23
- Marina - brzmiało w mojej głowie, w dodatku tak realistycznie i czysto, jakby głos ten niósł się w synchronizacji z falami przybijającymi do brzegu. Przyjemne ciepło otulało moje serce, które biło teraz gładko i harmonijnie, pierwszy raz od wielu dni, tygodni, miesięcy. Brałam coraz głębsze i spokojniejsze wdechy, kąciki ust unosiły się same ku górze, trwałam w tym jeszcze przez kilka chwil, dopóki nie usłyszałam za plecami drobnego szelestu liści. Odwróciłam się w jednej chwili, by sprawdzić co to za ruch, jednak niczego nie zobaczyłam. Być może było zbyt ciemno, a być może nadal byłam w swojej hipnozie.
Michael...gdybym tylko mogła powiedzieć ci w oczy, jak bardzo cię kocham, jak tęsknię. Tyle miejsc, słów, gestów wciąż na nas czeka, a ty jesteś gdzieś daleko, za daleko, byśmy mogli razem spełniać wspólne marzenia.
Ta plaża okazała się nie tylko źródłem wspomnień, ale również oazą dla mnie i mojego serca, dosłownie. Janet miała rację.
Wyjęłam spod swetra notatnik i chociaż było ciemno, otworzyłam go na ostatniej zapisanej stronie. Dobrze znałam już całą treść, na pamięć. I właśnie z pamięci odczytałam ostatnie słowa.
" I spadłem jak w Cast Away, poza światem. Samotny, by się unicestwić. Na zawsze."
Chciałeś tam być, chciałeś tam się udać...
Cast Away.
Zamknęłam notatnik i ruszyłam w stronę samochodu. Muszę spełnić twoje marzenia, kochanie, bo sam nie masz tej szansy.
*nazajutrz*
- Dziękuję Andrew, szczególnie za zrozumienie.
- Jesteś mi potrzebna, nie mogę cię stracić. Wracaj do formy, a w razie, gdybyś czegoś potrzebowała, po prostu zadzwoń.
Rozłączyłam się, popijając kawę zabarwioną mlekiem dokładnie tak, jak lubię najbardziej.
Spakowałam tylko niezbędne rzeczy. Żadnych olejków do opalania, stroju kąpielowego, kwiecistego boa na szyję, który kupiłam kiedyś w Hiszpanii. Miałam w torbie przede wszystkim jego koszulę i owinięty miękkim materiałem notatnik. Wiedział tylko Andrew i Amy, nikt więcej. Nie chciałam, by ktoś próbował mnie powstrzymać.
Dostanie się tam na początku graniczyło z cudem, żadne linie nie organizują wycieczek na odludzie. Rozeznałam się nieco w temacie i okazało się, że jest to maleńka wysepka całkiem niedaleko Kalifornii. W jej sąsiedztwie znajdują się dużo większe wyspy z kurortami i rozwiniętym przemysłem turystycznym, ale podobno ta była na to po prostu za mała. Dzięki dawnej miłości Amy udało mi się wykupić samotny lot awionetką prosto na wyspę. Jej były to zapalony pilot.
Przed wyjściem sprawdziłam kilka razy mieszkanie, szczególnie, czy drzwi na pewno są porządnie zamknięte. Nawyk.
Kiedy wsiadłam już do samolotu poczułam lekkie obawy co do swojego działania, ale co miałam do stracenia? Zdawałam sobie sprawę, że działam impulsywnie, ale uważałam, że tak trzeba. Czułam to gdzieś w sobie, że ta podróż coś zmieni, że może uleczy mój ból.
Oglądałam przez niewielkie okienko, jak powoli unosimy się ku niebu, a potem wyżej i dalej, mając pod sobą gładką taflę oceanu. Wszystko było tak małe, niepozorne, znikome. Przymknęłam powieki, przypominając sobie nasze pierwsze spotkanie. Pamiętam jego czekoladowe oczy i to, jak się uśmiechał.
- Zaraz lądujemy. Proszę zapiąć pasy bezpieczeństwa - usłyszałam jak przez mgłę. Ogarnął mnie stres i to nie był stres przed lądowaniem samym w sobie. Zacisnęłam dłonie na fotelu, czekając na koniec podróży.
- Jak tylko zadzwonisz, będę po ciebie z powrotem. Uważaj na siebie - Mattew, były chłopak Amy podał mi dłoń, po czym wrócił do swojej kabiny pilota. Ja zaś wysiadłam i z małą torbą na ramieniu ruszyłam sama nie wiem gdzie, przed siebie.
Nie byłam w stanie ocenić na pierwszy rzut oka, czy wyspa faktycznie była tak mała, jak ją opisują. Widziałam tylko plażę i porośniętą drzewami okolicę. Powietrze było bardzo wilgotne, panował tu niesamowity spokój. Ta plaża była inna niż nasza, w Kalifornii. Nawet piasek wydawał się być cieplejszy.
Nie chciałam zabłądzić, więc szłam porośniętą trawą drogą, która na pewno gdzieś prowadzi. Rzeczywiście, po kilkuset metrach od lądowiska zrozumiałam, dlaczego to o tym miejscu wspominał w wierszu. Nie czułam smutku. Czułam się wolna i spokojna. Ba! Czułam nie lada ekscytację, niczym przed naszą pierwszą randką. Magia wyspy zaczynała działać.
Zero budynków, wokół tylko piasek, ocean i drzewa. Tak, wiele ogromnych palm kokosowych. Jak zwykle w lecie, słońce nagrzewa wszystko dookoła. Złocisty piasek parzy w stopy, trzeba je ochładzać w oceanie. Chłodna woda odbija się o łydki, po czym pokonuje przeszkodę i znika w piasku. Od strony oceanu powiewa delikatny, ciepły wiatr. Zza drzew wylatują śnieżnobiałe mewy, latają nisko, skrzydełkami deformując obraz srebrzystego lustra oceanu. W blasku słońca ich grzbiety są pozłacane. Fale morskie wydawały szumiący, uspakajający dźwięk.
Stąpałam po miękkim, złotym piasku czując, jak łaskocze palce moich stóp.
Nie wiem, ile tak szłam, na pewno długo. Słońce zmieniło swoje położenie, ale wciąż było gorące i przypiekało moją skórę na odkrytych ramionach. Brałam głębokie wdechy, ciesząc się wyjątkowym powietrzem. W końcu w oddali zobaczyłam budynek, wokół którego rosły wysokie egzotyczne drzewa, nawet nie znałam ich nazwy.
A więc jednak ktoś tu mieszka. Dom wyglądał na bogaty pomimo swojej prostoty. Byłam tu zatem nieproszonym gościem, chociaż jak dotąd nie zobaczyłam żywej duszy. Bardzo chciałam dowiedzieć się czegoś o tym miejscu, poniekąd właśnie dlatego tu przyleciałam. Jeśli ktos tutaj żyje, powinien wiedzieć coś więcej. Mattew w każdej chwili mógł mnie stąd eskortować i pomimo lekkiego strachu nadal kroczyłam pewnie przed siebie w kierunku posiadłości. Może ktoś będzie na tyle miły i poczęstuje mnie kubkiem zimnej wody? Rzeczywiście - nie zabrałam ze sobą niczego do picia, a temperatura tutaj dawała się we znaki co krok.
Zbliżyłam się już na tyle, by widzieć otwarte frontowe drzwi.
- Halo? - zawołałam, ale nikt się nie zjawił - jest tu ktoś?
Odpowiedziała mi głucha cisza. Zapukałam raz. Potem drugi raz, ale nadal bez efektu.
Ktoś musiał być wewnątrz, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie zostawiłby pustego domu stojącego otworem. Niepewnie, ale weszłam do środka. Wszystko wyglądało jak po świeżym remoncie, na ścianach nie było obrazów, mebli również też jak na lekarstwo.
- Dzień dobry, chciałam prosić tylko o szklankę wody!
Cisza. Zupełna cisza.
Przez dom biegł długi korytarz, na końcu którego znajdowały się kolejne przeszklone drzwi. One również były uchylone. Krok za krokiem zmierzałam w ich kierunku. Może przy okazji odkryję jakąś mroczną tajemnicę tej wyspy? Kto wie. Zrzuciłam torbę z ramienia zostawiając ją na podłodze w korytarzu. Im bliżej tych drzwi byłam tym wyraźniej słyszałam ten dziwny dźwięk. Znałam ten dźwięk zbyt dobrze, dźwięk towarzyszący łzom i katarowi.
Dotknęłam drzwi, pchając je do zewnątrz. Nawet nie zaskrzypiały. Dopiero w tamtej chwili zobaczyłam gdzie prowadzą.
Na dużym tarasie, w blasku powoli zachodzącego słońca ktoś stał zwrócony w stronę oceanu, pociagając nosem. Nawet nie usłyszał, że weszłam. Nie chciałam przeszkadzać, ale wiedziałam, że nie mogę już się wycofać. Było za późno.
- Przepraszam, że weszłam, drzwi były otwarte.
Słońce było tak ostre, że raziło moje oczy. Ledwo widziałam, jak postać odwraca się powoli w moim kierunku. Jak na zawołanie zerwał się wiatr, który przyniósł ze sobą kilka chmur. Te kilka chmur wystarczyło, bym mogła wyostrzyć pole widzenia.
Złapałam się ściany, by nie osunąć się na posadzkę.
- Michael ...
A potem widziałam już tylko ciemność.
-----------------------------------------------
Pewnie bardzo przewidywalny rozdział - zdaję sobie sprawę, ale jednak :D
Nie mam serca by zabierać jej ukochanego, po prostu. To musi się dziać. Jeszcze niejedna drama musi wjechać w to opowiadanie!
Także dziękuję wszystkim tu czytającym, serio, mega motywujecie do działania :)
Jest 22;27 więc uciekam w spanko, życzę Wam samych słodkich snów wiadomo o kim :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro