Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II.Dzień szósty.

 Ludwik wcale nie zamierzał opowiedzieć o swoim kolejnym upokorzeniu. Przyzwyczajony już do ciemności i niesłyszenia własnego głosu, rozsiadł się wygodniej obok kobiety i, kilkanaście dni później, westchnął ciężko. Niezaprzeczalnie był zmęczony. Chociaż jego ciało — to prawdziwe, fizyczne — leżało zwinięte na niewygodnym łóżku i było pogrążone w głębokim śnie, on sam miał wrażenie, że ostatni raz śnił wieki temu.

Kobieta, znając jego myśli i pragnienia, uśmiechnęła się łagodnie, mówiąc:

— Jeśli jesteś naprawdę zmęczony, Ludwiku, możesz się już poddać. I tu, i tam czeka na ciebie jedynie śmierć albo wieczne męczarnie.

Czarna breja przelewała się przez jej palce, a symbole na ciele migotały niespokojnie. Czasami miał wrażenie, że się przemieszczają; że gdy nie patrzy wędrują w inne miejsca, zostają tam na chwilę i ruszają dalej. Trochę żałował, że nie ma przy sobie notesu oraz ołówka, by móc to udokumentować.

— Nie zamierzam się poddawać — oświadczył, chociaż oczy same mu się zamykały. — Choćbym miał tu spędzić wieki, nie pójdę ci na rękę.

Roześmiała się.

— Wiesz, Ludwiku, trochę ci współczuję — wyjawiła, podnosząc się z ziemi. Jakimś sposobem wciąż pozostawała czysta, chociaż on był już cały pokryty otaczającą ich breją.

Prychnął.

— Nie potrzebuję współczucia kobiety.

Choć miała ochotę to zrobić, nie wywróciła oczami. Zamiast tego podeszła do jednej ze ścian i przesunęła po niej palcami, odsłaniając fragment brązowej ramy. Wśród jej kwiecistych ornamentów ujrzała niewielki napis: dla ukochanej żony. Tym razem wywróciła oczami.

— Porozmawiajmy o waszym ślubie — nie prosiła, to był najprawdziwszy rozkaz. Wydając go, nie przejmowała się ani grymasem Ludwika, ani faktem, że ostatnim razem temat ten skończył się kilkudniową ciszą, którą dopiero dziś udało się zakończyć.

— Po co?

— Bo to zabawne — odpowiedziała, odsłaniając kolejne fragmenty ramy i obrazu. Jej płomienie zgrabnie czyściły portret, ukazując im obu dziewczynę z dłońmi złożonymi, jak do modlitwy i smutnymi oczami. — Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego dałeś jej jej własny portret. I to jeszcze jeden z tych, na których wygląda, jak przerażona ofiara modląca się o wolność. Ale nie o tym chciałabym powspominać.

— Nie zamierzam znowu opowiadać ci o Alicji.

— Wiem, dlatego sama ci opowiem tę historię.

*

— Zignorowałeś wszystkich, Ludwiku.

Oczywiście, ojciec twojej (wywróciła oczami) Pandory był zadowolony; cieszył się, że jego córka bierze w końcu ślub, to twoi rodzice wcale się nie cieszyli. Nie dlatego, że byłeś nieidealny czy przez twojego wspaniałego kuzyna. Nawet nie dlatego, że przerażała ich młodość twojej narzeczonej, choć w przypadku matki i to stanowiło problem i temat wielu nocnych dyskusji.

Oni się martwili, Ludwiku, bowiem wiedzieli, że w tym ślubie więcej jest zarozumiałości i nienawiści do niemal obcej ci osoby, niż jakiegoś szczerego, pozytywnego uczucia. Z perspektywy osób, które cię kochały (tak, oni cię kochali, niezależnie od tego, co sam masz na ten temat do powiedzenia) taki obrót spraw był zwyczajnie... przykry. Koszmarny. Wiesz, że w swoich modlitwach porzucali nawet komfort tej dziewczyny; ignorowali jej łzy, byleby mistyczną mocą wywalczyć ci trochę szczęścia?

Przed samym ślubem; na dosłownie minutę przed twoja matka wręcz desperacko powtarzała:

— Jeśli nie może się wycofać, niech i ją skrzywdzi byleby to dało mu odrobinę ukojenia.

Słyszałeś to, prawda?

Odpowiem za ciebie: oczywiście, że słyszałeś. Ale twój umysł zaprzątała Alicja Southeast. Tego dnia jeszcze jej nie widziałeś, ale już wyobrażałeś sobie, jak może wyglądać. Wyobrażałeś sobie jej długie włosy elegancko upięte, odsłaniające kark i ramiona; grzywkę odrobinę opadającą na oczy i przydługie, wypadające kosmyki, które można by odgarnąć za ucho. Wyobrażałeś sobie ją w pięknych sukniach — różowych, niebieskich, zielonych i złocistych z mnóstwem falbanek i perłowych dodatków. W pewnym momencie widziałeś ją nawet w sukni białej i skromnej, z welonem na spuszczonej głowie. Swoją drogą: wiesz, że te suknie wcale nie są tak wygodne i proste w obsłudze? W rzeczywistości nie da się w nich chodzić z taką gracją i lekkością.

Wyobrażałeś sobie, że jest nieszczęśliwa, choć sama wizja obcej kobiety, rozpaczającej za kimś, kogo na własne oczy, na dłużej, niż pięć sekund widziała ledwie raz, powinna być absurdalna i śmieszna. Byłeś tak pogrążony w swojej małej, obrzydliwej obsesji, że przemierzając długie korytarze potrąciłeś jakiegoś chłopaka.

Był do niej podobny — miał długie włosy, luźno upięte błękitną wstążką i niemal te same rysy twarzy, ale niepodkreślone wielowarstwowym makijażem. Spojrzał na ciebie, chciał przeprosić, choć to nie była jego wina, ale ciebie widok kogoś tak podobne rozwścieczył tak bardzo, że wydarłeś się na całą posiadłość. Zwyzywałeś go. Zamiast więc przepraszać, nazwał cię dupkiem i wyminął. Później już go nie widziałeś, ale i nie próbowałeś znaleźć. Znów miałeś w głowie jedynie Alicję.

Twoja przyszła żona rozpaczała, bo welon rozdarł się w jednym miejscu, matka wciąż uparcie się modliła, a ojciec próbował odciągnąć cię na bok i porozmawiać, ale ty tylko, w kółko i w kółko myślałeś: Alicja Alicja Alicja Alicja i Alicja.

Prawie nazwałeś jej imieniem własną żonę. Żonę stojącą przed ołtarzem, dodajmy. I to tylko dlatego, że wreszcie tę swoją Alicję zobaczyłeś. A nie, przepraszam. Nie twoją Alicję.

Była śliczniejsza, niż zapamiętałeś — warkocz z jej włosów tworzył koronę wokół głowy, a biało-złota suknia z długimi i szerokimi rękawami sprawiała, że nie mogłeś oderwać od niej wzoru. Patrząc na Alicję, przysięgałeś przed waszym bogiem wierność Pandorze.

Biednej, biednej Pandorze.

Później wznosiłeś toast za wasz związek i znów niemal przejęzyczałeś się, szukając wzrokiem Alicji. Po godzinie wreszcie ją znalazłeś — właśnie kończyła taniec ze swoim narzeczonym i kierowała się z nim w stronę stołu z jedzeniem. Śmieli się i żartowali z czegoś (myślałeś, że z ciebie?), a ty podążałeś za nimi, niczym jakiś prześladowca. Właściwie, na swój sposób — byłeś nim.

(Gdyby wasze czasy oferowały wam technologię, zwłaszcza internet, z pewnością śledziłbyś ją każdego dnia, każdego tygodnia, każdego miesiąca.)

Czekałeś aż się rozdzielą.

(Pandora musiała każdej napotkanej osobie wyjaśniać, czemu siedzi sama.)

I wreszcie podszedłeś. Nie zraziło cię jej chłodne spojrzenie ani widelec zawieszony w połowie drogi między ustami, a talerzem; wystawiony w twoją stronę, jakby chciała cię nim dźgnąć. Z jakiegoś powodu wciąż wyobrażałeś sobie, że zaraz rzuci ci się do stóp i zacznie przepraszać za samo swoje niegodziwe istnienie. Zirytowałeś się, gdy tego nie zrobiła. Ale nie mogłeś tego okazać na własnym ślubie, więc uśmiechnąłeś się i sięgnąłeś po kieliszek. Skomplementowałeś jej wygląd. Spytałeś o to, jak długo ona i Arthur zamierzają zostać.

— Aż dwa dni — wyjawiła chłodno, z dystansem. Jakbyś co najmniej wcześniej zwyzywał ją i obraził jej przodków, tak gdzieś do sześciu pokoleń wstecz.

Ale ty się nie zarażałeś, Ludwiku. Ująłeś jej dłoń, rozgrywając w głowie scenę z taniego romansidła, znalezionego kiedyś w sypialni rodziców, po stronie należącej do matki. Byłeś gotów na szaleńczą ucieczkę i złamanie wszystkich możliwych zasad, ale ona wyrwała swoją dłoń i odszukała wzrokiem Arthura.

On natychmiast do niej podszedł. Wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedział, że coś jest nie tak. Więcej tamtego dnia jej nie widziałeś; zostałeś sam przy stole, z uniesioną wciąż ręką i wściekłością.

A jako że byłeś sobą i w sobie samym nie widziałeś problemów, Ludwiku, wyżyłeś się na swojej żonie.

*

— Co ci to daje? — spytał, krzyżując ręce na piersi. — Zamierzasz mnie teraz rozliczać z każdego najdrobniejszego błędu?

— Jeśli tak chcesz nazwać gwałt.

— Gwałt? Litości, byliśmy małżeństwem! Przed chwilą braliśmy ślub! Jedynie spełniłem nasz obowiązek.

— Uderzyłeś ją.

— Naprawdę? Jakoś nie pamiętam, by to się wydarzyło.

Westchnęła, pozwalając, by breja na nowo zalała obraz.

— Porozmawiajmy o twojej śmierci, Ludwiku.

*

Ludwik mógł nie pamiętać; mógł wykręcać się i udawać, że nie widzi problemu, ale twarz Pandory pamiętała — czerwień, fiolet i błękit szpeciły jej twarz i nie dawały się zakryć, choć bardzo się starała ich tymczasowo pozbyć. Nie mogąc więc liczyć na sztuczki z użyciem makijażu — ukrywała się w ciemnych pomieszczeniach posiadłości, z dala od ciekawskich spojrzeń innych kobiet i mężczyzn.

Całymi dniami czytała książki i szydełkowała, aż pewnego razu jej rutynę zakłócił gość. Jej brat zjawił się nagle, niezapowiedziany, a swoim wyglądem przeraził całą służbę. Był bowiem cały mokry od deszczu, włosy miał posklejane, a błoto pokrywało jego buty i koszulę. Miał też na twarzy niewielkie, krwiste rysy.

Powiadomiona przez służkę, zignorowała własny stan i wybiegła do niego.

— Co się stało? — spytała, zapominając o wszelakich powitaniach czy grzecznościowych tonach. Zresztą: przy nim nigdy nie wysilała się z tego typu rzeczami. Raczej stawiała na całkowitą swobodę, wiedząc, że on to odwzajemni i nie zacznie jej prawić kazań, niczym ich ojciec czy surowa, wiecznie niezadowolona babcia.

— Och, wyobraź sobie, że Alexander wrócił, a ja na niego wpadłem — warknął jeszcze jej nie widząc; z lodem przytkniętym do napuchniętego oka.

Alexander Northwest był jej przyjacielem z dzieciństwa i, niestety, wrogiem jej brata.

— Albercie — syknęła, wiedząc już, do czego to zmierza.

— To on zaczął! — bronił się chłopak i machał rękami.

W pewnym momencie obrócił się w jej stronę i wreszcie zamarł, widząc fioletowe i niebieskie ślady odciśnięte na bladej twarzy. Tamtego dnia jego obojętność wobec Ludwika przeistoczyła się w rosnącą złość.

A gdy sytuacja się powtórzyła i znów ujrzał na jej twarzy coś, czego tam być nie powinno — przestudiował rutynę Ludwika, chwycił za nóż i nocą wyszedł z domu.

*

— To było tchórzliwe z jego strony — stwierdził Ludwik.

— Tak? Tak myślisz?

— A nie? Zakradł się do mnie od tyłu i dźgnął w plecy! Kto, jak nie tchórz, tak robi?

— Myślę, że znalazłabym kilka przykładów, ale myślę też, że za bardzo lubię dalszą część historii, by teraz się tym zajmować.

*

Leżąc na ziemi i wykrwawiając się Ludwik miał ochotę zacząć wrzeszczeć i wyzywać Alberta (chociaż: jeszcze wtedy nie wiedział, że to on; myślał, że to jeden z tych pragnących sławy zbrodniarzy). Kilka razy nawet otwierał usta, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Nie mógł też więc wezwać pomocy, był całkowicie zdany na siebie.

A przynajmniej tak początkowo zakładał.

Kiedy krwi było już tak wiele, że na upartego można by nią pomalować cały pokój, Ludwik zdał sobie sprawę, że... nie umiera. Jest osłabiony, trzęsie się z zimna, ale wciąż żyje i wcale nie traci świadomości.

Zmarszczył więc brwi i uniósł głowę. Była trochę ociężała, ale determinacja wygrała z tym faktem i pozwoliła mu rozejrzeć się po ciemnej uliczce, którą zawsze wracał do domu. Jego niedoszły morderca zdążył zniknąć, pozostawiając po sobie jedynie błotniste ślady. Jakiś kot chodził po pobliskim parapecie i zrzucał z niego pozostawione tam książki, a z któregoś z domów, przez otwarte okno na ulicę dostawały się śmiechy domowników.

— Niesamowite — wymamrotał, dotykając palcami dziury po nożu. Po chwili wymacał kolejną. Do tej pory nawet nie wiedział, że został dźgnięty więcej niż raz. — To cud! Ja żyję!

— Obawiam się, że jednak jesteś przeciwieństwem żywej osoby.

Spokojny, niewzruszony głos sprawił, że Ludwik się wzdrygnął. Po raz kolejny rozejrzał się po uliczce i tym razem ją zobaczył — siedziała na jednym z niskich parapetów. Jej bose nogi unosiły się nad ziemią i uderzały o ścianę budynku, gdy machała nimi beztrosko. Miała prostą białą suknię, niesamowicie długie włosy i wytatuowane na ciele, błyszczące słońce, księżyc oraz gwiazdy.

— Kim jesteś? — spytał podejrzliwie, patrząc, jak kobieta zeskakuje z gracją, bez problemu na kamienny chodnik i podchodzi do niego.

— Kimś, kto może ci pomóc.

— Pomóc? Niby w czym?

— Choćby i w przeżyciu, Ludwiku.

Wzdrygnął się, bowiem nie spodziewał się, że obca mu osoba wypowie jego imię. Tym bardziej nie spodziewał się, że chwilę później wokół nich rozbłysnął błękitne płomyki, a czas stanie w miejscu — kot zatrzyma się w połowie skoku, książki zawisną w powietrzu, a śmiechy ucichną nagle.

— Straciłeś tak wiele krwi, że gdybyś był zwykłym człowiekiem, umarłbyś półgodziny temu. I co prawda tę barierę pokonałeś, ale nie zmienia to tego, że niezależnie od swojego pochodzenia, zginiesz jeśli dalej będziesz tu tak leżał i jeśli nikt nie udzieli ci pomocy. Oczywiście, inni ludzie i ich poziom wiedzy medycznej zabiją cię nawet szybciej, niż te ciosy. Na to zaś nie mogę pozwolić; nie teraz, gdy brak wam jakiegokolwiek nadchodzącego dziecka.

— O czym ty-

— Toteż w swojej wspaniałomyślności podzielę się z tobą odrobiną swojej mocy i zapewnię trochę wsparcia.

Nie czekając na jego reakcje i ignorując otwarte usta oraz oczy, dotknęła jego czoła. Wzdrygnął się, czując ciepło wydobywające się spod jej skóry i wdzierającego do jego własnego ciała. Nie widział tego, ale czuł, jak skóra z sykiem zaczyna zasklepiać przerwane nożem miejsca; czuł, jak wszystko odbudowuje się. Krew pokrywająca chodnik znikała, wracając do swojego właściciela.

Nie miał pojęcia, ile to trwało, ale gdy proces dobiegł końca, spytał znów:

— Kim jesteś?

A ona uśmiechnęła się łagodnie i powiedziała:

— Twoim przodkiem, Ludwiku. — Poprawiając sukienkę, dodała: — Kiedyś mówili na mnie Mabel Gleeful.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro