II.Kocham.
— Czasami je noszę.
Jako demon Bill nie musiał oddychać, a jednak teraz rozchylał usta i pomimo niewidzialnego węzła wokół szyi, zmuszał się do nabierania powietrza. Znów czuł się, jak tamto dziecko, które złamało rozkaz swoich opiekunów i odnalazło wkurzoną na świat dziewczynkę o zdeformowanym ciele. Zapach alkoholu i słodkich ciast przeistoczył się w odór krwi oraz zgnilizny. Śmiechy zastąpiły przeraźliwe wrzaski.
Przesunął palcami po szklanej kulce doczepionej do bransoletki. Gdyby ją roztrzaskał albo choć odrobinę uszkodził — rozbrzmiałby alarm. A przynajmniej tak powiedział Will, kiedy wręczał mu ją razem z segregatorem wypełnionym nowymi zakazami i nakazami, dzięki którym Bill miał pozostać bezpieczny. Tak więc wystarczył jeden ruch i wszyscy zerwaliby się ze swoich miejsc. Była silna, ale oni mieliby przewagę liczebną; mogliby ją powalić i zamknąć gdzieś lub od razu odesłać do celi, a on wróciłby do domu. Will nie miałby mu tego za złe. Pewnie wręcz ucieszyłby się, że Billowi nic nie jest. Tylko...
Gdyby to zrobił nigdy więcej by jej nie zobaczył.
Nikt nigdy więcej nie pozwoliłby jej zbliżyć się do niego. Do tego — Bill wciąż nie wiedział, co między nimi zaszło, ale Will z pewnością pragnął jej egzekucji. I doprowadziłby do niej, uprzednio niszcząc wszystkich, którzy stanęliby na jego drodze.
Ale przecież Will nie musiał wiedzieć, że Bill spotkał Fię.
A jemu wcale nie musiała stać się krzywda. W końcu — teraz znał jej sztuczki. Poza tym dokoła było zbyt wiele innych demonów, by tak swobodnie mogła używać mocy do kontrolowania innych.
— Powinieneś to robić zawsze — oświadczyła, nawijając na palce jego przydługie włosy. — I co z włosami? Chciałeś je przefarbować, prawda?
Kiedy stała tak blisko mógł zobaczyć szare ślady, jakby odcisk po sznurze, w miejscach, które udoskonaliła.
— Zmieniłem zdanie. Czerń chyba jednak nie jest dla mnie...
Tak właściwie — nie potrafił się przełamać i użyć na sobie mocy. Ogień znikał, gdy tylko przybliżał go do swojej twarzy. Farby zaś nie mógł zdobyć, bo to oznaczałoby wyjście z domu, a tego starał się unikać. A Kill i Will wiecznie o niej zapominali, chociaż Bill wpisywał ją jako podpunkt pierwszy, piąty, ósmy, dziesiąty i dwunasty na liście zakupów. Will robił to raczej przypadkiem, Kill zaś olewał jego pragnienia całkowicie świadomie.
— Aha.
Mężczyzna z tacą wypełnioną kieliszkami z alkoholem przepchnął się między nimi; niesione przez niego szklane przedmioty mieniły się w blasku słońca, a umieszczony w nich napój pachniał wyjątkowo przyjemnie i sprawiał, że Bill miał ochotę wyciągnąć po niego rękę. Może nawet by to zrobił, gdyby kobieta we fraku nie zatrzymała się na gest Fii i nie wysunęła do nich tacy z krewetkami oraz owocami posiekanymi, nadzianymi na wykałaczki i umieszczonymi białych kubeczkach, obok sosów do krewetek na talerzykach. Bill nie miał pojęcia, czego się spodziewał — apokalipsy czy jednego jedynego strzału — ale jego ciało napięło się instynktownie, gdy Fia wyciągnęła rękę w stronę kobiety. Zgarnęła kubeczek z owocami. Po prostu.
— Nigdy nie zrozumiem po co to robią — wyjawiła, gdy znów zostali sami, a jej palce zacisnęły się na drobnej kostce lodu, umieszczone na dnie kubeczka. Pomimo pogody nie roztapiała się. — Czy dzięki temu owoce dłużej pozostają świeże? A jeśli tak to... czy tego samego efektu nie dałoby się osiągnąć przy użyciu odrobiny mocy?
Bill wzruszył ramionami, nie znając się kompletnie na tego typu sprawach.
Zastanawiało go, jak on i Fia wyglądali dla innych demonów. Czy widziano w nich zwykłych przyjaciół, czy też zakochaną parę? A może — dwójkę nieznajomych, ucinających sobie pogawędkę przy dobrej muzyce i przymrożonych owocach? Czy ktokolwiek chociaż wyczuwał, że coś może być nie tak?
Fia przechyliła głowę, a jej włosy opadły w tył, odsłaniając nieco szpiczaste uszy.
— Co u Willa? — spytała z ustami pokrytymi sokiem z truskawki. Kiedyś pocałowałby ją, zlizując go. Teraz... skłamałby mówiąc, że tego nie pragnął.
Najchętniej powaliłby ją prosto na deski pokładu i pocałował, jakby byli zwykłymi kochankami rozdzielonymi na długie miesiące i złączonymi ponownie. A potem, otrząsając się — ze łzami w oczach — dusiłby ją aż uszłoby z niej całe życie.
Odchrząknął.
— Czy wy nie jesteście teraz czymś w rodzaju wrogów? — zapytał, naprawdę żałując swojej ograniczonej wiedzy na temat wydarzeń, które rozegrały się między tą dwójką.
— Czy to sprawia, że nie mogę spytać?
Kolejne demony z tacami minęły ich, tym razem przechodzącą ostrożnie obok. Jakieś dwie kobiety ciągle śmiały się i całowały przy barze — jedna miała cudowne, różowe włosy, a druga czarną skórę pokrytą czerwonymi, przemieszczającymi się tatuażami o kształcie oczu. Bill kojarzył pierwszą z jakiejś wystawy zorganizowanej przez króla wieki temu. Sam król zaś zdążył zapomnieć o jego obecności i w najlepsze tańczył rozlewając alkohol i wykrzykując coś po, najpewniej, łacinie. Gdzieś po swojej lewej Bill wyczuwał słabą obecność ludzi, a kobieta o ogromnych, sięgających do łokci kolczykach wiła się na deskach i podrzucała kolorowe pochodnie. Za to ponad ramieniem Fii mógł ujrzeć rudego chłopca rzucającego lodami w mężczyznę o twarzy pokrytej łuskami.
— Z Willem... wszystko w porządku. Chyba. W sumie nie. Tak. Nie wiem. Nieważne — bełkotał, nagle odczuwając wszystko dużo intensywniej, niż kiedykolwiek. Z całkowitego zapomnienia o otaczającym świecie przeszedł do nadmiaru bodźców.
Fia roześmiała się i pokręciła głową. Chwilę później kąciki jej ust opadły, a w oczach pojawiło się coś, co Bill bez problemu mógł nazwać tęsknotą.
— A z Killem?
— On... — Chwycił za kieliszek z tacy niesionej przez ludzką kobietę i za jednym razem wypił całą jego zawartość. Dopiero po tym kontynuował: — On żyje swoim najlepszym życiem — wyznał, odgarniając włosy. Czuł w ustach coś jednocześnie piekącego i niesamowicie słodkiego. — Chyba wreszcie wyszedł z żałoby.
— To... dobrze.
— Mhm. On i Selene teraz dużo podróżują, pomaga jej przy pracy.
Zmarszczyła brwi.
— Selene?
— To... jego nowa... Koleżanka? Przyjaciółka? Córka? Nie wiem, jak to nazwać. Tak czy inaczej: przygarnął ją. Albo ona jego. To skomplikowane.
— Jest ładna?
— Chyba? Wygląda w sumie, jak dziecko, jakby przestała się starzeć już po trzynastce. Jest niska, ma brązowe włosy i duże, niebieskie oczy, i dołeczki w policzkach — zaczął wymieniać, odtwarzając w głowie obraz Selene. — Och, i uwielbia długie suknie, i fantastycznie śpiewa.
— A co z charakterem?
— Cóż, jest niesamowicie miła.
— Bardziej, niż Jinx?
— Ja... nie porównywałbym ich do siebie. Jinx jest miła, ale ma niewyczerpane pokłady energii i nie potrafi się przymknąć czasami, a Selene... Ona jest raczej spokojna i mało mówi, a jak już to robi to raczej nie bełkocze i nie ślini się, jak Jinx. Swoją drogą — Jinx właśnie skończyła swoje szkolenie.
— Tak, o tym akurat słyszałam.
— Tak?
— Ciężko nie słyszeć. Jej były rozpowiada o tym na każdym kroku. Właściwie — po prostu podkreśla, że jemu udało się to o rok szybciej.
— Charles naprawdę to robi?
— Czy to naprawdę tak cię dziwi? Przecież mówimy o kimś, kto kiedyś ukradł nauczycielowi prezentację i przerobił ją, byleby wygrać kłótnie z Jinx.
— Co?
— Nie pamiętasz? Jinx śmiała się z niego przez tydzień. I to chyba po tym był ich pierwszy pocałunek.
— Wydawało mi się, że zrobiła to po wylaniu na niego zielonej galaretki.
— Nie, to zdecydowanie był ich drugi pocałunek, a ty masz okropną pamięć.
Bill ugryzł się w język, nim na głos stwierdził, że przynajmniej doskonale pamięta ich pierwszy pocałunek i tyle mu wystarczy.
— Wracając jednak do tej całej Selene — jak ona i Kill się poznali?
— Dlaczego aż tak cię to interesuje?
— A nie może?
Bill zamrugał, powolnie analizując wszystkie wypowiedziane przez nich słowa i momenty, w których brwi Fii marszczyły się, a grymas chwilowo odpędzał radosny uśmiech.
— Jesteś zazdrosna — stwierdził tym razem nie zdążywszy ugryźć się w język.
Fia prychnęła.
— Och, litości. Tylko dlatego, że jestem twoją byłą, a ona jest idealnie w twoim typie, nie oznacza, że...
— Fia: t r z y n a ś c i e l a t . Wyglądam, jakbym mógł być jej ojcem!
Roześmiał się, widząc jej twarz pokrywającą się coraz intensywniejszym odcieniem czerwieni.
— Poza tym — Kill by mnie chyba wykastrował, a z moich kości zrobił sobie nową kosę — stwierdził, zgięty w pół i wciąż roześmiany. Ta wizja była zbyt absurdalna, żeby po niej uspokoił się w minutę.
Fia znów prychnęła i dźgnęła go wykałaczką w bok. Bill syknął, cofając się. Uderzył plecami o stolik, na którym ustawiono wieżę z kieliszków wypełnionych złocistym napojem. Nawet jeden z nich nie drgnął przy zderzeniu.
— Przestań — mamrotał, gdy Fia dalej go dźgała. Śmieli się razem, a całe napięcie uleciało, jakby tak niewiele wystarczyło, by zetrzeć z pamięci wszystkie ich złe decyzje i późniejsze konsekwencje. Ciekawe, co Will by o tym powiedział?
Z morza wystrzeliła zielonkawa macka. Powędrowała aż na drugi kraniec statku, tworząc wokół coś na kształt krzywego, nieco śmierdzącego łuku. Dzieciak, który wcześniej rzucał lodami teraz wybuchł głośnym śmiechem i skacząc w jednym miejscu, zaczął klaskać we wszystkie cztery dłonie. Jego opiekun jedynie westchnął z ulgą i starł lody cytrynowe z policzka. Ktoś inny wyciągnął z kieszeni telefon i zaczął robić zdjęcia.
Fia oderwała wzrok od Billa i uniosła go, obserwując, jak macka faluje, a jej kolor powoli przechodzi w delikatny błękit. Statek poruszał się niespokojnie, woda dostawała się na pokład, a jednak przedmioty — stoliki, szklanki, kieliszki, misy z jedzeniem, drewniane rzędy wypełnione alkoholem i wiele innych — uparcie tkwiły na swoich miejscach, nieprzejęte zakłóceniami.
— Piękne — wymamrotała, wyciągając rękę ku górze. Nie mogła dosięgnąć macki, ale kilka kropel spadło na jej palce i spłynęło aż do łokcia.
— To strażnicy wyspy — wymamrotał ktoś z tłumu.
Ale tak szybko? Nawet nie jesteśmy w połowie drogi — pisnął ktoś inny.
— Podobno rodzina Murphy naprawdę mocno ceni sobie bezpieczeństwo — stwierdził ktoś jeszcze inny i zaraz dodał do swojej żony: — Alice, zrób temu zdjęcie.
Macka może i była zarazem piękna i niepokojąca, ale w porównaniu do tłumu Bill nie potrafił się na na niej skupić. Kolory i dźwięki zdążyły przygasnąć w trakcie drobnej przepychanki, a on bez cienia bólu wpatrywał się w Fię.
Kiedyś, jako dzieci, wspięli się po ogrodzeniu, ignorując ostrzegawcze tabliczki i razem popędzili w stronę bagna. Błoto chlupotało pod ich stopami, wdzierało się w buty i niszczyło skrawki spodni. Mgła była tak gęsta, że ledwie cokolwiek widzieli, ale i tak uparcie brnęli przed siebie z dłońmi splecionymi w mocnym uścisku. Bill nie miał pojęcia, ile godzin tak szli i czy to co słyszeli oraz widzieli było prawdą czy też halucynacją dwójki przerażonych dzieci, ale wreszcie dotarli do fosy.
Woda miała paskudną, zieloną barwę, a unoszące się na niej przedmioty wyglądały jednocześnie, jak najcenniejsze skarby i najohydniejsze śmieci. Bill pamiętał, że Fia pisnęła w pewnym momencie, wskazując na coś, co w mroku i mgle przypominało obgryzione zwłoki bezwładnie dryfujące po tafli lodowatej wody. Kiedy kijami wyciągali to na brzeg, okazało się zwykłą wyszczerbioną kłodą, w którą zaplątały się ubrania i sieć, ale i tak trzęśli się przez jeszcze kilka minut.
Potem usiedli na gałęzi najwyższego drzewa, a kora wbijała się w ich zaczerwienioną skórę. Z nogami zwisającymi w dół i wciąż splecionymi palcami, czekali. Burczało im w brzuchach, praktycznie przysypiali, gdy wreszcie — zgodnie z plotkami — z fosy wyłoniła się istota o gładkim, białym ciele i trzech głowach przypominających kocie, gołe łby. Stwór ziewnął, a tęczowe obłąki wydostały się z jego ust i pomknęły ku górze. Bill szturchnął wówczas Fię, wyrywając ją z półsnu.
A Fia go pocałowała, by zdusić pełen ekscytacji pisk.
Nie był to ich pierwszy pocałunek, ale Bill był oszołomiony, jakby właśnie tak było. Aż zachwiał się na swoim miejscu, a stworzenie w dole nagle przestało być tak magiczne i interesujące, jak początkowo.
Kocham ją — pomyślał.
Później zirytował się, bo w jego głowie pojawiło się wspomnienie Fii jedzącej z Willem wiśnie i całującej go w brudny policzek, ale to już nie miało znaczenia dla teraźniejszego Billa. Bo teraźniejszy Bill chwycił Fię za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Teraźniejszy Bill całował teraźniejszą Fię, jakby byli ciągle tymi samymi dziećmi, a wszystko było o wiele prostsze i zabawniejsze.
— Bill — szepnęła, nie odsuwając się. Resztki jej szminki tkwiły teraz na jego wargach, a tłum dalej zachwycał się potworem. Gdzieś w oddali mignęła im sylwetka króla.
I co z tego?
— Kocham cię — oświadczył. — Nie mogę dać ci tego, czego najbardziej pragniesz, ale dalej cię kocham i możesz uznać to za głupie, ale nigdy nikogo nie pokocham równie mocno.
Otworzyła usta, ale nawet jeśli chciała mu odpowiedzieć tym samym — donośny ryk wyrwał się z dna morza i zagłuszył wszystko inne.
*
Granie w karty z demonami o siwych włosach okazało się o wiele zabawniejsze, niż Bill początkowo zakładał. On i Fia wymieniali się kartami pod stołem, a sterta żetonów na ich stronie niebezpiecznie rosła i chwiała się, zachwycając przechodniów i rozwścieczając pozostałych graczy. Na swój sposób przypominało to ich wyprawę do jednego z miliona wymiarów. Jego król wściekł się na nich i chciał ich uwięzić, i tak oto jakimś cudem skończyli grając o swoją wolność w pokera. Co prawda wtedy musieli być o wiele bardziej ostrożni, bo obserwowały ich niezliczone pary oczu, a miecze lśniły w blasku dnia, ale rosnąca złość na twarzy przeciwników była równie zabawna.
Wreszcie jeden z demonów, zirytowany, cisnął kartami w stół i bełkocząc kolejne przekleństwa, wymaszerował z sali. Godzinę później w jego ślady poszedł kolejny demon. Po trzech kolejnych — Bill i Fia stali przy ladzie i wymieniali żetony na nagrody.
— Szkoda, że to nie pieniądze — mruknęła Fia, obracając w dłoniach czarno-czerwony krążek z wypisaną na biało jedynką.
Jej niezadowolenie minęło, gdy ujrzała nagrody — srebrzysty naszyjnik o kształcie słońca, różane kolczyki i wijącą się niczym najprawdziwszy wąż bransoletę z dwoma rubinami robiącymi za oczy.
Kobieta, która podawała jej nagrody, otworzyła usta, jakby dopiero co zauważyła obecność Billa, połączyła go z połową żetonów i zerknęła na przyniesione przedmioty.
— Ja... — zaczęła, rumieniąc się i krzywiąc.
Ale Bill machnął ręką, a do drugiej wziął kolczyki.
— Wezmę je — oświadczył, gdy Fia zakładała bransoletkę.
— Och, będą ci pasować do tej czarnej koszuli w róże — mruknęła, patrząc z zadowoleniem na swój nadgarstek.
*
— Fuj, jego usta wyglądają, jak u ryby.
Fia sięgnęła po swój napój — różowy sok z kostkami lodu i malutką parasolką. Niebo nad nimi było niemal czarne, pokryte jedynie kilkoma białymi punkcikami. O tej godzinie było praktycznie pusto — na pokładzie został jedynie demon sprzedający te wszystkie napoje, dwie kobiety rozłożone na kocu i mężczyzna z ponurą miną.
Fia i Bill siedzieli przy jednym ze stolików i przerzucali magazyn niejako kultywując ich tradycję. Teraz wlepiali spojrzenia w Percy'ego Murphy'ego stojącego na plaży w szortach, błękitnej koszuli we flamingi i ze słomianym kapeluszem na głowie. Miał krótkie, rude włosy, siedem palców u obu rąk i, jak to stwierdziła Fia — rybie usta.
— A on? — Bill przewrócił kilka stron aż natrafił na zdjęcie mężczyzny o czarnych włosach, czerwonych oczach i mnóstwie pierścionków.
— Wygląda, jakby zaraz miał kogoś uprowadzić, kazać mu podpisać dziwny kontrakt i zamknąć w swojej piwnicy sado-maso — stwierdziła, sięgając po jedną ze swoich gazet. Otworzyła ją na stronie, gdzie mężczyzna o brązowych włosach i piegach zdobiących twarz opowiadał o swoim sukcesie. — On?
— Ładny.
— I tyle? — Uniosła brew.
— Och, no dobrze. Gdyby właśnie się tu zjawił i powiedział ❝Ty, ja, najbliższa łazienka, teraz❞ musiałbym cię na moment przeprosić, bo, cholera, po prostu spójrz na to ciało.
Fia wywróciła oczami.
— Moglibyście mnie po prostu zaprosić.
— Do kabiny? Przykro mi są za małe, a ja mam priorytety, kochanie.
— Ale na mnie to fuczałeś, gdy mówiłam to samo godzinę temu.
— Bo mówiłaś to o jakimś podrzędnym malarzu z równie podrzędną brodą.
— Co masz do jego brody? Przecież była ładna.
— I niemodna. Nikt już ich nie powinien mieć. Poza tym jestem prawie pewien, że te jego wystające z szyi rogi nie są najwygodniejszą rzeczą. Wyobrażasz to sobie? Uprawiacie seks, chcesz go przytulić, a one po prostu wbijając ci się w ciało i nagle b u m — wykrwawiasz się.
— No to... leżysz na brzuchu?
— I próbując się lekko podnieść wbijasz sobie rogi w plecy, genialne.
— No to odcinasz mu je przed, bandażujesz, żeby się nie wykrwawił i do dzieła?
— A one odrastają w najmniej spodziewanym momencie, wbijają ci się w ciało i umierasz. A na chwilę przed śmiercią widzisz tę paskudną brodę. Mhm.
Fia zmarszczyła brwi.
— Bill, czy ty masz jakąś traumę, o której nigdy mi nie mówiłeś?
Nie odpowiedział. Zamiast tego sięgnął po kolejną gazetę i wskazał na mężczyznę o długich, blond włosach.
— A ten? — spytał, ignorując spojrzenia posyłane mu przez Fię.
— Jeszcze wrócimy do tej rozmowy — oświadczyła i podniosła się. — Wziąć ci coś do picia? — Sięgnęła po swoją pustą szklankę, a uzyskując odpowiedź, ruszyła w stronę przysypiającego za ladą demona.
*
Bill nie miał pojęcia, która była godzina, gdy wreszcie padli na łóżko i przy użyciu mocy nakryli się kołdra, ale jednocześnie czuł się martwy i zadziwiająco żywy. Zmęczony i rozbudzony. Poduszki wbijały mu się w plecy, w pokoju unosił się zapach bananowego szamponu oraz przyniesionych napojów i kurczaka z owocami. Statek przyjemnie kołysał się raz w lewo, raz w prawo, a Fia... po prostu była obok. I obejmowała go w pasie, jak kiedyś.
—Wiesz... — zaczął między jednym ziewnięciem, a drugim — myślałem, że te wakacje będą chujowe, że spędzę je przemieszczając się między swoim pokojem, a kursami gotowania, ale dzisiaj... — Ziewnięcie. — W sumie nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłem się tak dobrze. Do pełni szczęścia brakuje mi już tylko kotów.
— Kotów? — Fia uniosła brew. Wciąż miała mokre włosy, a źle zmyty makijaż tworzył czarne i niebieskie plamy pod jej oczami.
— Mhm. Takich białych, puchatych albo czarnych o takiej super krótkiej sierści. O, albo tych, co w ogóle jej nie mają. Powinniśmy mieć ich z dziesięć — mówił na granicy snu.
— Ale... po co ci tyle kotów?
— Lubię koty. Są śmieszne.
Fia roześmiała się z głową przytkniętą do pleców Billa.
— Ostatni jakiego miałeś ciągle cie drapał i sikał na twoje notatki — przypomniała, a przed jej oczami stanął biały, wiecznie wkurzony kot.
— To wina Willa. Ten dupek specjalnie go tego nauczył. Bo miałem lepsze oceeeeeny. — Kolejne ziewnięcie.
Fia znowu się zaśmiała i kopnięciem pozbyła się jednej z miliona zbędnych poduszek. Bill za to westchnął ciężko i ścisnął mocniej jej dłoń.
— Fia?
— Hm?
— Dalej podtrzymuję to, co powiedziałem: kocham cię.
Spodziewał się, że zamilknie; że będzie musiał czekać na odpowiedź tak długo aż powieki opadną mu ze zmęczenia i już nie da rady ich otworzyć. Tymczasem Fia pocałowała go w kark i od razu mruknęła:
— Wiem. Ja ciebie też.
A jednak, gdy budził się następnego dnia, a wesoła muzyka wdzierała się do sypialni — jej już nie było. Ani obok niego, ani w łazience, ani na całym statku.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro