Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I.Śniąca.

 Śledzenie kogoś wcale nie było ciekawe.

Kiedyś Cecylia z niecierpliwością czekała na swoją pierwszą misję. Wyobrażała sobie, że pewnego dnia wreszcie porzuci ogromną bibliotekę, zostawi za sobą stosy książek z nudnymi statystykami oraz teorią, i wreszcie narzuci na siebie pelerynę zakonu. Cudowną pelerynę — po jednej stronie idealnie czarną, miłą w dotyku, po drugiej wyglądającą, jakby ktoś utkał ją z samego kosmosu. Wyobrażała sobie swoje wejście do zbrojowni i moment, w którym przyjdzie jej wybrać broń. Z książek i nielicznych zajęć praktycznych znała wygląd każdej możliwej broni, znała jej ciężar, jej budowę, a jednak... ten moment w zbrojowni miał być kolejnym przełomem. Tamtejsza broń miała być inna, lepsza, piękniejsza. Wsunięta w płaszcz miała w nim zniknąć dzięki magii i powrócić dopiero, gdy okaże się potrzebna.

Miało być cudownie.

Nawet śledzenie innych ludzi, szpiegowanie w jej głowie urosło do czegoś niezwykłego. Mózg zawsze wytwarzał cudowne scenerie: ją rozciągniętą na parapetach, dachach i innych miejscach w wyglądających cudownie pozach godnych bohaterów komiksów. I gdy ona tak siedziała, skupiona na swoim zadaniu, gdzieś po drugiej stronie był ten drugi, ten zły. I niczym w kreskówce czy komiksie — na głos opowiadał o całym swoim planie. Zdradzał każdy jego szczegół. A między jednym i drugim słowem śmiał się szaleńczo. Oni, antagoniści, zawsze dużo się śmiali.

W jej głowie ten rodzaj pracy był szybki i ciekawy.

W rzeczywistości... Stanford Pines — do którego została przydzielona — był po prostu nudnym człowiekiem o jeszcze nudniejszym wyglądzie. Po godzinach zwisania z pokrytego śniegiem dachu, Cecylia zdążyła zauważyć, że chociaż mężczyzna faktycznie czasami gada do siebie, to nigdy nie mówi nic ciekawego. Ot, trochę technologicznych i paranormalnych bredni. Na swój sposób przypominał jej ucznia, który dopiero co trafił do zakonu i musiał się wszystkiego nauczyć od podstaw, a na testach wciąż jeszcze błądził, zaznaczał błędne odpowiedzi i gubił się w statystykach. Różnica polegała jedynie na tym, że Stanford Pines nie miał odpowiednich podręczników, a jedynie swoje obserwacje, notatki i zaczęte dzienniki. Te ostatnie Cecylia przejrzała z ciekawości. Choć wiedziała, że nie powinna — wkradła się do jego domu, gdy brał kąpiel, chwyciła dzienniki i skulona za kanapą zaczęła je oglądać.

Początkowo miała nadzieję, że znajdzie w nich coś naprawdę niesamowitego; coś, co wreszcie odmieni jej życie i pozwoli wrócić do zakonu. Coś dzięki temu jej mentorka pochwali ją. Ale... wiedza zawarta w dziennikach nie była niczym nowym. Cecylia ją znała. Oczywiście, była pod wrażeniem, że mężczyzna sam skompletował coś nad czym w zakonie pracowało przynajmniej dziesięć osób, ale... Wciąż. Nie tego szukała. Nie tego chciała.

Zirytowana odłożyła dzienniki i najciszej, jak potrafiła, wyszła oknem. Potem, mając już dosyć marznięcie i tracenia czasu, przeskakując po drzewach, udała się w stronę miasta. Jedząc rybę z frytkami, odzyskała humor. Przez chwilę nawet łudziła się, że cały ten czas mężczyzna wiedział o jej obecności i tylko dlatego nie robił nic szczególnie podejrzanego. Wyobrażała sobie, że teraz, gdy ona siedziała w zdecydowanie zbyt czerwonej knajpie, on wreszcie zaczął działać. Pochłonięta fantazjami zaczęła jeść szybciej, by po paru minutach wstawać gwałtownie i prawie zapomnieć o zapłaceniu za posiłek.

Niestety... gdy wróciła okazało się, że mężczyzna po prostu spał zakopany wśród nudnych, własnych notatek. W domu nic się nie zmieniło. Nie ożył. Nie wyrosła z niego żadna kończyna, żaden podejrzanie wyglądający dodatek. Nawet, gdy Cecylia zamykała oczy i używała swojej mocy, nie czuła nic wyjątkowego. Dom Pinesa był po prostu martwy. Kompletnie pozbawiony mocy.

Cecylia miała ochotę zawyć z irytacji. Do dziś (a minęły dwa miesiące! Dwa!) nie rozumiała, dlaczego przełożeni musieli ją wysłać akurat tu i po co wcześniej robili z tego aż tak wielką rzecz.

— Uważaj Cecylio — siedząc na dachu przedrzeźniała głos swojej mentorki. — To bardzo skomplikowane zadanie, wymagające skupienia i precyzji. Choć może się wydawać nudne, zakon wierzy, że ten mężczyzna jest niebezpieczny i ple ple ple. — Westchnęła, rozkładając się na dachu. — Ten człowiek prędzej zabije się potykając o własne nogi, niż zrobi coś niezwykłego — stwierdziła, sięgając po ukradzioną z jego kuchni kanapkę. Teoretycznie tego też nie powinna robić, ale w praktyce... wątpiła czy on zauważy. Był tak zabiegany i roztrzepany, że czasami nie pamiętał o prysznicu, więc dlaczego miałby kojarzyć ile kanapek zrobił wczoraj?

Ziewnęła. Żałowała, że nie wzięła jeszcze czego do picia. Teraz nie mogła się wkraść do kuchni — mężczyzna siedział tam, przy stole, i uparcie coś notował, a wszędzie dokoła śmierdziało potem i zgnilizną. Drugi zapach najpewniej pochodził od martwego, ogromnego ptaka, którego dzień wcześniej Stanford przywlókł do domu.

Zjadłszy kanapkę, podniosła się i... zamarła. Symbole wyryte wokół jej nadgarstków mieniły się niepokojąco na czerwono. Nie musiała się nawet skupiać — moc była tak wielka, że wyczułoby ją nawet rozkojarzone dziecko. Tylko... ona nie pochodziła z tego domu.

Cecylia przystąpiła z nogi na nogę.

Gravity Falls było magiczne samo w sobie, nawet idąc do głupiego sklepu potrafiła wyczuć odrobinę mocy, ale to... Tego nie powinno tu być. Ostatnim razem, gdy czuła w tym miejscu coś takiego...

To było, gdy miała dziesięć lat, a wampiry postanowił przywołać potężnego demona i zmusić go do podpalenia wszystkiego dokoła. Potem polowały na panikujących ludzi, korzystając z ich roztrzęsienia i dymu odcinającego pełną widoczność.

Spojrzała na swój telefon.

Powinna zadzwonić.

Kazali jej dzwonić.

Mówili, że ma się nawet nad tym nie zastanawiać. Jeśli stanie się coś złego — zakon natychmiast rzuci wszystko i przybędzie, ale... Ile im to zajmie? Co jeśli już nie ma czasu; demon został wezwany i właśnie szykuje się do ataku?

Westchnęła.

Zeskoczyła ostrożnie na ziemię i kucając przesunęła się do okna. Ostrożnie zajrzała do środka i... jej serce na moment przestało bić, kiedy nigdzie nie zauważyła mężczyzny. Potem zerknęła na zegarek i natychmiast się uspokoiła, przypominając sobie jego rutynę. O tej porze najpewniej drzemał na kanapie, w salonie. Nie było to planowane — po prostu padał tam ze zmęczenia, po długich godzinach funkcjonowania na kawie. Budził się dopiero pięć godzin później, w okolicach piętnastej. To zaś oznaczało, że Cecylia miała mnóstwo czasu. Mogłaby...

— Nie, nie, nie. To już za dużo — mamrotała. — Mogę od czasu do czasu złamać kilka reguł, ale to? Przecież oni by mnie za to... — urwała, gdy ziemia zatrzęsła się. — Z drugiej strony... — Wsunęła dłoń w materiał i wyczuwając umieszczoną w nim broń, przełknęła ślinę.

Dlaczego w ogóle się wahała?

Przecież wiedziała, jak walczyć z wampirami.

Przecież to właśnie do tego była cały czas szykowania. Tylko po to w ogóle wstąpiła do zakonu.

A demon? Z nim też sobie poradzi. Większość z nich po prostu spełniało wolę przyzywającego. Sami nie mieli żadnych większych złych motywów czy pragnień.

Nabrawszy do płuc powietrza i poprawiwszy kitkę, Cecylia zaczęła biec.

*

Przystanęła w miejscu, gdzie kończyły się drzewa, a zaczynała otwarta przestrzeń. Na drugim krańcu, wśród mnóstwa głazów, widniało wejście do kopalni. Stara, drewniana tabliczka leżała na ziemi, a zrobiona w niej dziura nie pozwalała na odczytanie pełnej nazwy. Chociaż normalnie tutejsze lasy zasiedlały najróżniejsze stwory i zwykłe zwierzęta, teraz dokoła panowała idealna cisza. Nawet ptaki opuściły to miejsce, jakby i one wiedziały o nadchodzącym niebezpieczeństwie.

Cecylia zmarszczyła brwi.

Nigdzie też nie widziała żadnych wampirów. Normalnie działały w grupach, a trójka zawsze patrolowała teren, ale tu... tu było kompletnie pusto.

Może to jakieś młode, durne wampiry? — pomyślała, wychodząc zza drzew. One czasami popełniały tego typu błędy. Głupio rozdzielały się albo przeceniały swoje moce i zostawiały teren niestrzeżony. A przynajmniej tak Cecylia czytała w książkach.

Zrobiła kilka kroków w stronę wejścia i... upadła. Cios nadszedł tak szybko, że chociaż trzymała cały czas rękę na broni, i tak nie zdołała jej wyciągnąć. Sycząc, upadła prosto w zaspę. Ciężkie, okryte czymś miękkim, ciało przygniotło ją do ziemi. Jedna z lodowatych dłoni usilnie próbowała złapać oba jej nadgarstki, podczas gdy druga uparcie przyciskała jej głowę do ziemi.

Kaszlała. Śnieg i ziemia dostawały się do jej ust, a napastnik nie ustępował. Nawet gdy kopała z całych sił i paznokciami orała skórę przybysza, uścisk pozostawał mocny, pewny.

— Jinx, nie! — Głos był cichy, ale jakimś cudem i tak przedostał się przez jej własne wrzaski i dotarł do uszu. Chociaż go nie rozpoznawała, jej ciało natychmiast znieruchomiało, jakby to do niego kierowano rozkaz.

Wciąż czuła na sobie ciężar, ale dłonie puściły.

— No weeeź. To musi być ona. — Ciężkie westchnienie. Kobieta, która na niej siedziała, wreszcie przeturlała się na bok. Zirytowana skrzyżowała ręce na piersi.

Cecylia uniosła się na drżących dłoniach. Twarz miała czerwoną, mokrą od potu i śniegu, a włosy rozpuszczone. Nawet nie wiedziała, kiedy gumka ześlizgnęła się z nich i upadła. Zakaszlała. Dopiero teraz jej nadgarstki zalśniły, informując o potencjalnym niebezpieczeństwie.

Wielkie dzięki, jesteście cholernie pomocne — pomyślała, dotykając czerwonych śladów po dłoniach napastnika.

Hej. — Cień padł na nią, a cichy głosik zmusił do spojrzenia w górę. — W porządku? Żyjesz?

Nigdy nie gustowała w szatynkach, woląc blondynki, ale gdyby po tym dniu ktoś spytał ją o jej ideał, wymieniając jego cechy natychmiast wspomniałaby o tych długich, brązowych włosach. Później wymieniłaby niebieskie oczy (nigdy jeszcze nie widziała, by ich kolor był aż tak intensywny!), teraz wpatrzone w nią z ciekawością. Cholera, wymieniłaby nawet zakrzywione rogi wyrastające z głowy i... i... Po prostu opisywałaby tę kobietę. Nigdy w życiu bowiem nie widziała kogoś równie pięknego. Tak wręcz niepokojąco, nieludzko pięknego. Ten rodzaj piękna przerastał nawet to, co ze swoimi ciałami mogły robić zwykłe demony. To był poziom bóstwa, które zstąpiło z niebios. Nie. Nawet bóstwo nie mogłoby być tak boleśnie piękne. To...

— O bogowie — jęknęła, nie wiedząc już czy jej twarz jest czerwona z wysiłku, czy przez ten widok. Miała nadzieję, że jeśli jakimś cudem wróci do zakonu i przyjdzie jej sporządzać raport o tej sytuacji, nikt nie każe jej wchodzić w szczegóły, rozpisywać się nad wyglądem przybyszy. Żadne słowa, żadne porównania bowiem nie były w stanie w pełni oddać urody tej kobiety. — Ja... e... ten... no... tak... w sensie... nie. Znaczy... tak, ale... ee... jakie było pytanie?

Kobieta przechyliła głowę, a stojący za nią mężczyzna (którego Cecylia zauważyła dopiero teraz) zakrył usta dłonią, zduszając śmiech.

— No tak. Ja nie mogłam się pobawić, ale ty to już możesz. Typowa Selene. — Dziewczyna, która ją zaatakowała, prychnęła. Miała włosy we wszystkich możliwych kolorach i strój zrobiony najpewniej z najprawdziwszego, zwierzęcego futra.

— Ale, Jinx, ja nic nie robię! — odpowiedziała Selene i wywróciła oczami.

Tym razem mężczyzna się nie powstrzymywał — po prostu wybuchnął głośnym śmiechem.

— Ej, no! — Selene fuknęła.

A do Cecylii coś dotarło. Selene i Jinx miały na sobie niebieskie płaszcze. I były demonami.

— Emisariusze — wymamrotała i sama nie wiedziała, co czuje w związku z tym. O nich rzadko kiedy się rozmawiało w zakonie. Oficjalnie było to spowodowane brakiem dokładnych, szczegółowych informacji, nieoficjalnie... Cecylia, przeglądając różne księgi, miała wrażenie, że chodzi o zasługi. Emisariusze bowiem mieli talent do zjawiania się w najmniej oczekiwanych momentach i likwidacji wrogów, z którymi walczył zakon. W przeszłości więc często dochodziło do sytuacji, w których członkowie zakonu wracali upokorzeni, bez chwały.

— Śniąca — skomentował ten mężczyzna.

Śniący.

Tak nazywano ludzi, którzy potrafili wynosić ze swoich snów najróżniejsze przedmioty. Ludzi, których moce przebudziły się na chwilę przed przebudzeniem ze śpiączki i którzy później dołączali do zakonów strzegących miast pokroju Gravity Falls. Cecylia czytała, że kiedyś był taki moment, w którym zakony istniały w każdym mieście, ale potem nadeszła wojna i niewielu ocalało, a i następni śniący przestali się pojawiać tak często.

— Fascynujące. — Jinx pochyliła się nad nią. — Nigdy nie widziałam na żywo prawdziwej śniącej. Masz jakieś dodatkowe umiejętności? Wysuwane macki? Rogi? Dodatkowe kończyny?

— Eee... nie?

— Hm, szkoda. Trochę to rozczarowujące. — Jinx złapała ją za policzki i pociągnęła. — Może chociaż jakieś lasery z oczu?

— Nief?

— Jinx, przestań. Robisz jej krzywdę. — Selene złapała Jinx za rękę.

— Taa, przestań. I tak nie odkryjesz nie wiadomo czego. — Mężczyzna ziewnął. — Chociaż... Słyszałem, że śniący potrafią zrzucić skórę.

Jinx pociągnęła mocniej.

— Kill! — Selene posłała mężczyźnie zirytowane spojrzenie.

— No co?

— Przestań ją zachęcać!

— Chyba raczej: podpuszczać?

— Po prostu przestań! — Ułożyła dłonie na biodrach. Była niższa od mężczyzny; żeby móc spojrzeć mu w oczy musiała wysoko unieść głowę. Cecylia miała wrażenie, że nawet stając na palcach, Selene nie mogłaby dosięgnąć mu do ramion. I z jakiegoś powodu uznała to za urocze. — Nie po to tu przybyliśmy.

— Tak, tak, tak. Misja być ważna. Żartować nie wolno. Blah blah blah. — Kill wywrócił oczami.

Cecylia odchrząknęła. Przez chwilę zastanawiała się, co łączy tę dwójkę, ale potem — wreszcie! — jej mózg przestał zacinać się na każdej nowej informacji, a za to przypomniał o miejscu, w którym się znajdowali.

— Wy... przybyliście tu... ze względu na...

— Cholerne anomalie — dokończył Kill. — Ostatnio jest tu ich więcej, niż zwykle i wszystkie z jakiegoś powodu prowadzą do tego miejsca.

— Kill!

— No co znowu?

— Nie możesz tak po prostu mówić przypadkowym ludziom o tym, że-

— Wyluzuj. Spójrz na nią. — Kill wskazał na Cecylię. — To nowicjuszka. Najpewniej kazano jej śledzić jakiegoś nowo przybyłego. Miała sprawdzić czy jest czysty czy coś w stylu, a potem się go pozbyć gdyby zagrażał miastu. Nawet jej tu nie powinno być. Powinna po prostu wezwać zakon, gdy tylko wyczuła, że coś jest nie tak i siedzieć dalej na swoim miejscu, więc nie. Nie musimy się martwić. Nawet słowa nie piśnie.

— To... nie do końca prawda — wymamrotała Cecylia. Gdy mówił o niej w ten sposób czuła się, jakby była jedynie nieposłusznym dzieckiem.

Kill jednak zignorował jej słowa i spytał:

— Mimo to trochę fascynuje mnie fakt, że po tych latach waszego pierdolenia o zasadach i tak przyszłaś tu sama. Miałaś w tym jakieś własne motywy, prawda?

— Ja... — Przełknęła ślinę. — Myślę, że... wampiry mogą być w to wszystko zamieszane.

O tym dlaczego tak myśli nie chciała mówić. Wiedziała, że mężczyzna wyśmiałby ją, gdyby usłyszał na jakiej podstawie wysnuła tę teorię.

Na szczęście — on nawet nie pytał. Po prostu klasnął.

— Och, wampiry! Cudownie! Już dawno żadnego nie zabijałem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro