Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

IV.Wróg.

 — To tu?

Carmen zmarszczyła brwi, wpatrzona w starą posiadłość na wzgórzu. Trawa jakiś czas temu przestała porastać teren, zatrzymując się na linii drzew. Zniknęły też krzewy i rośliny, czyniąc teren wokół posiadłości pustym. Jedynie błoto nieprzyjemnie chlupotało, gdy Carmen stawiała kolejne kroki, próbując dostać się do zniszczonej bramy.

— Tak.

Mężczyzna idący za nią krzywił się ilekroć błoto ochlapywało jego spodnie. Kilka razy przewrócił się nie mogąc złapać równowagi. Nie rozumiał, jakim cudem ona może kroczyć dalej bez narzekania, z butami na obcasie i uniesioną głową.

— Może... wróciłbym do miasta? — zasugerował, gdy wreszcie stanęli, a on mógł oprzeć się o bramę. Co prawda droga oznaczała ponowne wędrowanie przez bagno, ale wciąż wydawała się o wiele mniej nieprzyjemna niż wchodzenie do walącej się posiadłości. — I tak już wystarczająco ci pomogłem...

— Nie.

Carmen przesunęła palcami po zardzewiałym łańcuchu. Zniszczenie go było kwestią jednego ruchu. Brama wydawała nieprzyjemne odgłosy, gdy sama z siebie przesuwała się do tyłu, odsłaniając przed nimi popękany chodnik oraz coś, co niegdyś było ogrodem z piękną fontanną. Pomnik, z którego rogu miała wylewać się woda z czasem został pozbawiony jednej ręki i połowy twarzy. Pełna szczegółów suknia z bieli przeszła w szarość i pokryła się pajęczynami oraz ziemią.

— Ale...

Mieszkając tyle lat w tym miasteczku, Aiden miał zaszczepiony w głowie strach przed całą posiadłością. W jego stronach uparcie powtarzano, że tam straszy; że jej mieszkańcy niegdyś przyczynili się do wielu tragedii, a najmłodsza z nich dalej snuła się po korytarzach i mordowała odwiedzających.

Carmen uśmiechnęła się, jakby znała jego myśli i spytała:

— Och, czyżby wampirek bał się duchów? — Klamka od drzwi wejściowych odpadła, gdy tylko jej dotknęła. Westchnęła więc ciężko i kopniakiem wyważyła drzwi. Do jej nozdrzy natychmiast dostał się zapach stęchlizny.

— To... mogę być wampirem, ale z niektórymi rzeczami nawet ja nie chcę mieć do czynienia, wiesz? — wymamrotał, obejmując się ramionami.

— Ale oczywiście nie przeszkadza ci to w graniu z demonami w pokera, hm? — Roześmiała się, nim stanęła na podłodze wyłożonej deskami i wreszcie rozejrzała się po sporym holu. Niczym na filmach, naprzeciwko drzwi wejściowych, ujrzała ogromnego, niegdyś białe, schody, które w połowie drogi rozgałęziały się na prawo i lewo.

— Demony są czymś, co widzę i rozumiem, ale duchy? — Aiden wzdrygnął się na samą myśl o nich. — Naprawdę myślę, że powinienem już wracać...

— Nie. Zostajesz.

Pociągnęła go za sobą w głąb domu.

Był ledwie wyczuwalny, ale gdzieś między stęchlizną i całym tym rozkładem, Carmen wykryła zapach kobiecych perfum.

Miałam rację — stwierdziła w myślach i sięgnęła do plecaka po pożółkłą kartkę papieru. Rozłożyła ją, odsłaniając drobne literki. Znała treść listu na pamięć, ale i tak odczytała jeszcze raz tragiczną opowieść o kobiecie, którą odnaleziono z siekierą w głowie. Zacisnęła mocniej palce na papierze i westchnęła ciężko, przyciskając do siebie list. Nie był najbardziej użyteczną rzeczą, jaką znalazła; jedynie potwierdził pewne jej obawy, ale jednocześnie miała go tak długo, że już nie potrafiła funkcjonować bez niego.

— Więc? — spytała, obracając się. — Gdzie idziemy najpierw?

— Dlaczego ja mam o tym decydować?

— Żebyś się wreszcie do czegoś przydał.

— Jeśli tak bardzo ci przeszkadzam...

— Nie, Aiden, nie zamierzam pozwalać ci wracać. Po prostu wybierz pokój i skończ jęczeć.

Nie mając wyboru — wskazał na przeszklone drzwi, prowadzące do jadalni. Carmen klasnęła w dłonie i łapiąc chłopaka za koszulę, ruszyła w tamtą stronę.

Na szkle, od drugiej strony, widniały rysy, a na ogromnym stole (zajmował przynajmniej połowę pomieszczenia) wciąż leżały talerze. To, co kiedyś było jedzeniem, teraz śmierdziało i przypominało jedynie czarno-brązowo-zieloną breję. Jak się okazało — z jadalni, drzwiami przy komodzie, dało się przejść od razu do kuchni. Z niej zaś kolejne przejście prowadziło do ogrodu na tyłach, ale Carmen na razie nie zamierzała go na razie odwiedzać. Zamiast tego więc kucnęła w kuchni przy ciele podpartym o ścianę.

Aiden skrzywił się i zatkał sobie nos.

— Okropne — stwierdził na co Carmen wywróciła oczami.

Złapała za odsłoniętą kość piszczelową i uniosła ją, by moc bliżej przyjrzeć się pozostawionym na niej śladom.

— Odgryziona — stwierdziła i następnie zerknęła na częściowo odsłoniętą czaszkę. Potem zaś spojrzała na zaschnięte, czerwone plamy rozciągające się od ciała do drzwi prowadzących na korytarz. Podniosła się. — Widzisz gdzieś tu jakiś plecak albo pakunek?

Aiden pokręcił głową.

— Coś ją zaatakowało, prawda? — spytał, przystępując z nogi na nogę.

— Taa, ale uciekła. Albo raczej: przeczołgała się aż tu i... — Wzruszyła ramionami. — Albo dopadła ją jakaś trucizna, albo ból był zbyt wielki, by mogła ruszyć dalej. Tak czy inaczej samo ciało jest dla nas bezużyteczne, więc możemy iść dalej.

— I... nie pogrzebiemy jej? Nie zakopiemy? Nie nakryjemy chociaż?

Carmen zmarszczyła brwi.

— Po co mielibyśmy robić coś takiego?

— Ze względu na szacunek.

— Och, litości. Nie udawaj, że go masz. — Kopnęła ciało, a górna część natychmiast zatrzęsła się i runęła, złamane wpół.

Aiden zacisnął usta, zduszając w sobie pisk. Carmen wyminęła go (co nie było łatwym zadaniem; mężczyzna był ogromny) i znów stanęła w holu.

— Gdzie teraz? — spytała, wciskając dłonie do kieszeni i zerkając na ogromną rzeźbę wyrastającą z sufitu. Teraz była poszarzała i wyglądała, jakby zaraz miała odpaść, miażdżąc tym samym każdego, kto znalazł się w złym miejscu, ale kiedyś musiała być przepięknym dodatkiem. Właściwie... większość tego domu dalej mogło się pięknie prezentować, gdyby ktoś postanowił to odnowić.

— M-może na górę? — zasugerował.

— Strasznie to chaotyczne.

— Zawsze możesz sama coś wybrać.

— Nie. Pójdziemy tak, jak mówisz.

Schodami weszli więc na piętro. Stopnie skrzypiały pod ich ciężarem. Niektóre, ze względu na stopień uszkodzenia, trzeba było pomijać. Carmen odgarnęła włosy, patrząc na portrety wiszące wzdłuż korytarza. Przez myśl przeszło jej, że nie chciałaby wychowywać się w takim domu; że widok swoich przodków wlepiających w nią spojrzenia budziłby w niej grozę.

Przez następne dwie godziny krążyli od jednego pomieszczenia do drugiego.

— Możemy już wrócić? — spytał Aiden, gdy znaleźli się w kolejnej sypialni, a Carmen otworzyła wielki kufer wypełniony sukniami.

— Zaczynasz mnie irytować — oświadczyła, krzywiąc się. Suknie były ciężkie, czerwone i czarne i chociaż od ostatniego ich noszenia minęło sporo czasu, wciąż miały na sobie mocny zapach perfum.

— Ale dalej nie chcesz mi odpuścić.

— Bo potrzebuję cię tutaj. Pogódź się z tym.

— Mogłabyś chociaż wyjawić mi dlaczego

— Później. — Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę i uśmiechnęła się mimowolnie, gdy na samym dnie, zakrytego białym materiałem, znalazła dziennik. Zakurzony, z trochę pogniecionymi stronami dla innej osoby mógł się prezentować mizernie, ale dla Carmen był cenniejszy, niż skarby znalezione w innych pomieszczeniach. Rozsiadła się więc wygodniej i pozwalając sobie na chwilę przerwy, przejrzała pierwsze strony. Pismo tam było bardzo uproszczone, wręcz dziecięce; ledwie mogła je rozszyfrować, ale z czasem przemieniło się w coś o wiele ładniejszego, pełnego ładnych dodatków. — Hej, Aiden?

— Tak?

— Myślę, że możesz się cieszyć.

— Dlaczego?

— Bo mam to po co tu przyszłam.

— Czyli... możemy już...

— Jeszcze tylko jedna drobna rzecz.

— Ale już po niej naprawdę będziemy mogli odejść?

— Tak. Gdy to się skończy wrócę do swojego wymiaru — stwierdziła, podnosząc się.

— Ja chyba pójdę coś zjeść — mruknął, przesuwając palcami po kłach i idąc za Carmen.

Carmen otworzyła usta, ale w ostatniej chwili powstrzymała się od wypowiedzenia kolejnych słów. Schowała więc dziennik do plecaka i ruszyła schodami w dół. Kolejnymi dotarła do piwnicy — równie zniszczonej, co reszta posiadłości. Wszystko rozlatywało się i trzęsło.

— Śmierdzi jeszcze gorzej, niż na górze — ocenił Aiden, zatykając sobie nos.

Ona jedynie wzruszyła ramionami i przystanęła przy poręczy. Stąd miała świetny widok na otwarte pomieszczenie umieszczone jeszcze niżej. Nie miała pojęcia czym było kiedyś, ale teraz ze swoimi śliskimi ścianami i wyniszczoną podłogą, było klatką dla... Właściwie nie wiedziała, jak to nazwać. Stworzenie wyglądało na połączenie pająka i róży. Ogromny odwłok miał kształt pąku, zielone odnóża pokrywały kolce i jedynie gęba stworzenia kojarzyła się Carmen z najprawdziwszym pająkiem. Pająkiem wielkości dwóch stojących na sobie ludzi.

— Czy to... wciąż żyje? — spytał, przystając obok, w miejscu, gdzie barierka została uszkodzona.

Carmen rzuciła w stworzenie kamieniem. W odpowiedzi usłyszeli... skowyt. Bardzo ludzki skowyt.

Aiden wzdrygnął się i spróbował cofnąć, ale przy ledwie drugim kroku jego ciało uderzyło o ciało Carmen. Chociaż był od niej o wiele większy, bez problemu zatrzymała go w miejscu, a w następnej chwili — zepchnęła go.

Zepchnęła Aidena.

Mężczyznę, który pomógł jej zebrać potrzebne informacje i dostać się do tego miejsca.

Mężczyznę, który niegdyś brał udział w ludobójstwie.

Wampira, którego krew ocaliła jej życie.

Wychodząc z posiadłości i słysząc za sobą wrzaski, żałowała tylko, że nigdy nie zdradziła mu prawdy o ich pierwszym spotkaniu.

*

Jako dziecko marzyła o tych wszystkich kolorowych sukniach z tysiącem dodatków. Śniła o tym, jak mogłaby w nich tańczyć; o tym, że poruszałaby się z gracją i wdziękiem. Dzisiaj nie miała pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby je lubić. Ciężkie, niewygodne w obsłudze jedynie utrudniały swobodne poruszanie się i tańczenie. Gdyby nie jej upartość z pewnością już dawno oderwałaby dolny fragment sukni. Co prawda górna część też trochę ważyła, ale tyle mogłaby znieść.

Odgarnęła włosy, rozglądając się po demonach. Większość dyskutowała ze sobą w czteroosobowych grupkach, inni rzucali się na bufet i napełniali usta krewetkami, galaretką oraz słodyczami w postaci ciastek i ogromnych tortów. Sama też miała ochotę coś zjeść, ale niestety gospodarz nie wziął pod uwagę obecności wampira na sali i tym samym nie zapewnił jej żadnego krwistego pożywienia. Nie miała mu tego za złe, sama nie była pewna czy zdoła się tu dostać. Pomimo popularności jaką zdobyła w ostatnich latach, wśród niektórych demonów i wampirów, czasami wciąż miała wrażenie, że ktoś jej tak po prostu odmówi. Że ktoś ośmieli się powiedzieć nie.

Zatrzymała wzrok na mężczyźnie w garniturze z błękitnymi dodatkami. Nie mogła tak zwyczajnie do niego podejść, więc podążała za nim z odpowiedniej odległości. Po jakimś czasie — gdy zakończył on wszelakie nudne rozmowy — spotkał się z innym, podobnym do niego demonem. Właściwie: różnili się jedynie kolorami.

Carmen zmarszczyła brwi.

Owszem, szukała tego drugiego, ale... to ze względu na jego osobę towarzyszącą, a nie jego samego. Westchnęła. Miała już odejść, gdy do jej uszu dotarł głos tego demona w czerwonym stroju:

— Wyluzuj, Will. Po prostu powiedziała, że musi zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, a ty...

Mówił coś jeszcze, ale Carmen zignorowała resztę i udała się w stronę tarasu. Było kilka przejść na zewnątrz, ale ostatecznie one wszystkie prowadziły do tego samego, różanego ogrodu. Carmen zeszła więc po kamiennych schodach i uśmiechnęła się zadowolona, widząc wreszcie osobę, której tak bardzo wypatrywała.

Chociaż minęły lata i nawet Carmen będąca wampirem zdołała trochę urosnąć — Selene nie zmieniła się wcale. Swoją urodą wciąż przyćmiewała wszystkie kobiety znajdujące się na sali i w całym wszechświecie, a wielowarstwową, czerwoną suknię nosiła z taką łatwością, jakby ta była jej drugą skórą. Siedząc na ławce i wpatrując się nieruchomo w posąg przedstawiający jedną z przyjaciółek poprzedniej królowej, przypominała Carmen lalkę. Sporą, porcelanową lalkę, którą można by zniszczyć poprzez jedno mocniejsze uderzenie.

— Chyba twój przyjaciel się o ciebie martwi — powiedziała, stając obok niej.

Było w tym coś dziwnego — stać tak obok kobiety, która najpierw ją ocaliła, a później odebrała wszystko. Mózg uparcie podsyłał jej wspomnienia z tamtego spotkania, a fakt, że przed nimi rosło równie ogromne drzewo pomarańczy, niczego nie ułatwiał.

Selene zamrugała i oderwawszy wzrok od rzeźby, spojrzała na Carmen.

— Kim...

— Och, poważnie? Nie rozpoznajesz starej przyjaciółki?

Nawet jeśli Selene była zaskoczona; nawet jeśli pierwszy szok minął, zastąpiony przerażeniem — nie dała tego po sobie poznać. Jedynie podniosła się z ławki i poprawiła suknię.

— Więc żyjesz — stwierdziła bez emocji.

— Nie nazwałabym tego życiem, Crescent.

Znów — zero reakcji.

— Wiedziałaś, że odwiedziłam twój stary dom, prawda?

Wreszcie, Selene uśmiechnęła się łagodnie.

— Wyczułam, że ktoś tam był. Gdyby nie fakt, że akurat przebywałam z naszym królem, z pewnością przybyłabym się z tobą spotkać.

Carmen odwzajemniła uśmiechem i wyciągnęła do niej dłoń.

— Cóż, tamtego dnia się nie udało, więc... Może teraz spędzimy trochę czasu razem?

— Zasugerujesz coś konkretnego?

— Hm... co powiesz na taniec?

— Obawiam się, że nie tańczę z innymi kobietami.

— I nie zrobisz wyjątku nawet dla starej, dobrej przyjaciółki? A ja mam ci tyle do powiedzenia, Crescent!

Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, aż wreszcie Selene ustąpiła i chwyciwszy dłoń Carmen, pozwoliła zaprowadzić się z powrotem na taras. Nie wychodziły do środka, słysząc doskonale muzykę z tego miejsca — tańczyły na tarasie.

— Więc? — Selene przechyliła głowę. — Jak udało ci się do tego dojść?

— Cóż, początkowo było to trudne. Wiesz, świat się walił, a ja byłam wykrwawiającym się dzieckiem, ale... Potem było już trochę łatwiej. Oczywiście, początkowo miałam mnóstwo problemów. Wiesz, że nie potrafiłam połączyć najbardziej oczywistych faktów, zupełnie, jakby ktoś użył na mnie swojej zdolności? No ale ten efekt zaczął z czasem mijać. Potem poznałam trochę demonów, trochę wampirów, wróciłam myślami do przeszłości i... wszystko znalazło się we właściwym miejscu.

— A dom? Po co tam byłaś?

— Och, czy to nieoczywiste? Szukałam dowodów. Wiesz, czegoś, co mogłabym pokazać innym demonom, może samemu królowi.

Selene znieruchomiała.

— Nie ośmielisz się.

— Dlaczego nie? Nie chciałabyś, żeby wszyscy wiedzieli o twoim prawdziwym imieniu? Ciekawe czy zamknęliby cię w takim samym miejscu, jak tamtego Ciphera.

— Jeśli spróbujesz to zrobić...

—...to samodzielnie i tak nic mi nie zrobisz. Nawet własnej rodziny nie potrafiłaś wybić swoimi rękoma. Ani mojej. Wszystko było przez pośredników.

— A więc znów po nich sięgnę.

— Ależ proszę bardzo. Tylko, że zabicie mnie nic ci nie da, bo dzisiaj ja też mam po swojej stronie wampiry. Jeśli umrę; jeśli zniknę... wszyscy i tak będą wiedzieć, że ktoś taki, jak Selene Abaddonia nigdy nie istniał.

Carmen uśmiechnęła się, czując ogień wędrujący przez ciało Selene.

— Więc? Czego chcesz?

— Dzisiaj? Niczego konkretnego. Ot, chciałam tylko spędzić trochę czasu ze starą, dobrą przyjaciółką. Jutro? Pojutrze? Za miesiąc? Za rok? Za wiele lat? Kto wie... Być może będę się napawać samym twoim strachem, a być może przyjdę po coś więcej. Może cię zabiję, może ty zabijesz mnie. Och, któż wie, jak to się skończy! — Roześmiała się.

Kiedy, kilka minut później, muzyka ucichła Carmen puściła Selene i zrobiła krok w stronę sali. Zatrzymała się jednak, przypominając sobie o jeszcze jednej rzeczy. Sięgnęła więc do jednej z licznych kieszeni, wyjęła z niej niewielki przedmiot i rzuciła go w stronę Selene.

Cress uniosła brew.

— Po co mi bransoletka? — spytała nieufnie, patrząc na przedmiot zrobiony z czerwonych i zielonych sznurków.

— Och, potraktuj to jako baaardzo spóźniony prezent.

Tym razem odchodząc nie zatrzymywała się ani nie wahała.

Nie patrzyła za siebie, a w głowie miała tylko jedną myśl — gdziekolwiek miałoby je to zaprowadzić, ta noc była dopiero początkiem czegoś większego.

*

Wiele, wiele lat później, patrząc w oczy Dippera Pinesa skłamałaby mówiąc, że choć przez chwilę się wahała. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro