20
Ocknęłam się gwałtownie i ledwo otworzyłam oczy, zostałam oślepiona rażącym światłem. Nad głową wisiały mi olbrzymie lampy a w tle słychać było dźwięki maszyn monitorujących. Byłam w szpitalu. Michael... myśl o tym uderzyła mnie najmocniej, ale nie uroniłam ani jednej łzy. Czym oni mnie naszprycowali? Leżałam jak wrak pozbawiony jakichkolwiek uczuć. Te prochy musiały być na prawdę mocne. Niemoc i obojętność, jaką czułam była gorsza od wszystkich tragedii tego świata.
Gdzieś tam po drodze słyszałam, jak do sali wchodzą co rusz jacyś ludzie i żwawo o czymś dyskutują. Mój stan zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Odkąd otworzyłam oczy, stale obserwowałam zegar, który wisiał na ścianie naprzeciwko łóżka. Godzina, dwie, trzy... Po pięciu dopadł mnie ból głowy i kołatanie serca. Komputer, pod który byłam podpięta przyśpieszył. Zaczęło się. Leki przestawały działać.
Nawet nie wiem kiedy zaniosłam się szlochem. Zacisnęłam dłonie w pięści, ściskając kołdrę, paznokcie wbijały mi się w dłonie, nie czułam bólu. Jedyny ból to ten psychiczny, bo przecież Mike... Boże... Już nie szlochałam. Wyłam. Wyłam jak pies, nieświadomie drąc materiał białej szpitalnej pościeli. Nie zwróciłam uwagi na Amy próbującą mnie uspokoić, na lekarza krępującego moje ręce. Chciałam umrzeć. Nie ma dla mnie życia bez niego.
Amy
Najbardziej bałam się właśnie tego, ale przecież to było oczywiste. Nie wyobrażałam sobie nawet bólu, jaki musiała czuć. Bólu po stracie i pieprzonego poczucia winy. Przecież to stało się zaraz po tym, jak doszło do nieporozumienia na ulicy. Nie rozmyślałam nawet czy popełnił samobójstwo, czy było inaczej. Oficjalna wiadomość mówiła jasno, że łódź, na której był Jackson wraz ze swoją ochroną stanęła w płomieniach nie wiadomo z jakiej przyczyny. Nikt nie przeżył. Tak, wstrząsnęło mną to bardzo, jednak bardziej wstrząsający był stan Mariny. Czuwałam przy niej całą noc a potem kolejne godziny aż do chwili jej napadu. Lekarze nie chcieli już faszerować jej uspokajaczami. Musiała w końcu zmierzyć się z rzeczywistością.
Głaskałam ją po pomierzwionych włosach, trzymałam za trzęsącą się dłoń, ale szał, w jaki wpadła zdawał się być nie do okiełznania. Nawet lekarz nie był w stanie sobie z tym poradzić. Miotała się jakieś dwie godziny aż w końcu opadła z sił na poduszkę. Wtedy przytuliłam ją najmocniej jak umiałam i sama poryczałam się jak bóbr.
- Marina, będzie dobrze. Wiem, jak to teraz absurdalnie brzmi, ale poradzimy sobie z tym. Razem sobie poradzimy słyszysz? Będę obok przez cały czas. Nie zostaniesz z tym sama.
Nie odpowiadała, ale oddawała moje uściski. Moja biedna, znowu dostajesz kopa od życia. Cierpisz, ale to jedynie sprawi, że staniesz się silna, po tym wręcz niezniszczalna. Nic gorszego przecież nie może już się stać.
Miesiąc później
Marina
Szłam ulicą, nie rozglądając się za bardzo wokół. Skupiona na czubkach swoich butów, liczyłam kroki. Byłam już prawie w domu, ale zdecydowałam że wstąpię jeszcze przy okazji do sklepu po baterie do pilota. Rzuciłam okiem po wystawach. Wszystko już ucichło. Wszystkie okładki wróciły do swoich standardów, nagłówki nie krzyczały już o śmierci Michaela, nie było już o nim wzmianki, nie było zdjęć złotej trumny przystrojonej krwisto czerwonymi różami. Świat zapominał. Ja nie.
Od wyjścia ze szpitala nie ma dnia bez psychotropów, bez wizyty u terapeuty. Dzięki temu tylko mogę iść do przodu, jakoś egzystować. Ból nie minął, nie zelżał. Brakowało mi już łez i sił, by je wyciskać z opuchniętych oczu a raczej oczodołów, bo na stan obecny wyglądałam jak kości owleczone prawie przezroczystą skórą. Nadal chodziłam do pracy bo pozwalała mi nie myśleć. Uciekałam w ten wir, pracując ponad stan. Tak mijał mi każdy dzień od Jego odejścia i dopiero kiedy zamykałam drzwi sypialni, uwalniałam swoją rozpacz. Pomalowałam mieszkanie na czarno, całkowicie. Moje życie to teraz jedna wielka ciemność.
James wciąż tkwił w moim świecie a jego intencje po czasie stały się jasne, wręcz przejrzyste. Matka mojego ojca zapisała mi w spadku dorobek całego swojego życia. Chciała chyba w ten sposób wynagrodzić mi lata, kiedy cała rodzina miała mnie gdzieś. Było tego trochę, nie przeczę. Wąż dowiedział się o tym w jakiś sposób i postanowił łatwo się wzbogacić. Przez tego gnoja moje wszystko legło w gruzach z hukiem. Nie ma już nikogo ani niczego co miałoby dla mnie znaczenie. Straciłam moje powietrze, mój promień słońca, mój sens.
Co było najgorsze? Nie mogłam pójść na Jego grób, by z Nim porozmawiać, milionowy raz prosić o wybaczenie, wyznać co czuję. Bolało, ale każdego wieczoru patrzyłam na Jego zdjęcie i do niego mówiłam, co chciałam. Wierzyłam, że mnie słyszy.
Śnił mi się prawie każdej nocy. Przychodził do mnie i siadał obok, trzymając za dłoń. Uśmiechał się i powtarzał ciągle bym nie płakała, bo jest przy mnie i zawsze już będzie. Mimo to i tak płakałam nie przestając Go kochać.
Od tygodnia dzwoniła do mnie Rose, prosząc o wizytę. Wizytę w Jego domu... Bałam się, że sobie nie poradzę, ale część mnie pragnęła tam iść, by poczuć Jego bliskość, zapach który na pewno jeszcze unosił się w domu. Ani trochę nie byłam na to gotowa, ale i tak postanowiłam, że to zrobię.
Zebrałam się w sobie i wezwałam taksówkę. Nie byłam w stanie prowadzić.
Podeszłam do domu od tyłu, od frontu kręcili się jeszcze jacyś ludzie szukając sensacji. Mijałam fontannę wracając wspomnieniami do pierwszych wspólnych dni. Pamiętam, jak siedział tu pogrążony w smutku i samotności. Pamiętam, jak wzięłam Go za rękę i wszystko się zaczęło, by przez nieporozumienie rozwalić się w drobny mak. Rose stała w drzwiach, wyczekują mojego przybycia. Znacznie schudła i się postarzała. Nie dziwiłam się ani przez chwilę. Była mu jak matka.
Z trudem weszłam do środka by od progu poczuć tę woń. Miałam nadzieję, że za chwilę zejdzie po schodach, lub wyjdzie z biblioteki z rękami założonymi za plecy jak zwykle. Niestety...
Mimo bólu czułam pewnego rodzaju ulgę. Dotykałam wszystkich przedmiotów, jakich używał. Rose wyszła zostawiając mnie samą. Chociaż niezupełnie samą, Mike też tu był, byłam tego pewna. W ciszy udałam się do Jego sypialni, do której nikt od tamtego dnia nie wchodził. Uchyliłam powoli drzwi. Zaskrzypiały tak jakby smutno. Pchnęłam je lekko, aż ustąpiły mi miejsca. Wszystko było takie, jak pamiętałam i wszystko wyglądało tak, jakby ktoś wciąż tu mieszkał. Kołdra leżała pognieciona, na poduszce widać było wgniecenie od głowy dosłownie, jakby ktoś dopiero z tego łóżka wstał. Na rogu leżała czerwona koszula. Ścisk w żołądku narastał, do oczu napływały mi łzy. Podeszłam bliżej i bliżej i bliżej. Sięgnęłam po nią i kiedy trzymałam już w dłoni cienki przyjemny materiał, zaczęłam płakać. Kochanie... gdybyś tylko tu był.
Siedziałam na łóżku wtulając się w koszulę. Pachniała, jak On. Tak bardzo kochałam ten zapach. Rozdrapałam od nowa wszystkie rany chociaż nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek się zabliźniały. Łzy kapały bez przerwy, rozmazując mój prowizoryczny makijaż. Mój wzrok spotkał się z nocną szafką stojącą przy łóżku. Z prawie niewidocznie odsuniętej szuflady wystawał rąbek zeszytu. Nie powinnam... Nie powinnam, ale przecież robię to tylko dlatego, by poczuć Go obok. Nie powinnam, ale delikatny ruchem wyjęłam go z tej szuflady i położyłam przed sobą na pościeli. Na okładce widniały dwie duże litery- M.J. Niepewnie uniosłam twardą oprawę ku górze. W środku roiło się od zapisków, rysunków, bazgrołów, fragmentów piosenek. Przejrzałam pobieżnie kartka po kartce, każda z nich opatrzona była datą i podpisem. Dobrnęłam do samego końca nie skupiając się szczególnie na niczym. Dopiero, kiedy zobaczyłam na dole ostatniej strony datę, kiedy wszystko się skończyło, zamarłam. Cała strona była pokryta tekstem, od góry do samego dołu. Przez chwilę chciałam zatrzasnąć zeszyt i już więcej do tego nie wracać, bałam się tego, co napisał. Ciekawość jednak była o wiele silniejsza.
To miała być jedyna najpiękniejsza podróż
Podróż, w którą zabieram moje i twoje serce
Tylko ty i ja, pod osłoną nocy
W podróży bez możliwości powrotu
Przemierzaliśmy stepy, morza i lądy
Za rękę, ramię przy ramieniu
Unosiliśmy się nad ziemią
Ku słońcu prosto do wieczności
Powiedz mi dlaczego musieliśmy spaść?
Zaczęły wypadać pióra z mych skrzydeł
A potem złamane odpadły, a ja z nimi ku ziemi
Nie było już dla mnie ratunku
Zniknęłaś
Wraz z tobą zniknęła nadzieja
Spadałem gotowy na koniec
I spadłem jak w Cast Away. Poza światem.
Samotny, by się unicestwić
Na zawsze.
Napisał to po tym, jak zobaczył mnie z Jamesem. Cierpiał. Cierpiał tak bardzo przez nieporozumienie. Zniszczyłam go, nie pozwolił mi się uratować. Nie dał mi szansy.
Według śledczych na łodzi doszło do awarii w środku nocy, cała załoga spała, nikt nie mógł powstrzymać pożaru. Nie wiedziałam, co myśleć. Teoretycznie wykluczyli samobójstwo, chociaż z tyłu głowy przemykała mi ta myśl, a wtedy i ja chciałam z sobą skończyć. Byłam temu winna . Ciężko było mi uwierzyć w tak straszny zbieg okoliczności.
Zabrałam koszulę i zeszyt z sobą. Dom przez jakiś czas zostanie zamknięty. Potem być może ktoś wystawi go na sprzedaż. Chciałam coś po Nim mieć.
W domu położyłam się od razu do łóżka i wtulając się w Jego koszulę, zaczęłam cicho płakać. Mike, tak bardzo Cię kocham...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro