Rozdział 7.2
Widok z wieży Eiffla był cudowny. Z góry widziałam panoramę Paryża, w tym Sekwanę płynącą przez miasto. Zaczynało się ściemniać, więc uliczne lampy zaczynały się zapalać, co było doskonale widoczne i miasto stało się nagle jakby jaśniejsze. Z zapartym tchem wpatrywałam się w stare budynki pamiętające obie wojny światowe, a niektóre nawet czasy Napoleona. Już niedługo miałam to wszystko zobaczyć z bliska. Czułam rosnące podekscytowanie. Nie mogłam się doczekać, kiedy poznam kolejne zakątki tego cudownego miasta.
Na szczycie wieży straszne wiało, co chwila podmuchy wiatru zdmuchiwały mi włosy na twarz i sfrustrowana odsuwałam je na bok, bo zasłaniały mi widok. Mogłam pomyśleć o gumce do włosów. Usłyszałam obok siebie cichy śmiech, a potem poczułam, jak James stojący tuż obok zebrał moje niesforne włosy i owinął je sobie wokół nadgarstka.
— Potrzymam ci je, znaj moje dobre serce — oświadczył rozbawionym tonem. Pochylił się nad moją szyją i musnął skórę swoimi ciepłymi ustami. Szepnął coś po francusku.
Moje ciało przeszył dreszcz i przygryzłam dolną wargę, aby stłumić głośniejszy wdech. Chociaż nie wiedziałam, czy w ogóle by to usłyszał z powodu szumu wiatru i rozmów innych turystów znajdujących się wokół nas. Nikt nie zwracał na nas uwagi, z czego byłam zadowolona.
Jego francuski był nienaganny. Jednak nie powinnam się temu dziwić, w końcu był Kanadyjczykiem, a Kanada miała dwa języki urzędowe, angielski oraz francuski, i zapewne obu uczono w szkołach.
Słysząc w jego ustach francuskie słowa wymawiane z perfekcyjnym akcentem, poczułam, jak uderzyło we mnie gorąco. Nie miałam zielonego pojęcia, co do mnie mówił, ale brzmiało to cholernie seksownie i uwodzicielsko.
Nie chciałam tak myśleć, nie powinnam. Musiałam wziąć się w garść. Tym razem nie miałam wymówki w postaci alkoholu i zioła.
— Nic nie zrozumiałam — wymamrotałam i próbowałam się od niego odsunąć.
Jednak skubany przewidział to, ponieważ w ostatniej chwili objął mnie wolnym ramieniem w pasie i przytrzymał przy sobie. Puścił moje włosy, opadły mi na ramię. Przesunął drugą dłoń na mój brzuch. Splótł na nim swoje dłonie, wiążąc mnie w silnym uścisku.
— Wiem, ma belle. — Zaśmiał się cicho i nie pozwolił, abym się od niego odsunęła.
— Akurat to zrozumiałam, wiem, co znaczy belle. Piękna. Nie słódź mi, bo nabawię się cukrzycy — mruknęłam i wściekle się zarumieniłam. — Wcale nie jestem piękna.
Byłam na niego zła, bo wykorzystywał wobec mnie swój urok, a nie byłam wystarczająco silna, aby się na to uodpornić. Kiedyś to umiałam, jednak z każdym dniem spędzanym w jego towarzystwie ten mur, jaki utworzyłam wokół siebie, kruszył się i upadał. Codziennie po trochu. Wiedziałam, że to ostatnie, na co powinnam sobie pozwolić. James flirtował ze mną dla zabawy, doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Spędzaliśmy razem czas, ale w sumie nic z tego nie wynikało. Przecież sama widziałam, z jaką łatwością zdobywał kolejne dziewczyny do swojej kolekcji „zaliczonych". Chętnych było wiele, a on po prostu korzystał z życia, w tym z seksu. Nie chciałam być jedną z tych dziewczyn do zaliczenia i zapomnienia. Naprawdę starałam się mu nie ulec.
— Oj tam, przesadzasz. Każda kobieta jest piękna. A teraz przestań się tak wiercić i oglądaj widok. Zobacz, tam nad Sekwaną ktoś leci balonem.
Wskazał dłonią na rzekę i momentalnie mój wzrok skierował się w tamtym kierunku. Miał rację. Kilkoro ludzi znajdowało się na pokładzie wielkiego balonu unoszącego się nad miastem. Uśmiechnęłam się szeroko. Także chciałam tak kiedyś polecieć. Rozluźniłam się w ramionach Jamesa i pozwoliłam, aby mnie obejmował. Wyrywanie się nie miało sensu, poza tym tylko zrobilibyśmy scenę, tak to sobie przynajmniej wmawiałam. A tak naprawdę, w głębi serca, byłam zadowolona z takiego obrotu sprawy. Oglądałam panoramę miasta wtulona w niego.
— Zrób mi zdjęcie — powiedziałam nagle.
— Przecież mówiłem, nie mam przy sobie telefonu. Zostawiłem go pod tamtym samochodem wraz z resztą moich rzeczy — przypomniał nieco zniecierpliwionym głosem.
Przewróciłam oczami i zaczęłam grzebać w swojej torbie. Wyciągnęłam swoją komórkę.
— Ale ja mam swój — oznajmiłam z uśmiechem zadowolenia i pomachałam komórką w powietrzu.
— Uważaj, zaraz ją upuścisz — ostrzegł rozbawionym tonem. — Poza tym przecież możemy razem zrobić sobie zdjęcie. Selfie. Słyszałaś o czymś takim?
— Nie lubię selfie. Wolę normalne zdjęcia.
— Jesteś cholernie wymagająca, wiesz? We wszystkim — stwierdził i w końcu mnie puścił. Odwróciłam się w jego stronę, aby podać mu telefon, ale ujrzałam tylko jego plecy, gdy podszedł do niskiego, starszego pana. Zaczął z nim rozmawiać po francusku i pokazał mu telefon, a potem mnie. Nieznajomy uśmiechnął się szeroko i wziął telefon. James podszedł do mnie z uśmieszkiem zadowolenia.
— Mamy fotografa. To teraz trzeba się ustawić. — Stanął przy mnie i objął mnie w pasie.
— No tak... Emeryt z kiepskim wzrokiem chodzący o lasce. Nie ma co, zdjęcie będzie cholernie dobre — prychnęłam ironicznie i uśmiechnęłam się w stronę aparatu.
— Gdybym dał twoją komórkę komuś młodszemu, mógłby się skusić o kradzież. Okazja czyni złodzieja, jak mawiają. Gdyby ten starszy dziadek próbował zwiać, to dogoniłbym go nawet w tych pieprzonych butach.
— To w sumie ma sens. Dziadek kontra ty. Wynik z góry znany. Mogłabym postawić na ciebie kasę i stałabym się bogata.
Oboje zaczęliśmy się śmiać, a James zerknął w moją stronę i akurat w tym momencie dziadek zrobił nam zdjęcie.
***
Zwiedzaliśmy Paryż kilka godzin, świetnie się przy tym bawiąc, chociaż co jakiś czas sprzeczaliśmy się o błahostki typu gdzie w następnej kolejności powinniśmy pójść. Zazwyczaj to James stawiał na swoim, ale nie ustępowałam mu tak łatwo. Jego ośli upór mnie wkurzał, ale także trochę bawił.
Widzieliśmy Łuk Triumfalny, spacerowaliśmy starymi, wąskimi uliczkami. Zjadłam nawet żabie udka w knajpce, w której się zatrzymaliśmy, aby coś przekąsić i nabrać sił na dalsze zwiedzanie. Nie były takie złe, smakowały trochę jak kurczak. James namawiał mnie długo na spróbowanie ślimaka. Przez kwadrans walczyłam sama z sobą, ale w końcu się przemogłam. Nie smakował mi ani trochę, był oślizgły i gumowaty, ale zrobiłam to i byłam z siebie zadowolona. Wypiliśmy po lampce francuskiego wina i wróciliśmy do zwiedzania. Szwendaliśmy się po Polu Marsowym całkiem długo. Rozmawialiśmy na wszystkie tematy. Opowiedziałam mu o mojej długoletniej przyjaźni z Kathy, o miłości do tańca, o tym, jak lubiłam rysować, chociaż nigdy nie miałam żadnego kursu. On natomiast przyznał mi się, że uwielbiał rock, szczególnie ten stary. Powiedział mi o swojej mamie. Dowiedziałam się, że kiedy spotykała się z ojcem Jamesa, nie wiedziała o tym, że był żonaty. Została więc nieświadomie jego kochanką, zaszła w ciążę, a William Sheridan przestał się z nią widywać. Była więc samotną matką i tylko rodzice pomagali jej wychować syna, miała wtedy zaledwie 19 lat. Nawet sobie nie wyobrażałam, jak musiało być jej ciężko. Ja miałam 22 lata i nie czułam się ani trochę gotowa na zostanie matką.
James był ode mnie starszy o cztery lata, a Zafir o pięć. Obaj czasami zachowywali się jednak, jakby byli małymi chłopcami. Faceci podobno nigdy nie dorastają.
Siostra i brat Jamesa byli jego przyrodnim rodzeństwem, mieli tego samego ojca, ale inną matkę. James utrzymywał kontakt ze swoim ojcem, ale był wobec niego uprzejmie chłodny. Za to wręcz ubóstwiał swoje młodsze rodzeństwo. Opowiadał mi o nich co najmniej pół godziny, a ja słuchałam tego z przyjemnością.
Dopiero po godzinie 2 nad ranem wróciliśmy do samochodu, pod którym James zostawił swoje rzeczy. Nadal tam stał, tak jak to przewidzieliśmy. Był zakurzony i nieco zardzewiały, więc rzadko ktokolwiek nim jeździł. Sheridan zaczął się przebierać, starałam się nie gapić na jego nagi tors, gdy pozbył się koszuli, ale to było silniejsze ode mnie. Kusiło mnie, aby przesunąć palcami po jego tatuażach. Schowałam dłonie za plecy, żeby się powstrzymać.
Gdy się ubrał, schował kostium do siatki i sprawdził nieodebrane połączenia. Pięć od jego ochroniarza, dziesięć od szefa ochrony i jedno od Sylvii, jednak udawałam, że tego nie zauważyłam. Miałam za sobą cudowny wieczór i nie chciałam go sobie psuć. Sheridan postąpił tak samo jak ja.
— Muszę sprawdzić, czy mogę bezpiecznie wrócić do willi — oznajmił z szerokim uśmiechem i zaczął pisać wiadomość do Zafira. Zerkałam mu przez ramię.
„Jak tam sytuacja? Mogę wracać czy mam zostać na mieście? Nie chciałbym oglądać nagiej Kakathy. Wydrapałaby mi pewnie za to oczy".
Wysłał wiadomość, a ja uderzyłam go lekko w ramię.
— Przestań w końcu tak o niej mówić — odezwałam się poirytowana. — Ileż można?
— Sama się tak przedstawiła, co mnie się czepiasz? — stwierdził z szelmowskim uśmiechem i zmrużył nieco oczy. — I przestań mnie bić. Będę cały posiniaczony. Żadna mnie wtedy nie zechce.
Przewróciłam oczami, wcale nie narobiłabym mu siniaków. Nawet gdyby sam się o to prosił.
— Przesadzasz. Nawet w tym stroju pryszczatego rudzielca kilka się za tobą obejrzało. Nie byłoby więc tak źle, zresztą w fioletowym jest ci do twarzy.
Naszą kolejną słowną bitwę przerwał dźwięk otrzymanej wiadomości. Zafir odpisał.
KATHY (nie Kakathy) jest w hotelu, odwiozłem ją jakiś kwadrans temu. Wracam teraz do willi. TYLKO JA MOGĘ WIDZIEĆ JĄ NAGO, GŁĄBIE :D Stary, ona ma tatuaż na udzie, tuż nad kolanem, czarną różę. Tylko nie myśl sobie, że pozwolę ci to zobaczyć. Jej udo jest MOJE :D
Otworzyłam szeroko oczy.
— Myślisz, że oni...
— Pieprzyli się? Z całą pewnością, kurwa, tak. — Zaśmiał się głośno i pokręcił głową. — Maluf ma bzika na punkcie tatuaży. Dobra, muszę zadzwonić do ochroniarzy, aby po mnie wyszli. Zawiozą mnie do willi. Smith, szef ochrony, pewnie odchodzi od zmysłów, jest przewrażliwiony.
— To ja lecę. Jestem wykończona. — Uśmiechnęłam się lekko i przechyliłam głowę w bok, wpatrując się w jego twarz skrytą w cieniu alejki. — Miło było. Dzięki za pokazanie miasta.
— A proszę bardzo. — Odwzajemnił uśmiech i pochylił się nade mną.
Bezwiednie westchnęłam w oczekiwaniu na pocałunek. Owiał mnie jego zapach i poczułam, jak krew krąży mi w żyłach. Nie powinnam tego robić, mówiłam do siebie chyba po raz tysięczny tego dnia. Nie powinnam.
Jednak nie odsunęłam się i pozwoliłam, żeby nasze usta się spotkały. Jego wargi były cudownie ciepłe i miękkie. Rozchyliłam usta i odwzajemniłam niespiesznie pieszczotę, sama nie dowierzając, że to właśnie robię. Całowałam Sheridana. Na trzeźwo. Lampka wina się nie liczyła, bo miałam twardą głowę i nic mnie nie ruszyło.
Zdecydowanie źle robiłam. Bardzo, bardzo źle. Ale cholera, to było takie cudowne...
James objął mnie w pasie jednym ramieniem, bo w drugiej dłoni trzymał dalej swój telefon, i przyciągnął na chwilę bliżej siebie. Pocałunek trwał zaledwie kilka sekund, był powolny i niespieszny. Nie było w tym żadnego pośpiechu i zniecierpliwienia. Ta leniwa pieszczota spowodowała mimo wszystko, że poczułam, jak w dole mojego brzucha pojawiają się iskierki pożądania.
Odsunął się w końcu ode mnie, a ja otworzyłam oczy i spojrzałam na niego zarumieniona. Miałam nadzieję, że tego nie zauważył.
— Dobranoc — odezwałam się drżącym głosem.
— Dobranoc — odpowiedział, unosząc jeden kącik ust w ledwo widocznym uśmiechu, i pogłaskał wierzchem dłoni mój rozpalony policzek.
Pomachałam do niego w ramach pożegnania, po czym odsunęłam się i dosłownie pobiegałam do hotelu tak szybko, jakby ścigały mnie piekielne ogary. Przez chwilę słyszałam za sobą śmiech Jamesa, zanim rosnąca między nami odległość mi to uniemożliwiła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro