Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.11 Złamana obietnica


Przejście do ukrytej windy było, zgodnie z obietnicą, otwarte. But faktycznie zniknął, co znaczyło, że Atsushi musiał tutaj być przynajmniej przez chwilę. A to z kolei sugerowało istnienie drugiej windy albo jakiegoś sekretnego przejścia. Nie żeby miało to już teraz specjalnie duże znaczenie, rzecz jasna.

Musieli wyglądać zabawnie, skradając się nieufnie i podchodząc do drzwi jak pies do jeża. Szybko zresztą okazało się, że nie było to w ogóle potrzebne. Nic nie wybuchło, kiedy weszli do środka, żaden przeoczony Monokuma nie zaatakował ich od tyłu, a gdy już ruszyli, ani sufit, ani podłoga ich nie zmiażdżyły. Oszczędzono im również spadania i trującego gazu.

Mimo to Kyoshi nie pozwolił sobie na chwilę rozluźnienia. To wszystko równie dobrze mogło służyć uśpieniu ich czujności. Wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę. Jeżeli przedwcześnie się zdradzi, to już nic ich nie uratuje. Brak Monokumy sporo ułatwiał, ale musieli pomóc sobie sami. Jeżeli mieli być tylko i wyłącznie na jego łasce, to właściwie już przegrali.

Poczuł się dziwnie skupiony. Jego myśli były przerażająco klarowne. Cały ból, który narastał w nim od rana... Nigdzie nie zniknął, to jasne, ale przycupnął gdzieś z boku i chyba nawet nie zamierzał się wtrącać. Kyoshi wiedział, że oszukuje sam siebie. Ale jeżeli ignorował wszystko poza celem, to był nawet w stanie iść naprzód.

Potem. Potem przyjdzie czas na łzy. Mnóstwo czasu, za dużo. Ale na razie... musiał wywalczyć sobie prawo do płakania. I chociaż odrobinę się odkupić.

W końcu zatrzymali się na górze. Drzwi się otworzyły, ale sala po drugiej stronie wydawała się pusta. Katsumi odwróciła się i z poważną miną zmierzyła ich wszystkich wzrokiem.

– Nie jestem w stanie przewidzieć, co czeka nas za tym progiem. Jedno jest pewne. To tutaj wszystko się skończy. Przeszliśmy razem... dużo. Chcę tylko obiecać, że cokolwiek się stanie, zrobię wszystko, żebyśmy wyszli stąd żywi.

Akio uśmiechnął się i poklepał ją po ramieniu.

– Wiemy. Robisz to już od dawna.

Przestąpili próg. Winda zamknęła się niemal natychmiast. Jednocześnie drgnął jakiś cień w kącie sali i wynurzył się z niego Atsushi. Uśmiechnął się na ich widok, jednak był to uśmiech czystej pogardy.

– No. Wiedziałem, że wybierzecie mądrze.

Wyglądał inaczej. Manifestowało się to w jego sposobie chodzenia czy nawet tym, jak stał, ale przede wszystkim zmienił się strój. Jaskrawe, sportowe ciuchy zastąpił czarny jak noc albo krucze pióra garnitur, podejrzanie przypominający jeden z tych, które znaleźli przedtem w szafie Sory Masudy-Togamiego. Atsushi musiał zresztą wyczuć ich spojrzenia, bo uniósł brwi i znowu się uśmiechnął.

– No co? Katsumi miała rację. To tutaj i teraz rozegra się wszystko, co jeszcze zostało. Na zakończenie gry, zwłaszcza własnej, powinno się wyglądać jak człowiek. Zresztą nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś martwy obraził się o pożyczenie jego rzeczy.

Katsumi wytrzymała jego wzrok. Nie drgnął jej najmniejszy mięsień twarzy.

– To ty go zabiłeś. – To nie było do końca ani stwierdzenie, ani oskarżenie, a już na pewno nie pytanie.

– Jejku, jejku... – Atsushi odwrócił się i przeszedł parę kroków. – Skąd ten pośpiech? Chodźcie... Staniemy sobie w kółeczku i wtedy porozmawiamy. W końcu to już ostatni raz...

Wszedł na jedną z mównic i gestem wskazał im pozostałe. Zajęli niechętnie swoje miejsca.

– Widzę, że naprawdę świetnie się bawisz – wycedziła Katsumi. – Wszyscy tutaj już wiedzą, jaki jesteś naprawdę, więc czy mógłbyś przestać i zacząć traktować nas poważnie?

– To trudne, nie uważasz? – odparł Atsushi. – Mam spory problem z traktowaniem poważnie osób, które tak długo dawały się wodzić za nos i nigdy nawet nie zauważyły, skąd wystaje ręka.

Katsumi nie odpowiedziała od razu.

– Zabiłeś go.

Atsushi westchnął i oparł łokcie o blat.

– Ostatecznie tak właśnie wyszło... Ale to długa historia.

– Jak dużo wspomnień nam zabrałeś? – zmienił ostrożnie temat Akio. – Chodziliśmy do Hope's Peak, prawda? Nikt z nas nie pamięta nic poza rozpoczęciem roku, ale minęło więcej czasu, mam rację?

Atsushi wydął usta.

– Co powiecie na... trzy lata?

Kyoshi spodziewał się podobnej odpowiedzi jeszcze zanim padła, ale nie uchroniło go to przed lekkim szokiem. Trzy lata... To by znaczyło (jeżeli ten drań nie kłamał), że praktycznie skończył już szkołę, której w ogóle nie pamiętał. A osoby dookoła... wcale nie były obce.

– Och, wiem, co teraz musicie myśleć – odezwał się znowu Atsushi, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. – „A co, jeżeli ten drań kłamie? W końcu nie mamy jak sprawdzić, czy to prawda". Bardzo słusznie. Mam więc dla was jeszcze to. – Sięgnął do kieszeni garnituru i wyciągnął z niej złożone na pół, lekko pogniecione zdjęcie. – Nie jest to najlepszy dowód, ale z różnych przyczyn nie mam nic lepszego pod ręką.

Następne parę chwil zajęło im zapoznanie się z fotografią. Było to grupowe zdjęcie przedstawiające całą ich klasę. Najbardziej istotny był jednak mały napis na samym dole – Hope's Peak. Rozpoczęcie roku szkolnego 2042/2043.

– Dwa tysiące... No tak – powiedział pod nosem Akio. – Miałem rację. Nasze ostatnie wspomnienia sprzed gry są z dwa tysiące czterdziestego.

– To fotka z samego początku trzeciej klasy – potwierdził Atsushi. – Aktualnie mamy końcówkę stycznia czterdziestego trzeciego, żeby już wszystko było jasne.

Kyoshi się nie odezwał. Wpatrywał się w zdjęcie z dziwnym ściskiem w sercu. Patrzył na osoby, które w większości znał. Trochę inaczej ubrane i wyglądające na o niebo szczęśliwsze, ale to bez wątpienia byli oni. Nie potrafił rozpoznać tylko dwójki: trochę starszej, niewysokiej kobiety – zapewne nauczycielki – i rozpromienionej blondynki, która ściskała czerwonego jak burak Ryu. Znaczy... nie potrafił, ale tylko przez chwilę. Uniósł jeszcze dyskretnie wzrok, żeby mieć pewność. Tak. Fryzura i oczy były kompletnie różne, ale wzrost, kształt twarzy i nawet strój takie same. Nie było wątpliwości, że patrzy właśnie na Ginę Hatę. Znaczy Kyoko.

To była w ogóle bardzo wesoła fotografia. Nie wyglądała na specjalnie oficjalną – bardziej jakby ktoś w klasie wpadł na pomysł, żeby zrobić sobie pamiątkę z okazji rozpoczęcia. Świadczyły o tym naprędce przesunięte ławki, radosna rozsypka, w której stali, siedzieli, czy w jednym przypadku nawet leżeli, oraz mało poważne miny. Kyoshi odnalazł się na niej od razu. Miał charakterystyczną dla siebie minę wahającą się między wyluzowaniem a irytacją, którą zawsze przybierał na zdjęciach. I... oczywiście nie był sam. Tuż obok była Shizuko. A nawet bardziej niż obok, bo bezczelnie zajęła miejsce na jego kolanach i wyglądała na bardzo z siebie z tego powodu zadowoloną.

Znowu poczuł w oczach łzy. Nie mógł powiedzieć, żeby się tego nie spodziewał... ale tak ostateczne potwierdzenie zaatakowało jego oczy z intensywnością stu słońc. Zrobiło mu się trochę słabo w kolanach, więc zaparł się z całej siły o blat, chociaż cały drżał. Przecież... mógł się tego domyślać, prawda? Prawda. Co nie zmieniało faktu, że dopiero ten widok uświadomił mu, jak gigantyczną w istocie poniósł stratę. Może mógłby kiedyś w końcu zaakceptować trzy tygodnie... ale nie trzy lata!

Czuł się pusty. Teraz już rozumiał. Rozumiał, dlaczego od samego początku tak dobrze się przy niej czuł i dlaczego był tak pewny swoich uczuć. To wszystko stało się już przedtem. Widocznie ich podświadomość musiała być silniejsza niż amnezja. Można wiedzieć, że się kogoś kocha, nie wiedząc dlaczego się kogoś kocha.

Ale to też znaczyło, że zawiódł jeszcze bardziej niż mu się wydawało. To... tysiąc razy przekraczało granicę, którą może potrafiłby jeszcze sobie wybaczyć.

Wszystkie te myśli przebiegły przez jego głowę w przeciągu może kilkunastu sekund. Gdy minęły, zdjął wzrok z fotografii i podał ją Amy. Wyszło chyba całkiem naturalnie... Pilnował się, żeby nie było po nim niczego widać. Pozostali musieli pewnie coś podejrzewać (a w przypadku Atsushiego nawet oczekiwać), ale Kyoshi pamiętał, że emocje nie były w tej chwili jego sojusznikiem. Nie mógł pozwolić sobie na okazanie słabości. Zbyt dużo od tego zależało.

Katsumi nie spuszczała z Atsushiego wzroku.

– No dobrze. Uznajmy, że na razie ci wierzę. Trzy lata. Co się działo w tym czasie? Co dokładnie sprawiło, że jesteśmy teraz w tym miejscu?

Chłopak podrapał się po brodzie.

– Cóóóż... Najbardziej winne będą chyba powodzie. Gdyby nie one, pewnie nigdy nie powstałoby Ankh. Ani ten kompleks.

– Powodzie? – powtórzyła Amy. – Czyli... Taro miał rację?

– Bardziej jako jedyny nie bał się uwierzyć w to, o czym pomyśleliście wszyscy. – Atsushi machnął ręką. – Powodzie, tak... Ach, nawet nie wiem, od czego zacząć! To taki uroczy temat. I nic o nim nie wiecie! Może to w pewnym sensie faktycznie błogosławieństwo... W końcu mówimy o największej katastrofie na skalę światową od czasów wielkiej tragedii.

Z ostatnim zdaniem po sali rozlało się mniej więcej po równo napięcie i zdezorientowanie.

Kyoshi oczywiście wiedział o wielkiej tragedii. Mniej więcej wtedy kariera wojskowa jego ojca zaczęła nabierać prawdziwego rozpędu. Kiedy zaczynały się zamieszki, już od paru lat służył w elitarnej formacji specjalizującej się w bezpośrednich starciach. Później przez prawie cztery lata kryzysu życie generała Kidy składało się z samej walki – często w najbardziej dotkniętych tragedią krajach i miastach. Kyoshi od małego zmuszany był do wysłuchiwania historii z tamtego okresu – o bohaterstwie żołnierzy i zepsuciu całej reszty.

Atsushi opowiadał dalej.

– Wszystko zaczęło się oczywiście o wiele wcześniej, mniej więcej z początkiem rewolucji przemysłowej, ale dopiero w ostatnich latach zrobiło się naprawdę ostro. Tak naprawdę nawet naukowcy nie są pewni, co spowodowało tak gwałtowne przyspieszenie. Pewnie wszystko po trochu – zwiększona emisja gazów cieplarnianych, zanieczyszczenie mórz, naturalne ocieplenie klimatu... W każdym razie czapy lodowe na biegunach topnieją. Tak... szybko. Poziom mórz zaczął się zauważalnie podnosić dwa lata temu. Na razie dopiero o niecałe dziesięć metrów, ale jeżeli zniknie cały lód, to przekroczymy nawet sześćdziesiąt. Zresztą i dziesięć to spory problem. W samym Tokio rejony położone bliżej brzegu zostały już częściowo zalane. Do tego pogoda postanowiła strzelić focha i już od dłuższego czasu serwuje nam straszne upały przeplatane oberwaniami chmur. Dodajcie do tego śnieżyce, huragany... Można powiedzieć, że świat ma problem.

Słuchali go w napięciu. Oczywiście ciągle istniała możliwość, że nic z tego nie jest prawdą, ale... Kyoshi odnosił dziwne, nielogiczne wrażenie, że Atsushi nie kłamał. I denerwował się tym, bo nie miał pojęcia, co próbuje w ten sposób osiągnąć.

– W którym momencie tej całej historii pojawia się Ankh? – spytała Katsumi.

– A, bo ty chcesz już o tym... Szybko. – Atsushi wyszczerzył się szeroko. – Mniej więcej wtedy, kiedy powodzie zaczęły wyrządzać pierwsze poważniejsze szkody. To wtedy powstały pierwsze projekty tego kompleksu i to wtedy zebrał się „główny zespół". A to naprawdę nie było liczne grono... Budowa została zrealizowana przez firmy pośrednie, ale za badania odpowiadała w zasadzie tylko garstka osób.

Katsumi kiwnęła głową.

– Sora musiał sfinansować sporą część tego wszystkiego, ale nie mógł być mózgiem operacji.

– Nie był – potwierdził Atsushi. – Założycielem i najbardziej decyzyjną osobą w Ankh był profesor Nagito Komaeda. Nie winię was, jeżeli nigdy o nim nie słyszeliście. Dokonał zaskakująco wielu przełomów w dziedzinie neurochirurgii, ale wolał nie robić wokół siebie zbyt dużego szumu. Reszta to były osoby z Hope's Peak. Fizyk, Toshiaki Ueda, znany także jako „Toshi", pielęgniarka, Mikan Tsumiki, i mechanik, Kazuichi Soda. Ta ostatnia dwójka to bliscy przyjaciele Komaedy. Każdy z nich miał swoją rolę. Soda odpowiadał za kompleks, Toshi za sprzęt, a Tsumiki za zdrowie i bezpieczeństwo pacjentów. Czyli... no cóż, nas. Zresztą spotkaliście już ich wszystkich! Przepraszam, jeżeli nie byli zbyt rozmowni. Trochę z nich sztywniaki...

Amy bawiła się niemrawo włosami.

– Powiedziałeś „nas"... Chodzi o ten cały projekt? Kamukura, czy jak mu tam...

– Do tego zmierzam... Tak, żeby zrozumieć, w jakim celu zbudowano to miejsce, trzeba najpierw uświadomić sobie, co miał w głowie Komaeda. To był specyficzny człowiek. Dość powiedzieć, że o ile w życiu kierował się całkiem ładnie brzmiącymi wartościami, to jego sposoby na realizację celów były... bardzo niekonwencjonalne. Komaeda spędził dwadzieścia lat na badaniu i doskonaleniu modyfikacji, które jako pierwsi opracowali naukowcy z projektu Kamukura. Tak między nami, wydaje mi się, że on wręcz liczył na jakiś kataklizm. Dzięki powodziom zyskał pretekst, aby spróbować przeprowadzić eksperyment znowu – tym razem na własną rękę. To dlatego powstało Ankh i to po to nas uprowadzono. Byliśmy wtedy najstarszą klasą w Hope's Peak, więc uznano nas za najlepszy materiał.

– Zaraz... – Akio złapał się za głowę. – Nie, nie, nie. Nas... wszystkich? Wszyscy mieliśmy mieć tę operację?

Atsushi przytaknął.

– Nie u wszystkich pewnie by się udało, ale zasadniczy cel Komaedy był taki, żeby stworzyć całą grupę nadludzkich geniuszy. Uważał, że tylko w ten sposób uda się opracować szybką, wydajną i możliwą do zrealizowania metodę na zatrzymanie powodzi.

Katsumi przekrzywiła głowę.

– Ale wtedy ty musiałeś się wtrącić. Zabiłeś ich wszystkich, wymazałeś nam wspomnienia i zacząłeś swoją grę.

– W wieeelkim skrócie tak – ziewnął Atsushi. – Ale w jednej kwestii się mylisz. Nie wtrąciłem się od razu. Zresztą... widzieliście swoje karty kontrolne, co nie? Naukowcy zdążyli przeprowadzić u każdego cały komplet badań wstępnych. A w jednym przypadku nawet operacji.

Spojrzenia wszystkich – znowu – przeniosły się mimowolnie na Kyoko. Jednak dziewczyna tym razem wydawała się na nie przygotowana.

– Gina Hata – powiedziała. – Nie wiem, kim była, ale to ona przeszła eksperyment jako pierwsza. Czy raczej... ja przeszłam.

– Bingo! – zgodził się Atsushi. – Gina... czy Kyoko, jak kto woli, posłużyła naukowcom za obiekt testowy. Chcieli sprawdzić na niej bez ryzyka wszystkie zabiegi i w razie czego poprawić procedury. Dlatego poszła na pierwszy ogień. Ale niestety... czy tam stety, odnieśli stuprocentowy sukces.

– „Obiekt testowy"...? – powtórzył Akio. – Chyba nie rozumiem. Czemu akurat Ky... Gina?

– Aaa, no tak... Bo wy nie wiecie. – Atsushi westchnął teatralnie. – Gina Hata jako jedyna osoba z naszej klasy nie miała żadnego talentu. Dostała się do szkoły przez loterię. Tak jak swego czasu dyrektor Naegi, swoją drogą. Eksperymentując na niej, naukowcy nie ryzykowali, że przypadkiem uszkodzą całkiem dobry mózg. Dla projektu była praktycznie bezwartościowa.

– To wciąż nie tłumaczy wszystkiego – wtrąciła się Katsumi. – Straciła pamięć w operacji, czy to ty ją wymazałeś? I dlaczego zmieniła imię?

– Imię to taka tradycja – wyjaśnił Atsushi. – Temu pierwszemu chłopakowi, sprzed trzydziestu lat, też nadano po zakończeniu eksperymentu nowe imię. Kyoko Kirigiri to obecna wicedyrektorka. Bez niej szkoła nie wytrzymałaby miesiąca. Zresztą Komaeda ją bardzo podziwiał. Podobno powiedziała mu raz, że jest absolutnie obłąkany i że ją obrzydza. A co do pamięci... – Zamilkł na chwilę i potarł brodę. – Widzicie, to nie taka prosta sprawa. Projekt Kamukura zakłada fizyczną modyfikację kory mózgowej. W takiej sytuacji nie jest możliwe, żeby czyjaś osobowość i wspomnienia zachowały się dokładnie takie same. Najprościej mówiąc, każdy jest stworzony tylko dla swojego mózgu. Spora część Giny przepadła więc już na etapie operacji. Ale przyznaję się, to ja podjąłem decyzję, żeby usunąć wszystko. Gina była dla mnie bardzo kłopotliwa. Wolałem, żeby wiedziała jak najmniej. Zresztą to nie wymazało jej umiejętności. Gina była na poziomie umysłowym niemowlaka, kiedy zaczęła się gra. W kilkanaście minut nauczyła się chodzić i rozumieć nasz język. A potem to już... Zresztą wszyscy widzieliśmy, co wyprawiała z tymi drzwiami na trzecim piętrze, co nie?

– A Taro? – Katsumi skrzyżowała ręce na piersiach. – Przy nim też grzebałeś coś więcej.

Atsushi zrobił niewinną minkę.

– Ach... Taro. No tak. Taro to była taka moja... dzika karta. Dla najlepszych efektów był mi potrzebny w tej grze ktoś, kto zachowywałby się absolutnie irracjonalnie. Ktoś, kto myślałby inaczej niż wszyscy i podżegałby do konfliktów. Taro miał odpowiedni typ osobowości. Był ambitny, pewny siebie i momentami strasznie zarozumiały. A najlepsze, że przez cały ten czas nie miał pojęcia, że go wykorzystuję!

– Co mu zrobiłeś...? – spytała Amy.

– Wbrew pozorom niedużo. Nie jestem przecież naukowcem... Nie znam się na skomplikowanych modyfikacjach mózgu. Jak mówiłem, większą część roboty załatwił jego prawdziwy charakter. Ja tylko napakowałem go ślepą, gorącą nienawiścią do was wszystkich. Proste, ale bardzo skuteczne.

– Nie zrobiłeś tego sam, mam rację? – spytała Katsumi. – Już nawet zakładając, że umiałeś obsłużyć te tomografy, nie mogłeś sam tak po prostu zabić wszystkich naukowców. Skoro nie byliśmy tu z własnej woli, to musiały istnieć jakieś zabezpieczenia.

– Sama racja, święta racja! – Atsushi zrobił rozanieloną minę. – Wiecie, za co was szczerze podziwiam? Naprawdę macie głowy na karku. Potraficie ze wszystkiego wyciągnąć tyle sensu, ile tylko się da, nawet jeśli dysponujecie tylko częścią faktów. To zaszczyt mieć takich przeciwników, serio!

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– To był... ten, Zerokuma, prawda? – wtrącił Akio. – Ta sztuczna inteligencja.

– Zero... – Atsushi wydął usta. – Ach, tak. Pamiętam. Taką nazwę sobie wymyśliliście. Znowu racja! Chociaż osobiście wolę... wolałem mówić jej po imieniu.

– Jak to... jej? – zdziwiła się Amy.

Atsushi zrobił pauzę i przyłożył dłoń do czoła.

– Hm... Tak. Wiecie co, wydaje mi się, że dobrze będzie zacząć od początku. W końcu nawet jeszcze się wam nie przedstawiłem... Znaczy nie tak naprawdę. Tak więc cześć. Nazywam się Atsushi Hatanaka i mam dwadzieścia jeden lat. Trzy lata temu przyjęto mnie do akademii Hope's Peak z uwagi na ponadprzeciętne wyniki w surfowaniu. To wszystko jest prawdą. Nikogo nie oszukałem ani nie przekupiłem, żeby się tam dostać. Lubię myśleć, że to było przeznaczenie. W końcu miałem zacząć się uczyć... cóż, w jednej z najważniejszych szkół w historii całego świata. I to tej, na której trzymałem oczy od bardzo, bardzo dawna. Urodziłem się i dorastałem w Tokio. Brzmi fajnie? Muszę was rozczarować – był to jeden z najbiedniejszych, obrzeżnych rejonów. Taki z tych, gdzie połowa budynków to wciąż ruiny po wielkiej tragedii. Mój ojciec umarł jeszcze zanim się urodziłem. Mieszkałem w dwupokojowym mieszkaniu z matką. Na prąd i wodę było nas stać tak mniej więcej do trzeciego tygodnia miesiąca. To było prawdziwe ubóstwo. Myślę, że w takich warunkach nawet nasza urocza ciamajda Shizuko by schudła.

Kyoshi miał na czubku języka bardzo dużo odpowiedzi – z czego nie pozwalaj sobie, Hatanaka naprawdę była najłagodniejsza – jednak nie powiedział nic. Wiedział, że ostatnia uwaga miała go sprowokować. Nie chciał dawać temu draniowi żadnej satysfakcji. Zwłaszcza że chodziło o kogoś, kto miał czelność wartościować cudzą biedę.

– Pierwszy raz zabiłem człowieka, kiedy miałem trzynaście lat. Pamiętam go bardzo dobrze. Stary, cuchnący pijak z góry. Miał w zwyczaju nachodzić matkę i jeśli miała szczęście, to tylko ją bił. Włamałem się do niego w nocy i udusiłem go jego własnym paskiem. Do dziś zresztą uważam, że to była przysługa. Tamtego dnia świat stał się odrobinę lepszym miejscem.

– Jeżeli próbujesz zrobić teraz z siebie jakiegoś zasranego obrońcę sprawiedliwości albo zagrać nam na emocjach, to... – zaczęła Katsumi.

– Ach... Nie, nie, nie. – Atsushi uśmiechnął się szeroko. – Zero sentymentalizmu. Matkę zabiłem parę miesięcy później. Obleśna osoba... Potem... Z ważniejszych osób: musiałem parę razy zamknąć buźki chłopakom, którym, na własne nieszczęście, trochę za dobrze szło na turniejach. Byłoby bardzo niezręcznie, gdyby któryś z nich stanął między mną a Hope's Peak, nie zgodzicie się?

Zamilkł na chwilę.

– Zdradzić wam tajemnicę? Wiecie, jak najłatwiej zabić kilkadziesiąt osób, żeby nigdy nie nakryła was policja? To proste. Wystarczy wybierać tylko biednych. Albo takich, którzy nie mają nikogo bliskiego. W ten sposób nikomu nie będzie za bardzo zależało i śledztwo szybko zostanie umorzone.

– Przestań! – zawołała Amy. Głos jej drżał, a po policzkach spływały łzy.

Nawet Katsumi wyglądała na mocno wytrąconą z równowagi.

– Jesteś chory – stwierdziła niemrawo. – Jesteś... seryjnym mordercą i totalnym psychopatą.

– Jestem? – odparł niewinnie Atsushi. – Niesamowita sprawa, że jeszcze dwie godziny temu nikt z was tak nie uważał... Zresztą mnie się zawsze wydawało, że to nie jest takie proste. Może właśnie wszyscy inni to psychopaci, a ja jestem jedyną na całym świecie osobą zdrową na umyśle? To wszystko kwestia perspektywy.

– Czemu to wszystko zrobiłeś? – spytał Akio, nie patrząc mu w oczy.

Chłopak dotknął brody w zamyśleniu.

– Hmmm. Dobre pytanie. Wszystko na tym świecie dzieje się z jakiegoś powodu, prawda? W moim przypadku można powiedzieć, że... zabiłem tyle osób, ponieważ uważam, że ludzkie życie jest pozbawione jakiejkolwiek wartości.

Rozpogodził się i z powrotem przybrał na twarz czarujący uśmiech.

– Tak, ładnie powiedziane. Ale dobrze, bo już widzę te wasze pełne oburzenia miny... Jak to „bez wartości"? Ano tak to. Diamenty są cenne, ponieważ są rzadkie. Tak samo jak masa różnych gatunków roślin i zwierząt na skraju wyginięcia. Ale czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach nadaje wartość ziarenku piasku? Tak samo jest z ludźmi. Prawda jest taka, że nawet jeżeli umrzesz, to zawsze znajdzie się ktoś, kto idealnie wypełni twoje miejsce. Bezbłędnie cię zastąpi. Zresztą czy myśleliście kiedyś, jak masakrycznie dużo nas jest? Nawet kilkaset milionów w tę czy drugą stronę nie zrobiłoby światu żadnej różnicy. – Wyszczerzył się. – Ale śmierć może zmienić świat. Nie cały, ale mały kawałek już tak. I to jest drugi powód. Zabijam ludzi, ponieważ daje mi to moc, żeby zmienić czyjś świat. To coś, do czego większość nigdy by się nie posunęła. A przecież... miło wiedzieć, że twoje istnienie robi jakąś różnicę, co nie?

– Zrzygam się – powiedziała przez zęby Katsumi. – I co? To dlatego uznałeś, że urządzenie sobie takiej gry będzie cudownym pomysłem?

Atsushi nie odpowiedział od razu. Wyjął za to z kieszeni coś, czego nie widzieli nigdy wcześniej – niewielką, zawieszoną na sznurku figurkę rekina. Obrócił nią bezmyślnie parę razy, zanim się odezwał.

– Czy wszyscy tutaj wiedzą, kim jest Junko Enoshima? – spytał.

Amy i Akio zrobili zdezorientowane miny. Kyoko nie zrobiła żadnej, ale – naturalnie – również nie mogła mieć pojęcia, o kim mowa.

Atsushi pochylił głowę i uśmiechnął się fanatycznie.

– Junko Enoshima była geniuszem – powiedział. – Wielka tragedia może i by wybuchła bez niej, ale nikt inny nie mógłby wymyślić czegoś takiego, jak pierwsza gra w zabijanie. Zresztą... była i druga, ale o niej akurat prawie nikt nie wie. Odkąd po raz pierwszy o nich usłyszałem... wiedziałem, że muszę mieć własną. Za wszelką cenę. A kiedy wiele lat później pojawiła się idealna okazja... byłem przygotowany.

Pstryknął palcem i głowa rekina odskoczyła, ujawniając końcówkę od pendrive'a.

– Nawet nie wiecie, jak gigantycznego wysiłku wymagało złożenie jej z rozsianych po internecie strzępków kodu... Wiele lat temu została prawie całkowicie zniszczona. Ale sieć ma taką jedną piękną właściwość, że nic w niej do końca nie ginie.

– O czym ty teraz mówisz...? – nie rozumiał Akio.

Atsushi odwrócił się gwałtownie w ich stronę z błyskiem w oku.

– O alter ego Junko Enoshimy! Jej śmierć w pierwszej grze w zabijanie była planowana od samego początku. Zanim jednak to się stało, stworzyła swoją idealną, wirtualną kopię. Przeniosła całą swoją osobowość i wspomnienia do programu. Tego samego, którego okrojoną wersję trzymam właśnie w ręce, a który wy pogardliwie nazwaliście „Zerokumą".

Kyoshi znowu poczuł na plecach ciarki. Junko Enoshima... Adolf Hitler dwudziestego pierwszego wieku... Że niby przetrwała na głupim pendrivie? To brzmiało jak wątek żywcem wyjęty z podrzędnego science-fiction (gdzie „science" doczepione jest zdecydowanie na wyrost), ale... musiało być prawdziwe. Widzieli w końcu wszyscy program, który sterował Monokumą.

Katsumi uniosła sceptycznie brew.

– A czy on przypadkiem nie zajmował dwustu terabajtów?

Atsushi pokręcił głową.

– Zajmował trzysta. Ale sztuczna inteligencja dostosowuje się do dostępnego środowiska. Na tym pendrivie jest tylko minimum niezbędne, żeby program mógł odtworzyć się sam. Wiadomo, że efekt końcowy będzie zależał od pamięci i mocy sprzętu. A na tak pierwszorzędnych komputerach, jak te tutaj... Stara dobra Junko musiała po raz pierwszy od trzydziestu lat poczuć wreszcie, że żyje!

Zakręcił znowu młynka sznurkiem.

– Czy muszę mówić, że jej pomoc była nieoceniona? Naprawdę... Wystarczyło jedynie wprowadzić zalążek programu do pierwszego lepszego terminalu. Mogłem dzięki niej wyłączyć wszystkie zabezpieczenia kompleksu i w spokoju zająć się naukowcami. A najfajniejsze, że wy przez cały ten czas siedzieliście grzecznie zamknięci w swoich pokojach! To ona pomogła mi zbudować Monokumy... Swoją drogą były tylko dwa. Ale dzięki prostemu, naprawdę prostackiemu blefowi nigdy nie mogliście mieć pewności, ile jest kopii! No i wiecie już, kto pomógł mi wyciąć wam pamięć. Junko była niekwestionowanym ekspertem od tych spraw.

– I dlatego ją usunąłeś? – spytał głucho Kyoshi.

Atsushi zerknął na niego czujnie.

– No proszę... Zobaczcie, kto wreszcie postanowił się odezwać.

Kyoshi szczerze nie mógł znieść tego obleśnego wzroku, który – miał wrażenie – wwiercał się w niego głęboko i wypełniał go jeszcze bardziej dobitnym poczuciem całkowitego poniżenia.

– Odpowiedz mi.

– Usunąłem ją, bo musiałem to zrobić. – Atsushi spoważniał. – Gdybym pozwolił jej się wydostać w obecnej formie do internetu... to byłby koniec świata. Jej sieć neuronowa mogłaby się rozrosnąć prawie w nieskończoność. Była mi potrzebna do zrealizowania gry, ale... nawet ja nie jestem na tyle szalony.

– Musiałeś odizolować ją od niektórych dysków jeszcze zanim zdążyła się rozrosnąć – odezwała się Kyoko. – W ten sposób miała do dyspozycji tylko część sieci i nawet nie widziała reszty.

Chłopak skinął głową.

– To było największe ryzyko, jakie w życiu podjąłem, ale na szczęście się udało. Nikt nie potrzebuje powtórki z wielkiej tragedii. Chciałem po prostu... własnej gry w zabijanie.

Katsumi obserwowała go bez uśmiechu.

– Po czyjej stronie ty stoisz, Hatanaka? – mruknęła.

– Cóóóż... – Atsushi znowu się wyszczerzył. – Mogę nawet stanąć po waszej.

Zgodnie opadły im szczęki.

– Żartujesz sobie teraz... – odparła niemrawo Amy.

– Wcale nie! – powiedział. – Dobra, chyba pora wyciągnąć karty na stół... Jutro o północy skończą się resztki powietrza. To chyba już wszyscy wiecie, co nie? Ja natomiast nie jestem żadnym bogiem (chociaż rozumiem, że można się pomylić) i również muszę oddychać, żeby przeżyć. Ucieczka jest w naszym wspólnym interesie. Za drzwiami na trzecim piętrze są zacumowane dwie hybrydowe łodzie, które mogą poruszać się pod wodą i na powierzchni. I... tak się składa, że bez Junko nie potrafię ich obsłużyć. Potrzebna mi jest Gina... albo Kyoko, czy jak ją chcecie nazywać. Co wy na to? Ja obiecuję, że nic wam już nie zrobię, a wy zabierzecie mnie ze sobą.

– A... w którym miejscu my mamy z tego korzyść? – spytała Katsumi. – Nie wiem, czy wiesz, ale niezabijanie wspólników to absolutne minimum. Zresztą czy naprawdę wydaje ci się, że po tym wszystkim tak po prostu w to uwierzymy?

– Mogę pomóc wam wrócić – odparł spokojnie. – Znajdujemy się właśnie na środku Pacyfiku, setki kilometrów od jakiegokolwiek brzegu. Te łodzie nie mają żadnych zaawansowanych systemów nawigacyjnych. Beze mnie będziecie mogli co najwyżej popłynąć w którąś stronę i mieć nadzieję, że natraficie na ląd, zanim skończą się wam zapasy. Aha... no i wciąż jestem chyba jedyną osobą, która zna hasło do drzwi.

– Dobrze – powiedziała Katsumi.

Pozostali spojrzeli na nią z niedowierzaniem – nawet Atsushi, chociaż sam przecież to zaproponował. Jedynie Kyoshi pozostał spokojny.

– Dobrze...? Tak po prostu?! – Atsushi zrobił wielkie oczy.

– Katsumi, naprawdę nie jestem pewien... – zaczął cicho Akio.

– Powiedziałam coś niewyraźnie? – warknęła dziewczyna. – Dajcie mi dokończyć. Dobrze. Jestem gotowa się zgodzić na ten układ...

„Ale..." – pomyślał Kyoshi. Prawie pozwolił sobie na delikatny uśmiech.

– ...ale najpierw muszę mieć dowód, że naprawdę dotrzymasz obietnicy. Jeżeli powiesz nam w tej chwili, jakie jest hasło, będę skłonna ci zaufać.

– Katsumi, nie zgadzaj się na nic! – zawołała Amy. – Przecież on nas na pewno oszuka!

– Hasło to same zera – powiedział Atsushi.

Zrobiło się cicho. Chłopak podniósł głowę z poważną miną.

– Szesnaście zer. Pierwsza możliwa kombinacja. Mówię prawdę. Możemy tam w tej chwili pójść i przekonacie się, że nie kłamię.

Kyoshi wyciągnął ramię.

– Możesz pójść sam... ale prosto do piekła.

Atsushi mrugnął i zrobił zeza w stronę wycelowanej w niego lufy pistoletu. Bardzo powoli na jego opanowaną twarz zaczęło się wkradać... coś innego.

– Chcesz mnie zabić? Zaraz po tym, jak wywiązałem się ze swojej części obietnicy?

Kyoshi złapał spojrzenie Katsumi. Dziewczyna nie mogła już powstrzymać mściwego uśmiechu. Nie zmienił miny, ale również był zadowolony. Naprawdę nieźle się zrozumieli... i to bez ani jednego słowa.

– Nie myśl o tym za dużo. Chciałem cię zabić już wcześniej.

– Zrobisz to? – mruknął Atsushi. – Przypominam ci tylko, że ja nie jestem uzbrojony. Obiecałem również przed chwilą, że nic już wam nie zrobię. To będzie zabójstwo. Myślisz, że Shizuko by chciała, żebyś został mordercą?

Kyoshi poczuł na ramieniu spłoszony dotyk. Zerknął kątem oka w wypełnioną całkowitym przerażeniem twarz Amy.

– Kyoshi... co ty...? Nie rób tego! Nie jesteś przecież taki jak on!

Zacisnął zęby i z powrotem przeniósł wzrok na swój cel.

– Myślisz, że chcę to robić? Zwyczajnie nie ma innego wyjścia. Ten... On nie może dalej żyć.

Atsushi westchnął ciężko i oparł łokcie o blat.

– Ech... stary. Ty zawsze byłeś smutnym, narwanym idealistą. – Wydął wargi. – Wiesz w ogóle, że to ten sam pistolet, który dałem Shizuko?

Kyoshi wiedział, że chłopak będzie próbował wytrącić go z równowagi, kiedy już znajdzie się na muszce, jednak... ten jeden raz mu się udało.

– Jak „dałeś"? – wycedził, starając się brzmieć na obojętnego.

– Znaczy... dobra, bo trochę kłamię. On już był w jej pokoju, kiedy do niej przyszedłem. Pomyślałem, że mogę go wykorzystać. Dałem jej do wyboru dwie śmierci. Jedną bardzo długą i jedną błyskawiczną. W każdej chwili mogła pociągnąć za spust. No ale cóż... Zamiast mózgu na ścianie wybrała krew w tapczanie. Hehe...

– Nie mogła wiedzieć... że jesteś mistrzem gry – uświadomił sobie ze zgrozą Akio. – Gdyby to zrobiła...

– Hm? A, tak. Wtedy, z punktu widzenia zasad, całość liczyłaby się jako samobójstwo. – Zaśmiał się nieprzyjemnie. – Biedaczka do końca wierzyła, że poniosę karę. Dlatego to wszystko zniosła. To było jak na nią... całkiem odważne. Ale też kompletnie, kompletnie bez sensu!

Kyoshi zacisnął oczy. Tym razem już nie potrafił wstrzymać łez. Dłoń mu się trzęsła, a wzrok rozmazywał. Chciał móc po prostu pociągnąć za spust, uciszyć go na zawsze, zanim jeszcze więcej namąci, ale... to wcale nie było tak łatwe, jak mu się wcześniej wydawało.

Co powiedziałaby Shizuko, gdyby go teraz zobaczyła? Czy zgodziłaby się, że jego gniew jest słuszny? Czy może... byłaby w stanie wybaczyć nawet własnemu mordercy?

Piekł go palec wskazujący. Ten sam, który trzymał teraz na spuście. Co za ironia...

Oczywiście, że pamiętał o przysiędze. To był przecież pierwszy raz, kiedy naprawdę się do siebie zbliżyli. Gra dopiero się zaczynała, a on nie rozumiał jej do tego stopnia, że pozwalał sobie na zarozumiałe, buńczuczne komentarze i traktowanie wszystkiego jak krótką, epizodyczną przygodę. Wtedy naprawdę im się zdawało, że wolność to kwestia paru dni...

Dwie niewinne krople krwi. Z czasów, kiedy oni sami jeszcze byli niewinni.

Głupie łzy płynęły po policzkach i nie chciały przestać. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiał? Oczywiście, że nie. Shizuko nie zgodziłaby się ani na śmierć Atsushiego, ani na to, żeby on to zrobił. Taka po prostu była. Od samego początku... i do samego końca.

Przygryzł mocno wargę. Jeżeli jakimś cudem teraz mnie widzisz... to mam nadzieję, że mnie też kiedyś zrozumiesz. I też kiedyś mi wybaczysz.

Dosłownie na ułamek sekundy pozwolił, żeby jego ciało przejęła rutyna wpajana mu kiedyś niezliczone dziesiątki godzin. Zawsze miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał jej do niczego użyć, ale... ten jeden raz był nawet trochę ojcu wdzięczny.

Nie wiedział, czy to było do końca dobre, czy złe. Ale tego dnia... świat naprawdę stał się odrobinę lepszym miejscem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro