Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II.Pokój.

 Dawno temu jego matka powiedziała mu, że każdy dar to nie tylko piękne moce, niesamowita siła i zasoby zdolne chronić innych, ale i wyrzeczenia oraz cierpienie zesłane pod najróżniejszą postacią. Trzymała go wówczas mocno, jakby zaraz miał wypaść z jej ramion i chociaż nie mówiła tego wprost, nie była też wystarczająco subtelna, by nie zauważył, że cały czas chodzi o jego oczy. Przesunęła palcami po jego powiece i westchnęła ciężko, boleśnie.

— Dziękuję, że nas ocaliłeś — powiedziała mu, zerkając na pozostałych członków rodziny.

Gdzieś w oddali ludzie krzyczeli, jakby ktoś obdzierał ich ze skóry, a kolejne wybuchy pozostawiały po sobie paskudny, gryzący zapach. A on mógł jedynie słyszeć i czuć, bo choć bardzo się starał — ciemność przysłaniała mu całe miasteczko. Tak samo, wiele lat później, nie mógł obejrzeć całej łąki obrośniętej białymi kwiatami, a jedynie to, co miał na wyciągnięcie ręki. W tym miejscu wszystko było dziwnie spokojne — nie było mocnych uścisków, paniki, drżących rąk ani wybuchów. Były za to przyjemne, letnie zapachy, promienie słońca muskające skórę, słomiane kapelusze i mały domek czekający na ich powrót.

— Wiesz — zaczął drugi chłopiec — czasami zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko w gruncie rzeczy jest złe; że powinno dobiec końca jak najszybciej, ale czasami siedzimy tu, tak jak teraz i myślę sobie, że w sumie to ta wojna mogłaby trwać nawet i tysiąc lat. I niech inni sobie umierają za te ich ideały, a my po prostu pozostańmy razem na zawsze.

Otworzył usta. Zamknął je. I znów otworzył, odnajdując wreszcie odpowiednie słowa.

— Nawet po wojnie możemy być razem — zauważył ostrożnie.

— Ale nie tu! Pinesowie pozbędą się nas, gdy tylko będą mieli pewność, że nie umrzemy pięć minut po opuszczeniu ich terenów! I słyszałeś, co mówiła Beatrice; sam też to widziałeś, prawda? Zostało nam maksymalnie pięć lat. Potem trzeba będzie się rozejść. Skończą się słomiane kapelusze, wylegiwanie się wśród kwiatów, jazda konna, jedzenie truskawek aż do bólu brzucha, opowieści przy ognisku i wszystko inne! Mnie odeślą do domu i powiedzą, że mam zarządzać tamtejszymi posiadłościami, a ciebie... pewnie wyślą cię do rodziny. Całe dnie będziesz im pomagał odbudować kolejne miejsca. I już nigdy się nie spotkamy.

— Nie wyślą mnie do rodziny — oświadczył. — Oni wszyscy nie żyją — powiedział, choć na głos nikt z domowników jeszcze tego nie przyznał. — Potem podniósł się i ostrożnie, pomagając sobie rękoma dostał się do drugiego chłopca. Stojąc przed nim zdjął jego kapelusz i dotknął jasnych włosów. — Ty zaś nie musisz się godzić na powrót w rodzinne strony. Nie zaciągną cię tam siłą. Możemy więc odejść, obaj.

— I co niby zrobimy później?

— Znajdziemy nowy dom. I może i nie będzie w nim słomianych kapeluszy, opowieści przy ognisku, truskawek i tych wszystkich innych rzeczy, które kochamy, ale na ich miejsce przyjdzie coś nowego. Coś naszego i wspaniałego — zapewnił, choć już wtedy; już w tamtej chwili znał zakończenie tej historii.

*

Kill Cipher był ranny.

Choć wydawało mu się, że wszystko idzie, jak zawsze — spokojnie, bez żadnych zakłóceń — ostatecznie skończył na moście z nożem wbitym w brzuch i trucizną atakującą ciało. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak mocno oberwał.

Być może było to na początku jego niechlubnej kariery, gdy dopiero uczył się używać własnej zdolności, a każde morderstwo było niechlujne, przesiąknięte zbędnym okrucieństwem. Być może wtedy faktycznie komuś udawało się uciec przed nim; być może ktoś rzucał w niego krzesłami, świecznikami i wszystkim, co znalazł pod ręką. Może nawet go dźgnął. Ale później? Do dzisiejszego dnia pozostawał nietknięty.

A teraz — przez durną chwilę nieuwagi — zdychał na obskurnym moście, przyozdabiając beton krwią i brudząc swoje plecy błotem. Może nawet trochę żałował, że nigdy nie słuchał Willa, gdy ten wyjaśniał mu, jak użyć mocy do pozbycia się nawet najpaskudniejszej trucizny. Może ogólnie żałował, że tak rzadko go słuchał. I, że przed wyjściem zniszczył jego ulubiony płaszcz i dosypał do płatków proszek do prania. I teraz Will zapamięta go, jako tego durnego dzieciaka w ciele dorosłego; tego bachora, który umarł w najgłupszy możliwy sposób po tym, jak wyciął mu najgłupsze możliwe kawały.

A może wcale nie żałował.

Może po prostu jego mózg go właśnie oszukiwał, nie radząc sobie z trucizną.

Westchnął ciężko. To zaś okazało się błędem — gdy tylko jego klatka piersiowa uniosła się odrobinę, tkwiący w niej nóż poruszył się raniąc go jeszcze mocniej.

Naprawdę nie rozumiał, jak mógł pozwolić na to, by drobna, niska dziewczynka zaatakowała go z taką siłą. Gdyby tu chociaż jeszcze chodziło o losowe zadanie; o prośbę od pierwszego lepszego demona, ale... nie. On tam poszedł dla Selene. I ją też zawiódł.

Właściwie — ją z pewnością zawiódł najbardziej. Po tylu licznych obietnicach, zapewnieniach, nie był w stanie pozbyć się dla niej jednego głupiego dzieciaka, którego specjalnie zostawił sobie na koniec, dochodząc do wniosku, że będzie najmniej wymagający. (No, prawie na koniec; po nim była już jeszcze jedna osoba)

I teraz ten dzieciak — ta durna dziewczynka — był pewnie gdzieś po drugiej stronie miasta, może już wsiadał do pociągu, znikała. To zaś oznaczało, że nawet jeśli Kill przeżyje, jego miesiące starań, poszukiwań pójdą na marne.

— Idiota — warknął na samego siebie i dotknął rany. Ręka mu drżała, a oczy wręcz błagały mózg o to, by wreszcie mogły się zamknąć i nie otwierać.

Spróbował użyć swoich mocy, ale tu, w ramach przeszkody, pojawiła się trucizna. Ogień wystrzelił z jego dłoni, pokrył je czernią i zniknął.

— Świetnie — wymamrotał, uderzając głową w ulicę. — Moje życie to pierdolony żart.

Przekręcił się na lewy bok i podparty łokciami, spróbował się unieść. Ostatecznie znów skończył w błocie, a świat dokoła zawirował, zmieniając się w zbitek ciemnych plam.

Księżyc i gwiazdy mieniły się na nocnym, bezchmurnym niebie, a wszędzie dokoła panowała cisza. Chociaż normalnie o tej godzinie po moście wciąż przechodziły setki osób, tej nocy, jak na złość, nikogo nie było. Nawet zwierzęta omijały go, jakby doskonale wiedziały, że gdzieś na samym środku leży demon, a jego krew właśnie tworzy coraz to ciekawsze wzory na betonie.

Kill syknął, gdy jego powieki zaczęły opadać i już dłużej nie mógł tego zatrzymywać.

Nim stracił przytomność zobaczył jeszcze zieloną parasol odciskająca się na tle nocnego nieba i poczuł chłodną dłoń na swoim czole.

*

Kill obudził się, bo coś zimnego i mokrego opadło gwałtownie na jego twarz, podczas gdy coś innego, puchatego postanowiło usiąść całym swoim cielskiem na jego ramieniu.

— Hillock nie. Nie możesz tu leżeć.

Skrzywił się. Głos nie był szczególnie nieprzyjemny, ale w tej chwili Kill miał wrażenie, że mógłby zabić nawet syrenę z jej zniewalającym, łagodnym głosem, gdyby tylko ta postanowiła się przy nim odezwać. Wszystko było jakieś takie za głośne, zbyt irytujące. Do tego bolał go brzuch i ramię, na którym wciąż czuł ciężar.

Z wciąż zamkniętymi oczami, złapał za puchate coś i spróbował to od siebie odciągnąć. W odpowiedzi usłyszał prychnięcie, a pazury zatopiły się w jego dłoni, budząc go już na dobre. Otworzył oczy i spojrzał na wielkiego, białego kocura. A kocur spojrzał na niego i uniósł łapkę, gotów do kolejnego ataku.

— A tylko, kurwa, spróbuj — warknął.

Kocur spojrzał na niego, jakby chciał powiedzieć ❝Serio? Kotu będziesz groził?❞ i jakby nic usiadł prosto na bandażu zasłaniającym ranę po dźgnięciu nożem. Kill zacisnął usta, w myślach wyrzucając z siebie wiązanek przekleństw w dwudziestu różnych językach.

— Poczekaj tylko... — wymamrotał, unosząc ręce.

— Przepraszam za niego — usłyszał i pomimo bólu odrzucił na bok zemstę na irytującym kocie, i przeniósł wzrok na chłopaka w za dużej bluzce..

— Coś ty za jeden? — spytał, patrząc, jak chłopak unosi kota i odkłada go na szafkę obok łózka. Potem spojrzał na bandaże i skrzywił się jeszcze bardziej, uświadamiając sobie, że kimkolwiek jest ten chłopak, najpewniej ocalił mu życie. A Kill nienawidził, gdy to ktoś ratował jego.

— Um... — Chłopak poruszył się niespokojnie. Był... w sumie całkiem ładny, tylko oczy miał jakieś takie białawe, a poruszał się z wyciągniętymi przed siebie dłońmi. — Jestem Adam Southeast — powiedział wreszcie, przysiadając na skraju łóżka.

— Oszust — stwierdził Kill, bo i nie widział sensu w udawaniu, że wcale nigdy wcześniej nie słyszał tego imienia i nazwiska. W końcu: spędził przynajmniej dwa miesiące na zbieraniu informacji o nim. Jedynie nie spodziewał się, że ujrzy go tak szybko. I w takim wydaniu. Raczej wyobrażał sobie, że ich spotkanie będzie szybkie, skończy się rozlewem krwi i nikt nawet nie zdoła otworzyć ust.

— Raczej mówi się na nas widzący. — Nie wyglądał na urażonego.

Kill wywrócił oczami.

— O tak, ci kretyni, pragnący poznać swoją przyszłość, z pewnością uwielbiają was tak nazywać — stwierdził, podnosząc się.

Adam zmarszczył brwi.

— Co jest w tym złego, jeśli naprawdę ją znamy? — spytał i uniósł ręce, chcąc pomóc, ale Kill odtrącił go i sam przysiadł na łóżku.

— Gówno, a nie przyszłość znacie — stwierdził Kill, zapominając już całkowicie o swoim cierpieniu.

Zaciekawiony rozejrzał się po pomieszczeniu. Podobał mu się dobór kolorów (mnóstwo czerwieni), ale jednocześnie irytowało go rozstawienie mebli; fakt, że jedna strona pokoju była praktycznie pusta, podczas gdy drugą zagracono wszystkim, czym tylko się dało. Z drugiej strony — znając historię chłopaka, trochę rozumiał to podejście. Odruchowo zerknął na jego oczy.

— Znam twoje podejście do jasnowidzenia — wyznał Adam — ale teraz go nie rozumiem. Czyż wasza królowa nie była widzącą?

— Królowa była cholernym bóstwem, a i tak skończyła na jakimś zadupiu, jako banitka i martwa. Taka z niej była jasnowidzka. — Dotknął swojej twarzy i z niezadowoleniem wyczuł pod palcami niewielki zarost.

— A obecny król?

— Wyrzuca z siebie kilkanaście losowych przepowiedni. To oczywiste, że w którejś w końcu trafi. Nuda. Też tak mogę.

— A co ze mną? Bez problemu cię odnalazłem.

— Widzę dwie opcje.

— Mianowicie?

— Ten mały bachor albo inny Pines czy Southeast się z tobą wcześniej skontaktował, próbując cię przede mną ostrzec.

— Albo?

— Cóż, ostatecznie nie wykluczam, że możesz widzieć kilka najbardziej prawdopodobnych ścieżek.

— A co jeśli widzę wszystkie?

Kill prychnął.

— Tak się nie da. Choćbyś się nie wiadomo jako łudził, zawsze znajdzie się kilkanaście ścieżek, których nie zdołasz przewidzieć. Zawsze znajdzie się jeden mały pierdolony szczegół, który wywróci wszystko do góry nogami więc i ostatecznie twoje wizje są gówno warte.

Adam westchnął.

— Poza tym — kontynuował Kill — jeśli naprawdę znasz wszystkie ścieżki... Musisz być kretynem skoro postanowiłeś mi pomóc.

— Lubię swoje życie — wyznał Adam.

— Ale kręci cię ratowanie życia psychopatycznych morderców?

— Nie jesteś psychopatą.

— Ale wciąż jestem mordercą. I poluje na was. I wybiłem ci przodków, może nawet rodziców, rodzeństwo.

— Moi rodzice zmarli w trakcie wojny, a brat powiesił się osiem lat temu. Chociaż faktycznie, zabiłeś mi ciotkę.

— Ach. Teraz pamiętam. Silena. Nie żal ci jej?

Adam wzruszył ramionami.

— Nie znałem jej. Wiem tylko, że bardzo lubiła psy i miała w domu mnóstwo lalek.

— Miała dziesięć psów, a jej cholerne lalki wylatywały z każdego możliwego miejsca.

Adam uśmiechnął się, jakby właśnie rozmawiali o pogodzie.

— Czy były tak straszne, jak w moich przewidywaniach?

— Były ogromne, porcelanowe, a ich oczy podążały za tobą.

— Fuj.

Kill przeciągnął się, a kot znów wskoczył na łóżko i stanął między nim, a Adamem. Jego poza wręcz krzyczała ❝Zapomnijcie o wszystkich waszych durnych problemach i głaszczcie mnie.❞.

— Jak ma na imię? — spytał Kill, wyciągając rękę do kota.

— Hillock.

— Strasznie debilnie.

— Cóż, jemu ono nie przeszkadza.

— Nie o, żeby mógł jakoś zaprotestować. — Kill wziął kota na ręce i podrapał go za uchem. — Prawda kotku? Głupi ludzie dali ci durne imię i nawet nie mogłeś się przed tym bronić. — Przytulił go do siebie, a kot, o dziwo, zamiast go podrapać, zamruczał usatysfakcjonowany tym nagłym zainteresowaniem.

Adam zasłonił usta, zduszając w sobie śmiech.

Kill zaś głaskał kota jeszcze przez chwilę, by potem pozwolić mu przeskoczyć na półkę nad łóżkiem. Kiedy znów miał wolne ręce, zerknął na Adama. Najchętniej zabiłby go już teraz i ruszył w pościg za tamtym małym potworkiem, ale...

— Mam wrażenie, że śmierdzę, jakbym wytarzał się w śmietniku — stwierdził, a lewą ręką spróbował przywołać swoją moc. Znowu ogień pojawił się na chwilę i natychmiast zgasł.

— Chciałem być miły i tego nie komentować.

Kąciki ust Killa drgnęły.

— Łazienka?

— Tam. — Adam wskazał na jedne z drzwi. Kill podniósł się z łóżka i podparty o ścianę pomaszerował do nich. — Przygotowałem ci ubrania. Leżą na koszu na pranie. Użyj białego ręcznika.

Kill pokiwał głową, uprzednio otwierając drzwi. Trochę się skrzywił, gdy jego oczom ukazała się irytująca, przeraźliwe jasna biel. Nim wszedł do środka, obrócił się jeszcze raz w stronę Adama.

— Wiesz, że nie zyskasz mojej litości tylko dlatego, że mi pomogłeś?

— Wiem. Kiedy ratowałem cię, nie widziałem żadnej ścieżki, w której pozostawiasz mnie przy życiu.

Kill zmarszczył brwi.

— Idiota — podsumował. 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro