i wbiłem wzrok w podłogę.
David podszedł bliżej i usiadł obok mnie na kanapie. Pachniał świeżym powietrzem, kawą i wodą kolońską – zapachami normalnego świata, który teraz wydawał mi się odległy jak inna galaktyka.
– Słuchaj, Will. Nie mówię, że masz się od razu pozbierać. Ale, do cholery, chociaż wstań z tej kanapy.
Odchyliłem głowę do tyłu i wciągnąłem głęboko powietrze.
– Po co?
– Bo inaczej zmarnujesz sobie życie. A ona by tego nie chciała, prawda?
Zacisnąłem palce na krawędzi poduszki. Wiedziałem, że miał rację.
David nagle wstał i klasnął w dłonie.
– Dobra. Wstajesz. Teraz.
Spojrzałem na niego spod przymrużonych powiek.
– Gdzie niby?
– Najpierw pod prysznic. Potem do kuchni. A na końcu zabierasz się za sprzątanie tego chlewu, bo niedługo będą tu latać szczury.
Zamrugałem powoli.
– Wiesz, że to moje mieszkanie, prawda? Mogę mieć tu taki burdel jaki chcę – burknąłem.
– Tak, ale wygląda, jakbyś próbował zrobić z niego śmietnik publiczny.
Przez chwilę siedziałem w bezruchu, rozważając jego słowa. Potem z westchnieniem odsunąłem koc i z trudem podniosłem się z kanapy. Nogi miałem sztywne, a kręgosłup bolał mnie od ciągłego leżenia w jednej pozycji.
– Nie wierzę, że naprawdę to robię – mruknąłem, poprawiając bokserki, które zdążyły się przekręcić w trakcie mojego wielodniowego maratonu nicnierobienia.
David tylko się uśmiechnął i poklepał mnie po ramieniu.
– To pierwszy krok. Teraz idź się ogarnąć, a ja zacznę posprzątać ten burdel.
Zanurzyłem twarz w dłoniach i wypuściłem powietrze przez nos. Potem, ku własnemu zaskoczeniu, zrobiłem coś, czego nie robiłem od dni – ruszyłem się z kanapy.
Na lekko drżących nogach udałem się na górę, a gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi łazienki, oparłem dłonie o umywalkę i wciągnąłem głęboko powietrze. W pomieszczeniu unosił się lekki zapach mydła i wilgoci, ale poza tym czułem tylko stęchliznę i siebie – zapach nieprzespanych nocy, alkoholu i beznadziei.
Odwróciłem się i odkręciłem wodę pod prysznicem. Wszedłem pod strumień wody i poczułem, jak lodowate igły wody wbijają się w moją skórę, przeszywając ciało dreszczem. Było zimno, cholernie zimno, ale dokładnie tego teraz potrzebowałem.
Przekręciłem głowę do tyłu, pozwalając, by woda spływała po mojej twarzy, zmywając ze mnie brud, pot i zmęczenie, które przykleiło się do mnie jak drugi naskórek. Oddychałem głęboko, próbując oczyścić nie tylko ciało, ale też myśli.
Bezskutecznie.
Gdy skończyłem, sięgnąłem po ręcznik i otarłem się niedbale, wciąż czując lodowaty chłód na skórze. Owinąłem go wokół bioder i stanąłem przed lustrem.
Patrzyłem na własne odbicie i widziałem trupa.
Twarz miałem ziemistą, oczy podkrążone, policzki lekko zapadnięte, włosy w nieładzie. Nawet teraz, po kąpieli, wyglądałem jak wrak człowieka. Ale to nic dziwnego – w środku czułem się tak samo martwy.
Westchnąłem ciężko.
Sięgnąłem po szczoteczkę i pastę, starając się chociaż trochę pozbyć się smaku alkoholu i papierosów, który wciąż miałem w ustach. Wyszorowałem zęby, splunąłem do umywalki, opłukałem usta.
To był jakiś symboliczny akt oczyszczenia, ale nie dawał nic poza chwilową ulgą.
Wytarłem twarz ręcznikiem i spojrzałem na siebie po raz ostatni.
To jeszcze nie był człowiek. Ale może dało się go odratować.
Opuściłem łazienkę i od razu usłyszałem muzykę.
Zesztywniałem na dźwięk basów i rytmicznych dźwięków gitary. Skrzywiłem się, nasłuchując – melodia była żywa, niemal radosna, zupełnie niepasująca do nastroju, który rozgościł się już chyba na stałe, w mojej głowie.
Zszedłem powoli po schodach, a kiedy tylko dotarłem do salonu, zobaczyłem Davida.
Stał pośrodku pokoju, z workiem na śmieci w ręce i sprzątał, poruszając się w rytm muzyki. Nie tańczył jak w klubie, ale kiwał głową, lekko bujał biodrami, czasem nawet przytupywał.
Czułem, jak mój poziom irytacji powoli się podnosi. Przewróciłem oczami i poszedłem prosto do kuchni.
Włączyłem ekspres i czekałem, aż kawa się zaparzy, opierając się o blat.
David w tym czasie zanucił fragment piosenki, zupełnie pochłonięty sprzątaniem. Nie wyglądał na gościa, który przyszedł reanimować swojego najlepszego przyjaciela – wyglądał raczej na typa, który postanowił zrobić generalne porządki w niedzielny poranek.
Złapałem kubek i upiłem pierwszy łyk kawy, czując, jak gorący płyn spływa mi do żołądka, pobudzając moje martwe komórki do życia.
Patrzyłem na Davida i z każdą sekundą miałem coraz większą ochotę powiedzieć mu, żeby się zamknął.
Bo jak, do cholery, mógł być w tak dobrym humorze, kiedy ja stałem tu jak wrak?
Usiadłem na wysokim krześle przy kuchennym blacie, obracając w dłoniach kubek z gorącą kawą. Parujący napój nieco rozgrzewał moje skostniałe palce, ale nie sprawiał, że czułem się mniej pusty.
David tymczasem związał worek na śmieci i odstawił go na bok. Rzucił okiem na salon, oceniając, czy wszystko jest już w miarę czyste, a potem podszedł do mnie. Oparł się o blat, skrzyżował ręce na piersi i spojrzał mi głęboko w oczy.
Byłem pewien, że zaraz powie coś w stylu: No, stary, widzisz, nie było tak źle! Albo jakąś inną idiotyczną motywacyjną gadkę. Ale jego twarz była poważna, niemal surowa.
– Musisz się ogarnąć, Will. Naprawdę.
Przewróciłem oczami.
– Przecież już to zrobiłem! – wskazałem na siebie. – Patrz, jestem umyty, piję kawę, nie leżę już na kanapie jak zwłoki. To chyba niezły progres.
– Nie mówię o kąpieli. Mówię o ogarnięciu swojego życia – jego głos był spokojny, ale miało się wrażenie, że zaraz może wybuchnąć. – Jesteś nam potrzebny.
Prychnąłem i wziąłem kolejny łyk kawy.
– Dacie sobie radę beze mnie.
David odchylił głowę do tyłu i głośno wypuścił powietrze przez nos, jakby ledwo się powstrzymywał przed trzaśnięciem mnie w twarz.
– Przestań, Will.
Podniosłem na niego wzrok. Jego spojrzenie nie było już twarde, nie surowe, nie gniewne. Po prostu... pełne troski.
I to chyba wkurzało mnie jeszcze bardziej.
– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytałem w końcu, odstawiając kubek na blat z lekkim stuknięciem. – Mam udawać, że wszystko jest w porządku? Że się trzymam? Bo jeśli tak, to przykro mi, ale nie jestem w stanie.
David pokręcił głową.
– Nie oczekuję, że będziesz udawał. Oczekuję, że zaczniesz coś robić, zamiast pogrążać się w tym bagnie.
Zaśmiałem się cicho, ale było w tym więcej goryczy niż rozbawienia.
– A co, jeśli mi to pasuje?
David przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, po czym nagle wyciągnął rękę i trącił mój kubek, tak że kawa delikatnie rozlała się na blat i moją rękę.
– No kurwa, serio? – syknąłem, odsuwając się i potrząsając dłonią.
– Tak, serio – jego głos był spokojny, ale spojrzenie twarde jak stal. – Bo jeśli mam patrzeć, jak marnujesz siebie i wszystko, co zbudowałeś, to wolę rozlać ci tę cholerną kawę, może cię to bardziej rozbudzi niż jej picie.
Zacisnąłem szczękę. Nie podobało mi się to. Nie podobało mi się to, że miał rację.
David odsunął się i sięgnął po ręcznik papierowy, wycierając rozlany płyn. Miał w sobie tę nieznośną pewność siebie, jakby wiedział, że nie da mi spokoju, dopóki nie zrobię czegoś ze sobą.
– Nie jesteś sam, Will – jego głos był teraz niższy, bardziej miękki. – Więc przestań się tak zachowywać.
Oparłem łokcie na blacie i ukryłem twarz w dłoniach.
– Nie wiem, czy potrafię.
David położył dłoń na moim ramieniu i ścisnął lekko.
– To się kurwa dowiedz.
Zmierzyłem Davida wzrokiem, czując, że krąży wokół jakiegoś tematu, ale bał się go poruszać.
– O co tak naprawdę chodzi, David? – zapytałem, spoglądając na niego spod przymrużonych powiek.
Widziałem, jak jego szczęka napina się na ułamek sekundy. Zawahał się, ale w końcu odetchnął głęboko i spojrzał mi prosto w oczy.
– Red Shadow szykuje jakąś akcję.
Cisza, która zapadła po tych słowach, była niemal namacalna.
Poczułem, jak całe moje ciało się napina, jakby ktoś nagle podłączył mnie do prądu. Serce uderzyło mocniej, a w głowie natychmiast rozbrzmiało jedno imię.
Olivia.
Red Shadow. Gang, który przyciągał chaos jak magnes, pochłaniając ludzi w swoim mroku. Gang, do którego teraz należała ona.
Red Shadow. Ta jedna pieprzona nazwa, wystarczyła, żeby adrenalina eksplodowała w moich żyłach, wypłukując resztki otępienia, które trzymało mnie w miejscu przez ostatnie dni. Nagle wszystko stało się jasne, ostre, niemal bolesne w swojej intensywności.
Oni coś planowali.
A ja doskonale wiedziałem, co to oznacza.
Każda ich akcja niosła za sobą chaos, zniszczenie i śmierć. Nie było wyjątków. Gdziekolwiek się pojawili, zostawiali za sobą ruiny – i nieważne, czy chodziło o ludzi, miejsca, czy całe miasto.
Byli jak trucizna, która sączyła się powoli, aż nagle zabijała wszystko wokół. A teraz... była tam Olivia.
Zacisnąłem dłonie w pięści, walcząc z narastającym niepokojem.
Ona nie była sobą. Straciła pamięć, a jej brat – ten pieprzony manipulator – wykorzystał to, żeby wciągnąć ją w najgorszy syf, jaki tylko mógł. Wyrwał ją z życia, które miała i wcisnął do świata, z którego nie było ucieczki.
Wiedziałem, czym było Red Shadow.
Wiedziałem, jak działali.
Wiedziałem, że kiedy już cię wciągnęli, nigdy nie pozwalali odejść.
A Olivia? Była jak płomień – silna, nieprzewidywalna, piękna... ale cholernie łatwa do zgaszenia, jeśli trafiła w nieodpowiednie miejsce.
A teraz była otoczona przez ludzi, którzy nie mieli sumienia, ludzi, którzy traktowali lojalność jak broń, a zdradę jak wyrok śmierci.
Co oni jej zrobili?
Co jej powiedzieli, że uwierzyła, że do nich należy?
Zacisnąłem szczękę tak mocno, że aż poczułem ból w skroniach.
Nie mogłem pozwolić, żeby to się tak skończyło.
Nawet jeśli mnie nie pamiętała.
Nawet jeśli teraz była po drugiej stronie.
Jeśli Red Shadow coś planowało, to znaczyło, że prędzej czy później krew popłynie ulicami tego miasta. A ja nie mogłem dopuścić do tego, żeby była to jej krew.
– Co szykują? – zapytałem natychmiast.
Adrenalina zaczęła krążyć w moich żyłach, wypierając zmęczenie i otępienie, które trzymały mnie w miejscu przez ostatnie dni.
David pokręcił głową, a w jego oczach pojawiła się mieszanka frustracji i napięcia.
– Nie wiemy – westchnął ciężko, jakby sam nienawidził tej odpowiedzi. – Ale musisz pomóc nam się dowiedzieć.
Patrzyłem na niego przez chwilę, a potem poczułem, jak coś we mnie się zmienia.
Nie byłem już człowiekiem, który gnił na kanapie. Nie byłem już wrakiem.
Byłem Williamem Hunterem.
I właśnie wróciłem do żywych.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro