4. Dar
Dziękuję Gabrysiowi (gabejustwrites.blogspot.com) za dopingowanie mnie przez cały ff, bez Ciebie w ogóle by on nie powstał, ale wiesz o tym dobrze ♥
Oto końcóweczka.
Mam nadzieję, że będziecie usatysfakcjonowani~.
Skończyłam to, niedługo będzie end "Martwego", a w międzyczasie zabieram się za coś ekstra. Też z BTS of korz, ale kiedy dodam, to nie wiem.
W każdym razie życzę miłego czytania mimo, że tyż jest strochę straszno </3
__________________________________________________________________________
4. Dar
- Hoseok! - Krzyk Jimina zbudził mnie nagle ze snu.
Otworzyłem oczy spojrzałem na rudowłosego, który leżąc przodem do mnie, wpatrywał się mnie przestraszony.
- Co się stało?! - krzyknąłem i zerwałem z niego kołdrę. - Wody ci odeszły?! To chyba za wcześnie! - darłem się, przesuwając nerwowo dłonią po prześcieradle. - Nie, jest sucho... TO CO SIĘ STAŁO?
Wtedy spojrzałem jeszcze raz na Chima i zdałem sobie sprawę z tego, że od dłuższego czasu wpatrywał się we mnie z zabawnym wyrazem twarzy, wstrzymując śmiech.
- O ludzie, Hoseok, jaki ty jesteś głupi - powiedział z trudem i zaśmiał się głośno. - Nie odeszły mi wody, dziecko znowu bardzo kopie...
- JAK TO DZIECKO ZNOWU BARDZO KOPIE? - krzyknąłem jeszcze głośniej i chwyciłem ciężarnego za ramiona.
Co tu dużo mówić, byłem przewrażliwionym, przyszłym tatusiem, który na każdą nowość związaną z ciążą reagował, jakby co najmniej dziecko już wyłaziło na świat.
- Przestań się drzeć. Dotknij - powiedział uradowany i chwyciwszy mnie za nadgarstek, skierował moją rękę pod swoją koszulkę. Nerwowo dotknąłem gorącą dłonią jego okrągłego brzucha i zamarłem. Kopało... i to jak mocno. Wcześniej aż tak się nie wierciło.
- Ale kopie - powiedziałem cicho.
- No kopie, kopie. Teraz jeszcze bardziej, odkąd zacząłeś się drzeć. Dopiero teraz sobie zdała sprawę, jakiego ma porypanego tatusia i pewnie chce uciec.
- Jesteś okropny - mruknąłem z udawanym wyrzutem i pochyliwszy się nad jego nagim brzuszkiem, ucałowałem go delikatnie. - Chcę już, żeby przyszła na świat... - zamiauczałem.
- Jeszcze trochę. Pamiętaj, że to trzydziesty trzeci tydzień. Jeszcze chwila, a będziesz darł się ze strachu, jak mi naprawdę wody puszczą - mruknął i pogładził mnie po włosach.
- Już nie mogę się doczekać - szepnąłem i położyłem policzek na jego brzuchu.
Byłem taki szczęśliwy... Wizja zostania ojcem napawała mnie coraz większą radością i z niecierpliwością czekałem na dzień rozwiązania.
Nie spodziewałem się jednak, że będzie on tak dramatyczny.
***
Minęło parę tygodni i nieubłaganie zbliżał się termin porodu.
Maleństwo kopało już tak mocno, jakby nie mogło się doczekać przyjścia na świat, a Jimin jednocześnie był przerażony i oczywiście podekscytowany tym, że wkrótce będziemy małą, kompletną rodzinką.
Wszystko wydarzyło się, gdy pewnego ciepłego wieczoru wracaliśmy ze spaceru do domu.
- Coraz ciężej mi się chodzi - zaśmiał się Jimin, trzymając mnie pod rękę i drepcząc powoli.
- No z takim brzuchem, to się nie dziwię - odparłem, czochrając go po rudych włoskach.
- Trzeba jak najszybciej zdecydować się na imię - powiedział, uśmiechając się do mnie czule i tuląc do mojego ramienia.
Nagle zauważyłem, że w naszą stronię zmierza czterech podejrzanych typów. Wyglądali jak ćpuny, ich głowy okrywały kaptury, ubrani byli w stare, poniszczone ciuchy... Od razu wyczułem, że mają wrogie zamiary.
Zaniepokoiłem się, ale próbując zachować zimną krew, przyciągnąłem Jimina bliżej siebie i obejmując go mocno jedną ręką w pasie, spróbowałem wyminąć mężczyzn. Jednak najwidoczniej nawet im się nie śniło puścić nas wolno. W jednej chwili zagrodzili nam drogę, a jeden z nich wysyczał:
- Wyskakujcie z forsy.
Nawew nie zdążyłem zareagować, gdy ciężarny zamarł ze strachu, osłonił brzuch rękami i wyjąkał bez namysłu:
- A-ale my nic nie mamy...
To był błąd.
Napastnicy podeszli jeszcze bliżej nas. Na ich twarzach malował się gniew.
- Jasne... baba w ciąży i nie macie kasy? Jakoś nie wierzę - warknął chłopak w czarnej skórzanej kurtce.
Objąłem szybko Jimina ramionami i rozglądnąłem się nerwowo mając nadzieję, że ktoś to widzi i zaraz wezwie pomoc... Jednak w pobliżu nie było nikogo. Okolica była całkiem opustoszała, zaczynało się ściemniać, a budynki mieszkalne były dosyć daleko od nas, więc były małe szanse, że ktoś usłyszy odgłosy awantury.
Złapałem trzęsącego się ze strachu chłopaka i gwałtownie spróbowałem zerwać się do biegu. Jednak oni wnet otoczyli nas ze wszystkich stron.
Bałem się... Tak potwornie bałem się o Jimina i nasze nienarodzone dziecko. Była ich czwórka, nie mieliśmy szansz w starciu z nimi.
I na nieszczęście moje obawy szybko się potwierdziły.
Wtedy jeden z przestępców wymierzył mi tak silny cios w skroń, że w jednej chwili bezwładnie upadłem na ziemię, uderzając w nią głową. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Następnie poczułem, jak na moje ciało spadają okrutne ciosy wielu pięści. Jednak mimo tego próbowałem za wszelką cenę się podnieść kątem oka widząc, jak jeden z bandy zbliża się do Jimina...
- Nie, proszę... - wychrypiałem, nie mogąc z bólu złapać oddechu i osłaniając się na ślepo przed uderzeniami.
Rudowłosy rozpaczliwie próbował osłonić brzuch, jednak na nic się to zdało. Został brutalnie w niego kopnięty i uderzony w głowę... Upadłszy na klęczki wrzasnął rozdzierająco, zwijając się z bólu.
To była najgorsza chwila w moim życiu. Bałem się, że stracę i dziecko i Jimina... I nie mogłem nic zrobić. Kopniaki w tors skutecznie uniemożliwiały mi próby podniesienia się. Byłem przerażony. Brutalnie bity, leżałem bokiem na brudnym chodniku, z rosnącą rozpaczą obserwując, jak jeden z typów chwyta zwijającego się z bólu Chima za włosy...
- Ręce do góry! - rozbrzmiał nagle z oddali męski głos. W tamtej chwili przestałem być bity i rozpaczliwie zaczerpnąłem powietrza, którego brakowało mi przez ostatnie parę minut.
Nie patrząc nawet, co się wokół mnie dzieje, doczołgałem się szybko do kulącego się Jimina i od razu osłoniłem go własnym ciałem bojąc się, że znów zostanie uderzony.
Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że przestępcy zostali obezwładnieni przez grupkę policjantów.
Co za ulga... Gdyby nie oni, pewnie zostalibyśmy zatłuczeni na śmierć.
I wtedy Jimin wrzasnął z bólu, kładąc się bokiem na chodniku i łapiąc za brzuch. Zamarłem z przerażenia, widząc na jego dżinsach powiększającą się między jego nogami plamę krwi.
***
Wycie karetki, krzyki mojego ukochanego, policja, ratownicy i krew... Pełno krwi.
Siedząc z nim w karetce i trzymając go za rękę, mogłem tylko modlić się o to, by razem z dzieckiem wyszedł z tego cało.
Już prawie dotarliśmy do szpitala, gdy nagle po udach Jimina spłynął potok przezroczystej substancji...
Serce podeszło mi do gardła.
Zaczęło się...
- Wody jej puściły! - krzyknęła nagle ratowniczka.
Rudowłosy przerażony wciągnął ze świstem powietrze, patrząc na swoje mokre od krwi i wód płodowych nogi. - Muszę ci ściągnąć spodnie i zobaczyć, jak duże jest rozwarcie - zakomunikowała i drżącymi dłońmi pozbawiła go dolnej części garderoby. Oddychając z trudem, obserwowałem całą scenę modląc się o to, by dziecko urodziło się żywe...
- B-boli - załkał rudowłosy, zalewając się łzami i rozchylił trzęsące się nogi, gdy kobieta zaglądała między nie.
- Boże, widzę główkę... - wychrypiała. - Zjedź na pobocze! - krzyknęła do kierowcy. - Nie zdążymy dojechać do szpitala, musi urodzić w karetce.
Byłem w takim szoku, że ledwo pamiętam, co działo się potem.
Zjechaliśmy na pobocze. Jimin krzyczał, pocił się, płakał, oddychając nerwowo i patrząc na mnie błagalnie.
- Musicie być gotowi na wszystko - powiedziała kobieta, zakładając jałowe rękawiczki. Asystowało jej jeszcze dwóch innych ratowników, w tym kierowca. - Dziecko może urodzić się martwe.
- Boże, nie... - załkałem tylko i stojąc przy rudowłosym, złapałem go za rękę.
- Już nic nie poradzimy - mruknął ratownik. - Przyj, mała, teraz tylko tyle możesz zrobić - dodał, wycierając Jiminowi czoło mokre od potu.
Pamiętam, jak Chim krzyczał, jak płakał, ściskając mnie z całej siły za rękę i parł rozpaczliwie, ledwo łapiąc oddech.
- H-Hoseok, o-ono urodzi... się martwe... - wychrypiał nagle i wtulił zapłakaną twarz w moją dłoń.
- Nieprawda, wszystko będzie dobrze - uspokoiłem go, chociaż sam nie wierzyłem we własne słowa.
- Jimin, już prawie, teraz się postaraj - krzyknęła nagle ratowniczka, stojąc między nogami chłopaka.
Wtedy wóz rozdarł przeszywający wrzask rudowłosego. Spodziewałem się, że lada chwila ujrzę bezwładne, martwe ciało noworodka, gdy nagle usłyszałem płacz dziecka.
***
- Jest zdrowa - powiedział doktor, wchodząc do szpitalnej sali. Jimin leżał na łóżku, a ja siedziałem obok, trzymając go za rękę. Zobaczywszy lekarza i usłyszawszy jego słowa, zamarliśmy z wrażenia.
- Jak to? Nic jej nie jest? - wyjąkałem z niedowierzaniem.
- To cud, ale i pani - zwrócił się do Jimina - i dziecko wyszliście z tego bez szwanku. Zaraz będziecie, państwo, mogli przekonać się o tym na własne oczy.
***
- Jest piękna - szepnął ze wzruszeniem Jimin, tuląc do siebie owiniętego w kocyki noworodka i wpatrując się w jego buzię. Dziewczynka patrzyła na niego z zaciekawieniem wielkimi, czarnymi oczami, uchylając maleńkie usteczka.
- To prawda - zgodziłem się cicho, gładząc maleństwo po główce. - To co, zostaje z nami? - spytałem z nadzieją, patrząc rudowłosemu w oczy.
- Zostaje - wychrypiał, przyciskając policzek do czoła maleństwa.
Minęło parę tygodni.
Mała była zdrowa i ciekawa świata, a Jimin od rau pokochał ją całym swoim zołzowatym serduszkiem. Była jego oczkiem w głowie. Opiekował się nią z taką miłością i zaangażowaniem, że zakrawało to o obsesję i nadopiekuńczość, ale nie przeszkazało mi to nawet jeśli wyrywał mi ją z ramion mówiąc, że źle ją trzymam. Bardziej mnie to bawiło niż denerwowało.
Jeśli chodzi o nasz związek, to rzadko pojawiały się między nami spiny, nerwy. Dziecko tylko sprawiło, że zakochaliśmy się w sobie na nowo i to tak silnie, że nic nie było w stanie nas rozłączyć.
Całą naszą trójką wielbiliśmy się nad życie i byliśmy przekonani, że czeka nas razem cudowna przyszłość.
Jeśli chodzi o samego Jimina... to cóż, rozpoczął terapię hormonalną, a w przyszłości czekała go operacja zmiany płci. Z jednej strony cieszyłem się, że dopiął swego, ale z drugiej było mi przykro, że nie będziemy już mieć dzieci.
Jednak układało nam się tak dobrze, że już po roku zaczęliśmy myśleć o adopcji kolejnego dziecka.
Cóż, przeżyliśmy wiele, ale los wynagrodził nam to lepiej, niż mogłem sobie wymarzyć.
Byłem po prostu najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro