Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III.Arthur Pines jest bogaty.

Arthur Pines miał siedem lat, gdy dotarło do niego, że świat ludzi jest zwyczajnie irytujący.

Dalej interesowali go ludzie — głównie: ich pozbawione mocy ciała — ale tradycje i atmosfera jakie wokół siebie wytworzyli, przyprawiały go o mdłości. Czasami wręcz żałował, że nie może na stałe zamieszkać w świecie wypełnionym demonami; że nie może się udać na jedną z tych wysp, gdzie żyli ludzie badający demoniczne moce. Do późna siedział przed kominkiem i czytał o nich książki, a te wprost stwierdzały, że tylko ci ludzie są godni jakiegokolwiek zainteresowania ze strony demonów.

Z czasem jego poglądy odrobinę przygasły, pozostawiając za sobą jedynie irytacje skierowaną w niektórych ludzi; uspokoiły się na tyle, by widelec wyleciał z jego dłoni. Dokładnie miesiąc temu siedział w jadalni — ogromnej sali, gdzie ze ścian wysuwały się rzeźby wypełnione demoniczną mocą. Ich ruchy były ograniczone, raczej służyły do zabawiania gości śpiewem, ale tamtego dnia wyginały się w czymś, co miało być tańcem. Arthur grzebał w swoim jedzeniu. Był głodny, ale zmęczenie wygrywało — zwyczajnie nie miał siły unieść ręki, a potem jeszcze przeżuwać te wszystkie kawałki homara. Siedział więc z przymkniętymi powiekami, zawartością talerza zmieniającą się w bezkształtną paćkę (ich kurzach zdecydowanie nie będzie zadowolony, gdy się dowie) i wpatrywał się w swoje ciotki.

Obie kobiety wyglądały, jakby miały dopiero dziewiętnaście lat (choć miały ich ponad sto) i tak naprawdę nie były spokrewnione ani z nim, ani pozostałymi członkami rodziny. Po prostu pewnego razu, jako dziecko, jego siostra nazwała je w ten sposób i tak już zostało.

Chociaż były małżeństwem, Arthur nigdy nie potrafił zrozumieć, jakim cudem się dogadywały. Ciocia Bonnie miała mnóstwo kolczyków, fioletowego irokeza i mogła roztrzaskać komuś czaszkę samą ręką. Nie dbała o zasady, spóźniała się i pozostawiała za sobą bałagan. A ciocia Lucy stanowiła jej przeciwieństwo — z blond włosami uplecionymi w warkocz, w pięknych pastelowych sukniach, nigdy się nie spóźniała, nigdy nie podniosła na nikogo ani ręki, ani głosu. Jedynie jej brew drgała czasami, gdy wsłuchiwała się w kolejne pomysły Bonnie.

— Jesteście pewne? — Jego ojciec oderwał wzrok od papierów, które kobiety przyniosły ze sobą w ogromnej teczce.

— Tak, to zdecydowanie jest u nich — odparła Bonnie, zakładając ręce za głową i odchylając się. Jej talerz był już pusty, a biały obrus w pobliżu zabrudzony winem.

Lucy nie wyglądała na zadowoloną — zaciskała usta, nie tknęła nawet przygotowanego posiłku, a sposób w jaki się prostowała i poruszała był przesadzony nawet jak na nią.

— To... trochę komplikuje — mamrotał jego ojciec.

— Niekoniecznie. — Bonnie uśmiechnęła się, odsłaniając o wiele za długie zęby. Język miała zielony, też o wiele za długi. — Nie są z tej gałęzi od Pacyfiki Southeast, co za tym idzie: nie mają żadnej mocy, wiedzy, doświadczenia. Nic. Zabranie im tego zajmie maksymalnie kilka tygodni.

— No dobrze, nie są z nią blisko spokrewnieni — zgodził się ojciec, a Arthur wreszcie zaczął słuchać z prawdziwą ciekawością. — Ale wciąż ich dom jest chroniony, prawda? Nikt, kogo nie zaproszą nie będzie tak po prostu mógł tam wchodzić i wychodzić, a co dopiero grzebać przy... tym. Czy to w ogóle wciąż działa?

— Brakuje paliwa. — Lucy odezwała się po raz pierwszy tego dnia. Nie mówiła głośno, ale jej głos i tak zdawał się nieść echem po całej jadalni i jeszcze dalej. Poprawiła pastelowo zieloną suknie i przyjrzała się wszystkim zebranym. — Przynajmniej, po tylu latach i przeprowadzkach: powinno go brakować, ale tak. Po napełnieniu wszystko będzie działać idealnie, jakby maszynę dopiero co zbudowano. Jeśli zaś chodzi o drogę do naszego celu... To nie będzie aż tak trudne, mój drogi. To tylko ludzie, wystarczy, że stworzysz im odpowiednie dokumenty, a oni natychmiast oddadzą ci wszystko, co mają.

Nikt nigdy nie widział, by ciotka Lucy uśmiechała się w tak okrutny sposób.

— Zróbmy to — powiedziała Luiza, wyrzucając ze swojej sałatki fragmenty marchewki. — Oni nie zasługują na taki dar, serio. Chodzę z tym ich szczeniakiem i... och, na poprzednią królową! On jest beznadziejny! Kiedy staram się do niego mówić, jak do równego sobie — nagle okazuje się, że nie rozumie połowy słów i muszę mu wymazywać wspomnienia! I jeszcze te ubrania, które nosi...

— Co z nimi nie tak? — Niechętnie oderwał wzrok od swojego talerza i zerknął na siostrę.

— Serio pytasz? — Uniosła brew. — Są tak ohydnie proste...

— To człowiek — przypomniał, wywracając oczami. — Czego się spodziewałaś? Że będzie biegał w drogich, świecących w ciemności materiałach i z rubinami wplecionymi we włosy?

— Nie narzekałabym, gdyby tak zrobił. Tak czy inaczej: zróbmy tak, jak mówi ciotka Lucy. Sama nawet mogę przygotować odpowiednie dokumenty. Potrzebuje tylko kilku dni, by przyjrzeć się, jak to wszystko powinno wyglądać i ustalić ile mają posiadłości oraz gdzie.

Arthur czuł, jak kolory odpływają z jego twarzy. Stukał palcami o blat stołu, upuszczony widelec tkwił na ziemi od kilku minut, a jedzenie faktycznie zmieniło się w bezkształtną breję.

— Co jeśli emisariusze się dowiedzą? — spytał czując się, jakby tylko on w całym tym domu wciąż miał choć odrobinę zdrowego rozsądku.

Luiza machnęła ręką.

— Naprawdę sądzisz, że będą przejmować się jedną ludzką rodziną? Że zwrócą uwagę na kilka oszustw skierowanych w ich stronę? I to jeszcze w momencie, gdy demony z Francji dopuściły się tylu jawnych ataków? — Roześmiała się kręcąc głową. Gdy później wychodzili z jadalni, złapała go za rękach koszuli i powiedziała: — Ale wiesz, jeśli tak ci zależy... Mogę ci oddać Edwina. W sumie: możesz sobie zabrać ich wszystkich i trzymać w tym nieużywanym pokoju obok swojego. Pomyśl tylko. — Uśmiechnięta obróciła się wokół własnej osi. — Miałbyś ludzi na wyciągnięcie ręki! Nie musiałbyś za to płacić ani robić tych wszystkich upierdliwych testów wymaganych do wejścia do Luxurii. No, ograniczać też byś się nie musiał. Mógłbyś po prostu używać na nich swoich mocy i...

Nie słuchał dalej.

*

— Poszedłem z tym do matki — wyjawił miesiąc później, siadając na sofie nakrytej czarnym, śliskim w dotyku materiałem. Przesuwał palcami po nadgarstkach Emmy, gdzie wciąż widniały czerwone otarcia po linie. — Nie sądziłem, by przemówiła im do rozsądku, ale nie myślałem też, że tak po prostu ich poprze. Oczywiście, wiele razy powtarzała, że nudzi ją aktualna sytuacja w świecie ludzie, ale żeby zaraz chcieć go rozwalić? — Wywrócił oczami. — Jestem wściekły.

— Wyobraź sobie, że poczułam — mruknęła dziewczyna i zerknęła na lustro za nimi. Czerwone, długie ślady naznaczały dolną część jej pleców, na szyi miała przynajmniej z dziesięć ugryzień tak głębokich, że z niektórych dalej ciekła krew. Podłożyła sobie dłonie pod głowę i opadła na sofę z nogami na jego kolanach. Czując, jak ciało Arthura napina się, westchnęła i powiedziała: — Było w porządku. Gdyby nie było natychmiast powiedziałabym ❝ostrokrzew❞ albo przywaliła ci w twarz.

— Związanymi rękami? — Uniósł brew.

— Hm, a pamiętasz nasz pierwszy raz? Jednym pociągnięciem rozwaliłam cały twój węzeł.

—...i poleciałaś na podłogę — przypomniał, ale kąciki jego ust i tak powędrowały ku górze, wyginając się w delikatny uśmiech. — Poza tym, to było dwa lata temu. Teraz by ci się to nie udało.

— Kłóciłabym się! — Sięgnęła po wino leżące na stoliku. Zamiast swój kieliszek chwyciła całą butelkę. — Ale myślę, że teraz przynajmniej byś mnie złapał — dodała po chwili i przechyliła szklaną butelkę, wlewając jej zawartość do swoich ust.

— Wtedy też cię złapałem.

— I puściłeś chwilę później.

— No dobrze, to było żałosne. Nie mówmy o tym więcej.

— Zabawne. Było zabawne, gdy już przestałam się czuć, jakby ktoś mu zrzucił na głowę drewnianą belkę. — Uniosła jedną rękę, przypominając sobie siniaki, jakie powstały po tamtym upadku na całym jej ciele. Godzinami musiała tłumaczyć się rodzicom, jakim cudem spotkanie przy herbacie i ciastkach zakończyło się dla niej opuchlizną i fioletowo-niebieskimi plamami. Pamiętała, że jej matka tamtego dnia dużo krzyczała, a od tamtego czasu do teraz zachowywała się, jakby wyhodowała sobie kryminalistę. Co najzabawniejsze: o nic nie podejrzewała Arthura, więc gdy ten zjawiał się w ich domu, przynosiła mu najlepszy kawałek ciasta i zachowywała się, jakby miał być ratunkiem dla jej beznadziejnej córki. — Wracając jednak do pierwszego tematu: co zamierzasz zrobić?

Westchnął ciężko, sięgając po swój połowicznie pełny kieliszek.

— Jeszcze tego nie wymyśliłem — odparł, wpatrując się w czarny sufit i koliste lampy zawieszone zaraz pod nim. Czasami irytowało go to, jak słabo oświetlały pomieszczenie, ale dzisiaj cieszył go brak przesadnie jasnego oświetlenia. Podniósł się ze swojego miejsca i podawszy rękę Emmie, wyszedł z nią na balkon.

Na zewnątrz było ciemno — granatowe, niemal czarne niebo przyozdobione drobnymi, białymi punkcikami rozciągało się nad ich głowami. W powietrzu unosił się delikatny, cynamonowych zapach. Demony, korzystając z nieobecności ludzi, kręciły się po placu, rozstawiały stragany i popisywały się swoją mocą. Na ścianie, obok drzwi balkonowych, umieszczono przełącznik. Po jego naciśnięciu, świat wokół zamigotał tworząc idealną iluzję plaży w świecie demonów. Nawet zapachy uległy zmianie, a Emma prawie czułą morską bryzę na swojej skórze.

— Przyjemnie — mruknęła, przysiadając na bujanym fotelu. Jak zwykle w takich chwilach zaczęła robić się senna.

Arthur przysiadł na podłodze, podkręcił klimatyzację i dopiero wówczas uświadomił sobie, że po jego ciele cieknie pot. Westchnął ponownie, kładąc głowę na jej kolanach.

— Lepisz się — jęknęła, chociaż sama też wciąż była pokryta potem i zaschniętym woskiem ze specjalnych świec.

— Nie marudź — mruknął, myślami wciąż tkwić przy jej pytaniu.

Co zamierzał zrobić?

Powinien wezwać emisariuszy? Nie. Jego siostra miała tu rację — oni nie przejmą się problemami jednej, małej, ludzkiej rodziny. I mógłby co prawda spróbować im wyjawić całą prawdę o maszynie ukrytej gdzieś pod posiadłością, ale... Czy oni by mu uwierzyli? Czy tak po prostu zaakceptowaliby fakt, że ludzie zbudowali coś takiego? Szczerze wątpił. Poza tym — jak Pines nie powinien zbliżać się do rządzących światem demonów. Jego rodzina bowiem miała zbyt wiele małych i dużych grzechów na sumieniu. A oni mogliby zacząć w tym kopać. Wówczas zaś nie pomógłby już nikomu.

Mógłby też wyjawić prawdę rodzinie Southeast, ale... co by to dało? Wciąż byliby niesprawiedliwie zadłużeni. Jedyny dodatek do sytuacji stanowiłoby nowe obciążenie psychiczne spowodowane niepokojącą prawdą.

Albo... mógłby zniszczyć maszynę. Ale tego się bał. W końcu — ona mogłaby źle zareagować na jego moc. Mogłaby wybuchnąć i pociągnąć za sobą cały ten świat, a w najlepszym wypadku — połowę. A Arthur wolałby jednak nie odpowiadać za koniec świata.

Odpowiedź nadeszła, gdy opuszczał Luxurię.

Najpierw go wyczuł — słodką, kwiatową woń tłumiącą wszystkie inne zapachy. Potem ujrzał Edwina siedzącego na jednej z kanap w towarzystwie innego demona. Ledwie, bo ledwie, ale pamiętał, że już kiedyś widział tę twarz. Tylko — wtedy była otoczona błękitnymi włosami, a oczy, zamiast złotego koloru, miały jasną, niebieską barwę. Patrzyły niechętnie na wszystko, co je otaczało, podczas gdy te — wyglądały, jak oczy należące do kogoś, kto jest o krok od szaleństwa.

Arthur przyglądał się Edwinowi, a w jego głowie pojawiały się kolejne fakty i elementy planu. Może jednak nie było tak źle. Może to wszystko wciąż dało się ocalić.

*

Siedząc w salonie Southeastów czuł przede wszystkim milion różnych rzeczy — od ostrego zapachu alkoholu, po tę dziwną, charakterystyczną woń wydzielaną przez starych ludzi. Musiała minąć chwila, nim nazwał tą drugą. Jako że w jego rodzinie wszyscy starzeli się wolno, zapach kojarzył jedynie z przyjęć. A na te nie uczęszczał zbyt często — wolał zostawiać to swojej siostrze, a samemu zaszywać się w Luxurii.

Przesunął wzrokiem po ścianach. Na jednej z nich widniał obraz będący idealną kopią tego znajdującego się w jego domu. Pacyfika Southeast stała tam, wśród przedziwnych drzew tworzących łuki. Obok był jej mąż — Gideon Pines. Poważny, nieco gruby, obejmował ją jedną ręką. Między nimi tkwiło dziecko — dziewczynka o brązowych włosach, odziana w błękitną suknię z wplecionymi w nią różami. Jej twarz była jedynie czarną plamą, jakby sam malarz doszedł do wniosku, że tej jednej rzeczy lepiej nie malować. Arthur słyszał kiedyś, że mężczyzna odpowiedzialny za obraz w rzeczywistości oszalał, gdy przyszło mu tworzyć twarz dziecka. Podobno była zbyt piękna, niemożliwa do uchwycenia. Nieludzka.

Inne obrazy ledwie kojarzył. Nie miał pojęcia kto je namalował ani jakie konkretne miejsca czy osoby przedstawiały. Mimo to — podobały mu się bardziej, niż te wiszące na ścianach jego domu. Tamte były ciemne, wiecznie zachowane w brązowo-zielonych barwach. Te zaś jaśniały, całe niebiesko-różowe. Wręcz zdawały się żyć; Arthur czuł się, jakby postacie z nich miały zaraz wyskoczyć z ram i stanąć przed nim.

Uśmiechnął się do siebie, a dzięki swojemu nieludzkiemu słuchowi wreszcie usłyszał powolne, ciche kroki na schodach. W następnej chwili do salonu wszedł Edwin. Rozczochrany i z podkrążonymi oczami wyglądał, jakby dopiero co wstał.

— Przyszedłeś się pośmiać? — spytał. Salon nie miał drzwi, a jedynie kawałek czarnej płachty, którą teraz chłopak przysłonił łukowate przejście na korytarz. — Jeśli tak, to wiedz, że nie mam czasu ani na ciebie, ani na nikogo z twojej rodziny. Dlatego... możesz odejść. Wróć do siebie albo tej twojej narzeczonej, Emmy, czy jak jej tam. No chyba, że twoja rodzina i ją już uczyniła bezdomną.

Arthur zmarszczył brwi.

— Emma nie jest moją narzeczoną — powiedział.

Domyślał się, dlaczego ludzie mogli tak to widzieć (w końcu: przebywali razem przez prawie cały czas; zabierał ją na każde ludzkie przyjęcie), a jednak usłyszenie tego na głos było takie... absurdalne.

Edwin zamrugał, wyraźnie zbity z tropu. Otwierał i zamykał usta, gdy jego mózg nie potrafił przetworzyć usłyszanego faktu.

— Nie jest? — spytał wreszcie, myśląc o tych wszystkich kobietach plotkujących na najróżniejszych przyjęciach. Wszystkie zgodnie stwierdzały, że ta dwójka niedługo się pobierze i zamieszka w jednej z posiadłości Pinesów. Nawet Luiza zachowywała się, jakby Emma była już częścią ich rodziny.

— Nie jest — potwierdził i sięgnął po swoją filiżankę z herbatą. Smakowała, jak sama woda, ale nie narzekał.

— Więc... — Edwin poruszył się niespokojnie w fotelu. Wyglądał, jakby miał do zadania milion pytań i wszystkie z nich należały do kategorii ❝rzeczy, o które pytać nie wypada❞. — Po co tu jesteś?

— Jestem tu, bo myślę, że mamy wspólnego wroga.

— Wspólnego wroga?

— Moją rodzinę — doprecyzował i zamilkł, czekając na reakcję Edwina.

Najpierw zamrugał — mocno i gwałtownie, trochę, jakby robił to pierwszy raz w życiu. Potem przechylił głowę aż ta niemal opadła na jego lewe ramię. I znów otwierał i zamykał usta, nie rozumiejąc, co właśnie usłyszał.

— Dlaczego niby twoja rodzina jest twoim wrogiem? — spytał nieufnie po kilku długich minutach ciszy.

Arthur westchnął.

— Bo to, co chcą zrobić wykracza poza zwykłe wywalenie jednej rodziny z domu.

Edwin przełknął ślinę. Przez jego ton bał się zadawać pytania; musiał się do tego zmuszać.

— Co chcą zrobić?

— Wiedziałeś, że twoja rodzina przechowuje gdzieś na terenie swoich posiadłości, ogromną, demoniczną maszynę? — Uniósł dłonie. Wciąż czuł się dziwnie, robiąc takie rzeczy przy ludziach, ale pozwolił, by ogień wydostał się spod skóry i uformował coś, co Edwinowi przypominało dwa złączone ze sobą prostokąty, na których krawędziach ktoś postawił kwadraty. Zaraz obok nich Arthur utworzył coś łudząco podobnego do wywróconej podstawki na herbatę. Nad tym unosiły się dwa nachodzące na siebie pierścienie.

— Ja...

— Po twojej minie, domyślam się, że albo nie wiedziałeś, albo nie byłeś świadom, że to coś pochodzi ze świata ludzi.

Edwin pokiwał szybko głową i zacisnął dłonie na swoich spodniach. Zazwyczaj jego ubrania wiecznie zdawały się być za luźne, dzisiaj — miał wrażenie, że tworzą drugą, irytująca skórę. Przyciskały się mocno i sprawiały, że pocił się bardziej, niż powinien.

Arthur zaczął wyjaśnianie:

— My, demony, skrótowo nazywamy to portalem, czyli przejściem między światami. — Tyle Edwin jeszcze rozumiał. Tyle pamiętał z ręcznie zapisywanych książek. — W praktyce... to urządzenie potrafi o wiele więcej, niż tylko przenosić od świata do świata. Dobrze zbudowane, odpowiednio zaopatrzone może sprawić, że wokół całego świata utworzy się ogromna bariera, coś jak bańka. Wówczas żaden demon nie będzie mógł stąd wyjść ani wejść. Te, które były w świecie ludzi — utkną w nim. Dla innych Ziemia stanie się praktycznie niewidzialna. Ale... jest jeszcze trzecia, najgorsza opcja.

Tego już Edwin nie pamiętał, więc, dla odmiany, zaciskał wygięte palce na oparciu fotela i starał się opanować drżenie.

— Trzecia opcja — kontynuował Arthur — mogłaby rozerwać ten świat.

Jego płomienie utworzyły idealną półkulę, by chwilę później rozszarpać ją od środka i pozostawić jedynie zwisające w przestrzeni kawałki.

— To... nie wygląda dobrze — wybełkotał Edwin. Czuł się, jakby ktoś właśnie nadepnął mu na żołądek. Z dzbanka nalał sobie wody do ozdobionej kwiatami szklanki i wypił całą zawartość. Powtórzył te czynności kilka razy. Najchętniej wylałby sobie wodę na twarz. Nie mogąc jednak tego zrobić, wziął głęboki oddech i w myślach policzył do pięciu. — Tylko... dlaczego miałbym ci w to wierzyć?

— A dlaczego miałbym cię okłamywać?

— Bo jesteś demonem? Bo twoja rodzina właśnie próbuje zniszczyć moją?

Bo mnie nie lubisz?

Arthur westchnął.

— Jeśli mi nie wierzysz... możesz spytać o to demona, którego przyzwałeś.

Kolory odpłynęły z twarzy Edwina. Nawet jego oczy zdawały się być białe, niczym śnieg, a usta jakby posiniały.

— Skąd ty...

— Widziałem was w Luxurii.

Arthur chciałby przeprowadzić tę rozmowę delikatnie; chciałby nie musieć tak bardzo stresować swojego rozmówcy, ale... Nie mieli aż tyle czasu i swobody. W każdej chwili mogli zjawić się służący, a jego ojciec — mógł wpaść na kolejny denerwujący pomysł.

— To... nie tak, jak...

— Och, nie tłumacz mi się. Chciałeś ratować rodzinę, to oczywiste. Zresztą... dobrze, że tam byłeś. Gdyby nie to — nigdy nie znalazłbym rozwiązania tak łatwego i wygodnego. Spłacicie wszystkie długi. Nie będzie żadnego końca świata, żadnych wojen, kłótni. Ale żeby to zrobić: wciąż będziemy potrzebować Luxurii.

— Czekaj, czekaj. — Edwin uniósł ręce. — Co ty właściwie wymyśliłeś?

Arthur podniósł się ze swojego siedzenia. Nie potrafił zrozumieć skąd to się brało (nie bez zakładania najgorszych scenariuszy), ale nagle wyczuwał nowe skupisko mocy. Jakby linie płynące po całym tym domu zebrały się w jednym miejscu i aktywowały.

— Widzisz, chociaż są... problematyczni, nie chcę tracić swojej rodziny. Nie chcę robić z nich swoich wrogów. Co za tym idzie — nie mogę tak po prostu oddać ci moich pieniędzy. I tu właśnie z pomocą przychodzi Luxuria i jej anonimowości. Moja rodzina wie, że często tam chodzę i dużo wydaję, toteż nie zdziwią ich ubytki na moim koncie. Niestety i to ma swoje granice, więc zamiast za jednym razem — będziemy musieli podzielić dług na trzy-cztery części tyle też razy się spotkać. Bo i tu pojawia się kolejny problem — w Luxurii nie pozwolą mi tak po prostu przelewać na ciebie pieniędzy. Że niby to narusza ich zasady i całe istnienie, więc musimy wykazywać chociaż minimum zainteresowania sobą, czy coś takiego.

Mózg Edwina właśnie zaczął się przegrzewać. Niemal widział parę wylatującą z uszu i czuł czerwień wkradającą się na poliki.

— Czyli... ty... chcesz... i...

— Przyjęcia.

— Co?

— Chcę żebyś poszedł ze mną, jako osoba towarzysząca, na trzy-cztery przyjęcia. W ten sposób nikt się nie przyczepi.

— Ale... czy ona nie była po to, by...

— Tak, zazwyczaj chodzi tam tylko o seks. Ale wiesz, spora część demonów zjawia się też dlatego, że chcą porozmawiać z ludźmi, jak równy z równym. Chcą, żeby ci okazywali nimi zainteresowanie, żeby bez strachu mogli się porozumiewać i podróżować z nimi. Oczywiście, jeśli wolałbyś seks, zamiast przyjęć, to...

— Uwielbiam przyjęcia.

— Świetnie. — Arthur klasnął w dłonie. — Jutro przyślę do ciebie Emmę z sukienką.

— Sukienką?

— Och, no tak. Zapomniałem. Będziesz mi towarzyszył, ale jako kobieta. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro