Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III.Dzień siódmy.

 — Widzisz? Wszystko zaczęło się od ciebie.

Mabel uniosła brew. Po tylu dniach spędzonych z tym mężczyzną, zaczynała mieć szczere wątpliwości co do istnienia jego mózgu. Żałowała, że musiała trafić akurat na niego; już wiele lat temu, gdy był dzieckiem, wiedziała, że jego istnienie przyniesie jej jedynie mnóstwo problemów. Jedynie nie spodziewała się, że utkną w jego umyśle, w impasie.

Na szczęście — Ludwik mógł się jej wygrażać, mógł wiele opowiadać, ale jego umysł już się załamywał; breja wypływała ze ścian i sufitu w coraz większych ilościach, a pozostawione samo sobie ciało zaczynało przypominać zasuszone zwłoki.

— Uratowałam ci życie — zauważyła.

— Tak, tak. — Machnął ręką. — Zrobiłaś te swoje czary-mary i już wielce mnie ocaliłaś. Swoją drogą: dlaczego teraz tego nie zrobisz, hm?

Bo wtedy nie miałam żadnego innego ciała, do którego mogłabym się dostać, a tobie nigdy nie powierzyłabym mojej prawdziwej mocy ani nawet jej połowy; jesteś na to zbyt szalony i impulsywny — pomyślała, podczas gdy na głos powiedziała: — Porozmawiajmy o tym, co było później.

Wzdrygnął się, ale tym razem nie protestował, nie komentował. Pozwolił, by kolejne wspomnienia pojawiły się między nimi i ukazały kolejne paskudne wydarzenia.

*

Wracając do domu był otępiały; jego nogi poruszały się same, automatycznie, bazując jedynie na pamięci mięśniowej. Wciąż czuł ciepło bijącego od dłoni kobiety, a ubranie na plecach miał obszarpane od noża. Jakaś niewielka jego cząsteczka wierzyła, że wszystko to było snem, z którego wybudzi się, gdy tylko dotrze do domu.

Niestety — po dotarciu, zamiast przyjemnej rzeczywistości, przywitał go pełen przerażenia okrzyk jednej ze służących. W następnej chwili, nie bacząc na jego preteksty, przeniesiono go do salonu i zdjęto z niego zniszczone ubrania. Chociaż krew w większości wróciła na swoje miejsce, niewielka jej część pozostała na marynarce i koszuli.

— Dziwne — wymamrotał jego ojciec, który tej nocy postanowił zatrzymać się w jego posiadłości. — Nic nie ma.

Wszyscy dotykali jego skóry, studiowali każdy jej fragment. W ten sposób wreszcie wyrwał się z otępienia i pozwolił, by narastająca irytacja przejęła nad nim kontrolę.

— Co się stało? — dopytywał ojciec.

— Nic — odpowiadał Ludwik.

Kiedy zorientował się, że w progu stoi jego żona i wpatruje się w niego ze współczuciem, jakby co najmniej był małą, bezbronną ofiarą, a nie dorosłym mężczyzną — podniósł się gwałtownie i oświadczył:

— Wszyscy jesteście zbyt przewrażliwieni.

Wyszedł trzaskając drzwiami.

Tamtego dnia zasnął w swoim gabinecie, na niewygodnej sofie, otoczony dziennikami wyniesionymi ze swojego rodzinnego domu. Pogrążając się we śnie wciąż miał nadzieję, że obudzi się w świecie, w którym wcale nie spotkał Mabel Gleeful, ani nie został zaatakowany.

Obudziła go służąca, kładąca tackę na szklanym stoliku. Posłał jej zdenerwowane spojrzenie i podniósł się. Bolał go każdy możliwy mięsień, a przez to, że poprzedniego dnia nawet nie udał się do sypialni po piżamę, tym samym pozostał półnagi — było mu zimno. Potarł więc dłonie i sięgnął po ciepłą filiżankę z herbatą i miodem. Jako dziecko kochał ten napój, a i później mógł go pić codziennie. Dzisiaj zaś herbata smakowała, jak pomyje.

Skrzywił się. Miał ochotę cisnąć filiżanką w dywan, ale powstrzymał się i sięgnął po jedną ze starannie ułożonych kanapek. Ona też smakowała ohydnie, jakby ktoś dodał do niej szczyptę ziemi z ogrodu i mnóstwo piachu. Zacisnął usta. Zastanawiał się, kto ośmielił się przyrządzić mu coś tak paskudnego.

— Och, problem nie leży w tych ludziach, tylko w tobie, Ludwiku.

Obrócił głowę w stronę Mabel Gleeful. Tego dnia siedziała na jego biurku, a w promieniach porannego słońca wydawała się jeszcze bledsza i mniej realna. Uśmiechała się rozbawiona, jakby cieszyły ją jego nieszczęścia.

— Co masz na myśli? — spytał, przełykając zalegającą w ustach ślinę.

Wzruszyła ramionami.

— Sprowadzenie kogoś znad krawędzi czasami... resetuje jego zmysły — oświadczyła, kierowana swoimi doświadczeniami. — Niektórzy fani serników nagle zaczynają ich nienawidzić, inni zaczynają kochać rzeczy, które wcześniej wydawały im się ohydne. Są też tacy, co dalej lubią smak danych potraw, ale nie potrafią już zaakceptować ulubionego zapachu czy dźwięku.

Później opowiadała mu o jego przodkach i o ich przemianach, a Ludwik garbił się coraz bardziej i zaciskał usta coraz mniej. Co jakiś czas zaglądali do nich służący — wchodzili po cichu, na paluszkach do pomieszczenia i odbierali jedne talerze, a na ich miejsce kładli nowe ze świeżym jedzeniem i ciepłymi napojami. Nie komentowali obecności Mabel, a przy trzeciej wizycie Ludwik odkrył, że wręcz nie potrafili jej zobaczyć — jedna służąca położyła stertę listów na ręce tej przedziwnej istoty.

— I mówisz mi, że jesteś demonem? — spytał wieczorem. Pomijając szybkie wizyty w łazience, ani razu nie wyszedł ze swojego gabinetu, toteż dalej był brudny i zapocony.

— W wielkim uproszczeniu, owszem.

— A ja?

— Masz w sobie cząstkę mojej mocy, ale w osiemdziesięciu procentach jesteś człowiekiem. Będziesz się starzał, a i nie wyrosną ci nagle rogi ani inne tego typu rzeczy.

— I powiedziałaś, że jesteś moim przodkiem — wymamrotał, gdy umysł wreszcie zaczął z nim współpracować i łączyć, do tej pory ignorowane, fakty.

— Tak, Ludwiku.

— Ale nazywali cię Mabel Gleeful — warknął o wiele ostrzej, niż zamierzał. Nie mógł uwierzyć, że do tej pory tak po prostu to przegapiał; że ten jeden element wymykał mu się i pozwalał, by inne rzeczy przejmowały jego uwagę.

— Tak, to imię, które zagarnęłam dla siebie, gdy zeszłam na ziem-

— To samo nazwisko miała moja żona — paplał Ludwik, ignorując jej spokojne tłumaczenia. — Czy to oznacza, że poślubiłem kogoś z rodziny? Własną kuzynkę?A może jest jeszcze gorzej? Ona jest do ciebie tak podobna, a i ja widzę elementy wspólne.

*

— Widzisz, Ludwiku? Nigdy mnie nie słuchałeś.

Ludwik przewrócił oczami i z dłońmi skrzyżowanymi na piersi wymamrotał jedynie kilka przekleństw.

— Swoją drogą, jak twoja późniejsza reakcja ma się do obsesji na punkcie Alicji? Oczywiście, Southeastowie są od was, Pinesów, równie mocno oddaleni; jedynie niektóre nasze gałęzie stykają się ze sobą, ale jakby prześledzić całe drzewo genealogiczne i mocno się uprzeć-

— Och, zamknij się! Zamknij się wreszcie!

Ludwik nabrał w dłonie czarnej brei i cisnął nią w Mabel.

— Bardzo dojrzale, Ludwiku — powiedziała, patrząc, jak breja spływa po jej ciele, nie pozostawiając po sobie nawet najmniejszego śladu.

*

— Możesz mnie nienawidzić — powiedział jakiś czas później, gdy znudziło mu się tkwienie w ciszy oraz zirytował fakt, że Mabel w żaden sposób nie próbuje jej zakończyć i ponownie zwrócić jego uwagi

— Ale? — Uniosła brew, odrywając wzrok od zalanej ściany.

— Też jest zła.

— Och, zaczynamy od początku? Mam teraz przypomnieć ci o powodach, które kierowały moimi czynami, a tymi, które sterowały tobą?

— Nie. Bo nie chodzi o twoją śmierć, o zostawienie bliskich osób ani rzeczy, które robiłaś wcześniej. Chodzi o moment, w którym mnie uratowałaś.

— Czyli jednak wracamy do korzeni.

— Nie — powtórzył z naciskiem. — Teraz dążę do tego, że narzekasz na mnie; narzekasz, że robiłem rzeczy, które uznawałem za wygodne, ale... sama zrobiłaś to samo! Oszukałaś mnie, udawałaś miłą i ocaliłaś mi życie, bo było to dla ciebie wygodne. A teraz, gdy ma się urodzić kolejny, młodszy Pines, a ja tkwię tutaj... jestem dla ciebie niepotrzebny, więc próbujesz mnie sprowokować. Robisz wszystko, żebym już umarł.

Mabel przyglądała mu się przez dłuższą chwilę — jego pozornie spokojnemu spojrzeniu, zaciśniętym ustom i trzęsącym się ze złości rękom. Potem zaczęła się śmiać. Niecicho, nieuroczo. To był okrutny, drwiący z niego rechot.

A gdy zamilkła, kolejne wspomnienia zalały pomieszczenie.

*

Tamtejsi ludzie nie potrafili przeprowadzić śledztwa. Prawdopodobnie, gdyby nie naciski ze strony Gleefulów, nawet nie pojmaliby Ludwika; pozwoliliby mu przebywać na wolności i mordować kolejne osoby.

Mabel była na swój sposób zafascynowana ich brakiem kompetencji.

Zwłoki odkryli dopiero po dwóch tygodniach, gdy smród zaczął wydostawać się przez otwarte okna i niepokoić sąsiadów. Chociaż Ludwik nie zjawiał się w swojej nędznej pracy ani nie kontaktował ze wspólnikami czy rodzicami — te osoby zatrzymywały się przy drzwiach. Przez okno patrzyła na to, jak szepczą do drewnianych drzwi, jakby te co najmniej posiadły własną świadomość i potrafiły przekazać dalej ich komunikaty. Czasami podnosili głos. Ale wszyscy poddawali się po kilku minutach.

Gdyby nie zapach — pewnie dalej by to wszystko ignorowali. Nawet rodzice żony Ludwika nie zjawiali się zbyt często, choć wiedzieli już od jej brata o beznadziejnej sytuacji z nowym rodziny.

Drzwi otworzyli wściekli sąsiedzi. Siłą. Wyważyli je, a Mabel wzdrygnęła się słysząc hałas i oderwała wzrok od obrazów wiszących na ścianach. Podniosła się z ziemi. W pierwszej chwili nie rozumiała, co się dzieje. Kroki nadchodziły z każdej możliwej strony, wdzierały się do domu, tłukły napotkane rzeczy, ktoś wrzeszczał. Potem dotarło do niej, że znaleziono pierwsze ciało. I, że znalazła się w jednej z tych historii z wściekłym tłumem. Tylko tu złość szybko przeistoczyła się w przerażenie.

Zaciekawiona podążała za kilkoma osobami.

Znała już na pamięć plan domu i wszystkie trupy, potrafiła poruszać się po nim z zamkniętymi oczami i w ten sam sposób opowiadać o obrażeniach zadanych przez Ludwika. Ale nikt jej nie widział, toteż nie mogła wcielić się w upiornego prowadzącego. Sytuacja zmusiła ją do bycia jedynie kolejnym zwiedzającym. I do obserwowania reakcji pozostałych.

Niektórzy jedynie odwracali wzrok, inni musieli odejść. Jakiś mężczyzna zwymiotował, gdy w kuchni znaleźli służącą z powykręcanymi rękoma oraz wystającym, przebijającym skórę kręgosłupem. Mabel mgliście pamiętała, że Ludwik użył na niej mocy.

Inna kobieta zemdlała, gdy na korytarzu natrafiła na sługę wbitego w ścianę. Miał roztrzaskaną głowę, a jego mozg wisiał na otwarciu, gotów w każdej chwili upaść z plaskiem na zakrwawioną podłogę.

Byli też tacy, co mieli odwagę podejść do ciał i zamknąć mętne oczy oraz nakryć całość znalezionymi materiałami.

Właściwie — po godzinie lud dwóch wszyscy już ją mieli. Chodzili i macali każde napotkane ciało, z fascynacją patrzyli, jak wnętrzności przelewają się przez ich dłonie.

Ci, którzy zjawili się później i którzy mieli być lepsi od poprzedniej; mieli profesjonalnie zająć się miejscem zbrodni — wcale nie okazali się lepsi. Najważniejszy z nich (Mabel nie potrafiła zapamiętać ani jego imienia, ani stopnia) deptał po trupach i powarkiwał coś o przerwanej partyjce.

Nikt nie nosił rękawiczek; stroje mieli, jakby zgarnięto ich ze środka ulicy. Nikt też nie pomyślał o tym, by zabezpieczyć całą posiadłość. W pewnym momencie nawet przestano odganiać ciekawskich, dalszych sąsiadów i im także pozwolono pokręcić się po korytarzach.

W okolicach siedemnastej wreszcie weszli do głównej sypialni i odnaleźli tam Pandorę. Ze wszystkich ciał, jej wyglądało najlepiej. Nakryte białym prześcieradłem miało ledwie trzy dziury w brzuchu.

Mabel westchnęła, nachylając się na dziewczyną, która ani trochę jej nie przypominała. Dotknęła bladych, zimnych policzków i zerknęła na krwiste plamy.

Nie czuła się winna, ale nie mogła też powiedzieć, że w ogóle nie ma w niej współczucia dla tej dziewczyny.

W końcu — sama doskonale wiedziała, jak to jest umrzeć. Pamiętała swój ból i upokorzenie. Pamiętała też, jak to jest być w ciąży i marzyć o dniu, w którym zobaczy się własne dziecko, a potem, w jednej chwili — stracić wszystkie szanse na wychowanie go.

*

— A może ty się mścisz, bo zabrałem ci szansę na zmianę ciała? Bo zabiłem też coś, co mogło być w przyszłości moim dzieckiem, a twoim nowym naczyniem? — podsunął Ludwik, którego twarz miała lekko zielonkawy kolor. Starał się udawać, że oglądanie własnego szaleństwa i tych wszystkich mordów nie robi na nim wrażenia, ale ciało nie chciało z nim współpracować.

Mabel mu nie odpowiedziała.

*

Ludwika znaleźli dopiero w nocy, gdy ktoś wreszcie postanowił wyważyć drzwi do piwnicy i zejść głębiej. Siedział skulony przy starym regale, a w dłoni trzymał księgę o skórzanej oprawie. Wyglądał, jak wrak samego siebie. Chudy, blady i pokryty nieswoją krwią.

Oderwawszy wzrok od starannego pisma, uśmiechnął się szaleńczo do tłumu.

— Ludwiku... — Jego matka, która dopiero co przybyła, miała łzy w oczach i skórę równie bladą, co syn. — Dlaczego? — spytała, wciąż nie pojmując wszystkiego, co przyszło jej oglądać w drodze do piwnicy.

— Och, matko, nie złość się — powiedział, podnosząc się i strzepując kurz z ubrań. — Musiałem to zrobić. Ta kobieta nie mogła być moją żoną, a dziecko nasze byłoby obrzydlistwem; hańbą dla tego świata.

Kręcił się wokół własnej osi, niezarażony wycelowaną w niego bronią.

A śmiać przestał się dopiero po wielu godzinach, gdy wreszcie wepchnięto go do celi.

*

— Chciałeś ich zabić — zauważyła, a Ludwik wzdrygnął się. Nie spodziewał się bowiem, że jeszcze dzisiaj usłyszy jej głos. — Swoją rodzinę, jej rodzinę i wszystkich sąsiadów.

— Nie zaprzeczę — wymamrotał, obserwując, jak jedno wspomnienie przechodzi w drugie, ukazując im cały ponury i nudny proces. — Oni... nie potrafili mnie zrozumieć.

— Był moment, w którym chcieli cię wypuścić; twierdzili, że jesteś czyjąś ofiarą, a prawdziwy morderca uciekł, Ludwiku.

— Nie chcę być ofiarą, jak jakaś baba! — warknął, uderzając pięścią w breję. — Powinni byli uznać mnie za niewinnego; powiedzieć, że owszem zabiłem, ale mój powód był dobry!

— Ale nie był, Ludwiku. Zabiłeś niewinną kobietę i równie niewinną służbę.

Otwierał i zamykał usta, wyglądając, jakby zawiesił się nie potrafiąc przyswoić tego faktu. Kręcił się. Po jeszcze kilku scenach wspomnienia zniknęły, zostawiając go i Mabel w kompletnej ciszy. Brei przybywało; teraz sięgała mu ponad pas. Nie potrafił też w niej ustać — ślizgał się i ostatecznie znów lądował na ziemi.

— Co dalej? — spytał wreszcie, patrząc na posiniaczone łokcie.

— Dalej?

— Wiesz, to koniec. Widzieliśmy ostatnie wspomnienie.

— Ach, to. — Mabel westchnęła, patrząc na sufit, z którego tryskały kolejne brejowate porcie. — Myślę, że będziesz się dalej obrażał; że wytkniesz mi jeszcze kilka razy hipokryzję czy cokolwiek tam na mnie znajdziesz. Ale myślę też, że walka ta nie będzie trwać zbyt długo i, gdy skończy się ten dzień — po prostu się poddasz. Obudzisz się. A oni cię zabiją.

Przesunęła palcami po swoim gardle. Zastanawiała się czy metoda tych ludzi była mniej bolesna od rozrywania, które sama czuła wiele lat temu.

Ludwik zaś skulił się, jakby nagle opuściły go siły. Owinął dłonie wokół kolan i patrząc w ciemność, oświadczył:

— Nie chcę zniknąć.

A ona zaśmiała się i powiedziała:

— To tak, jak ja, Ludwiku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro