Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I.Dzień pierwszy.

 — To nie ma sensu, Ludwiku.

Jego umysł składał się z wielu barwnych miejsc; przejść do wspomnień pięknych i czystych, ale teraz ściany, sufit i podłoga zlewały się w jedną, czarną breję. Ledwie mógł poruszać w niej ciałem, a wypowiadanie słów przychodziło mu z równie dużym trudem. Poruszał wargami, a i tak nie słyszał własnego głosu. Ona zaś nie miała żadnego problemu: swobodnie stawiała kolejne kroki na brei, a jej nogi wciąż pozostawały nietknięte. Głos niósł się echem.

— Powinieneś się poddać — powiedziała, kucając przy nim. Jej błękitna suknia opadała na podłogę, ale i tak pozostawała równie czysta, co ukryte pod nią nogi. — Zaśnij. Za kilka lat nikt nie będzie cię za to winił. Nikt nawet nie będzie pamiętał, Ludwiku.

— Nie dam ci tej satysfakcji — oświadczył, ale tak długo, jak nie zobaczył grymasu na jej twarzy, tak długo nie był pewien czy słowa faktycznie padły z jego ust.

— Wow, nie dość, że jesteś pedofilem, to jeszcze jesteś uparty. — Roześmiała się, gdy tylko fala złości minęła. Głowa opadła na lewe ramie.

Patrząc na jej szyje naznaczoną gwiazdozbiorami i półksiężyc lśniący na czole, potrafił myśleć tylko o tym, że chciałby ją udusić. Zniszczyć. Pokonać. Chciałby móc stanąć nad nią i roześmiać się jej w twarz, odpłacić za te wszystkie krzywdy.

— Och, Ludwiku, sam sobie to zrobiłeś — powiedziała znając jego pragnienia. W następnej chwili podniosła się i obróciła. Nosiła na sobie suknię z odsłoniętymi plecami, więc bez problemu mógł zobaczyć wyryte na nich dwa słońca i szesnaście planet krążących wokół. Wszystkie symbole świeciły delikatnie, a skóra wokół wiecznie była zaczerwieniona.

— Okłamałaś mnie!

— Nie, Ludwiku. Ja powiedziałam ci prawdę, ty — zinterpretowałeś ją w ten dziwny, chory, absurdalny sposób i zniszczyłeś swoje idealne życie. Teraz zaś ponosisz za to odpowiedzialność, Ludwiku.

— Powiedziałaś, że jesteś Gleefulem i moim przodkiem!

— Powiedziałam, że wzięłam ich nazwisko podczas pobytu w waszym świecie. Tyle i aż tyle, Ludwiku. — Westchnęła ciężko i przejechała palcami po ścianie. Na krótki moment jego oczom ukazał się fragment zielonkawych drzwi.

— Kazałaś mi ją zabić.

— Powiedziałam, że trzydziestolatek uganiający się za, ledwie, osiemnastolatką jest obrzydliwy. Ani razu nie wspomniałam o nożach, siekierach czy płomieniach, Ludwiku. Ale ty chyba już tak masz, prawda? Najpierw obwiniałeś swojego ojca, bo nie radziłeś sobie tak dobrze, jak twój brat. Potem narzekałeś na ciotkę, bo adoptowała... jak mu było na imię? Adam? Aureliusz?

— Arthur.

— Och, właśnie. Przeklinałeś biedną ciotkę, bo wolała adoptować Arthura i jemu oraz Luizie; swoim najbliższym dzieciom przekazać cały swój majątek, a nie tobie... dzieciakowi, którego ledwie widziała na oczy. Wolałeś przeinaczać ich słowa na swoją korzyść, robić wszystko, by wyjść przed przyjaciółmi na tego biednego. A teraz próbujesz robić to ze mną, Ludwiku. Problem polega na tym, że ja nie jestem, jak osoby, które poznałeś w przeszłości; nie jestem siłą, którą mógłbyś pojąć. Poza tym — oni byli daleko, nie mogli skonfrontować się z twoimi twierdzeniami. A ja jestem tu, w twoim umyśle i słyszę je doskonale. Jesteś strasznym, zakłamanym tchórzem, Ludwiku.

— Jeśli ja jestem tchórzem... — Nabrał powietrza, walcząc z narastającą sennością. —... to czym ty jesteś? Potrafisz tylko kryć się wewnątrz mojej głowy i narzekać na moje decyzje!

Patrzyła na niego, jak na wyjątkowo mało rozumne dziecko.

— Wydawało mi się, że czytałeś wiadomość od mojego męża i mojej żony — powiedziała wreszcie, krzyżując dłonie na piersi.

— Czytałem — przyznał. — Ale skoro jesteś tak potężna, tak niesamowita... dlaczego nie stworzysz sobie ciała? Dlaczego nie wyjdziesz z ukrycia? I co z tym, co było wiele lat temu? Uciekałaś ze swojego świata! Zostawiłaś wszystkich, którzy cię kochali.

— Uratowałam ich, Ludwiku.

— I siebie też byś mogła, ale ty wolisz czaić się w ciemnościach.

Sunęła wzrokiem po jego twarzy — po krzywym nosie, podbitym oku i rozciętym poliku. Usiadła naprzeciwko i znów się roześmiała.

— Uwierz mi, Ludwiku, że bardzo chętnie zobaczyłabym słońce, dotknęła trawy i posłuchała śpiewu ptaków — oznajmiła wreszcie, a ogień buchnął z jej dłoni, przybierając kształt skowronków. Ptaki wzbiły się w powietrze i poleciały we wszystkie strony, rozświetlając pomieszczenie. — Problem polega na tym, że żadne ciało, które stworze nie będzie idealne. Rozpadną się po pierwszym noszeniu.

Jeden z ptaków przysiadł na jego głowie i rozpadł się na małe iskierki.

— Właściwie... istnieją tylko trzy ciała, które mogłyby pomieścić całą moją moc.

— Więc? Czemu ich nie użyjesz? Ze strachu?

— Bo ciało przeszłe zostało zniszczone w walce z Zvezdą. Ciało teraźniejsze zaś jest dla mnie zbyt cenne, zbyt kochane, bym w ogóle ośmieliła się je tknąć. Ciało przyszłe zaś... ono jeszcze nawet się nie narodziło. Jego czas nie nadszedł i nie nadejdzie przez jeszcze wiele pokoleń.

*

Ludwik Pines nienawidził przyjęć urodzinowych.

Kiedy był dzieckiem potrafił się na nich bawić, docenić prezenty i zainteresowanie, ale teraz? Teraz nie rozumiał po co mu to wszystko; dlaczego ktokolwiek chciałby przypominać mu o nadchodzącej starości. Prezenty od dorosłych i dla dorosłego były nudne, szare. Oczywiście, uśmiechał się i dziękował za nie, ale w myślach już upychał je w najciemniejszym kącie pokoju lub, po prostu — spalał w kominku. Pięć lat temu pozbywając się ich miał jeszcze wyrzuty sumienia, obawiał się reakcji i swoich własnych tłumaczeń, ale później odkrył, że tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Ludzie po ledwie dwóch dniach nie pamiętali już co właściwie mu dali.

— Dziękuję — mówił po raz setny, odbierając czerwono-szary pakunek. Po jego kształcie domyślał się, że to kolejny przycisk do papieru. Gdyby nie wyrzucił poprzednich miałby ich już ponad sto i mógł spokojnie zacząć je sprzedawać. W sumie: trochę żałował, że tego nie zrobił; że wolał je wrzucać do kosza.

— Ludwiku! Ludwiku! — Jego matka pomachała do niego, dając mu tym samym do zrozumienia, że ma do niej podejść. Westchnął więc ciężko i zrobił to.

— O co chodzi? — spytał, zerkając na ludzi stojących przy matce. Swojego młodszego kuzyna, Arthura, rozpoznał bez problemu. Choć widzieli się aż cztery lata temu, mężczyzna w ogóle się nie postarzał: wciąż miał to idealne ciało, perfekcyjnie ułożone włosy i uśmiech, którym mógłby oczarować każdą kobietę w tej sali.

Za to nie rozpoznawał stojącej obok Arthura dziewczyny. Była niska, ledwie sięgała swojemu partnerowi do ramion. Jej blond włosy upięto w warkocz, który tworzył wokół głowy coś na kształt diademu, a wplecione w nie klejnoty lśniły w blasku świec. Niebieskie oczy wpatrywały się w Ludwika.

Może nie była idealnie w jego typie, ale natychmiast pomyślał, że jest śliczna; że trochę przypomina jedną z tych lalek, które jego siostra kiedyś tak uwielbiała.

— Och, nic takiego. — Matka uśmiechnęła się łagodnie, kładąc dłoń na jego ramieniu. — Po prostu zastanawiałam się — czy pamiętasz swojego kuzyna?

— Oczywiście. — Zmusił się do szerokiego uśmiechu i wyciągnął dłoń do Arthura. — Ciężko zapomnieć. Nigdy nie miałem z nim szans w szermierce i szachach — powiedział to żartobliwym tonem, ale w rzeczywistości sama myśl o przegranej wywoływała gniew. Czasami dalej odtwarzał tamte pojedynki i zastanawiał, jak mógł wygrać. Pamiętał też, że gdy był młodszy fantazjował o przypadkowym podcięciu szablą gardła młodszego kuzyna.

— Byłeś blisko — zapewnił Arthur, ściskając jego dłoń.

Matka Ludwika odchrząknęła i po przydługim wstępie, rozwodzeniu się o żyjącej po drugiej stronie kraju rodzinie, wskazała dłonią na blondynkę.

— To Alicja Southeast.

— Moja narzeczona — doprecyzował Arthur.

Kojarzył to nazwisko. Choć rzecz zdarzyła się już z sześć lat temu, pamiętał, że Pinesowie z innej gałęzi; ci, którzy adoptowali Arthura, niegdyś zażądali od Southeastów spłaty jakiegoś przedziwnego długu. Potem zaś sprawa jakoś tak ucichła, ale tamci Pinesowie wyraźnie byli urażeni. Toteż Ludwik zdziwił się słysząc to nazwisko i jeszcze w zestawieniu ze słowem narzeczona.

— Cóż, miło mi poznać — wymamrotał wyciągając rękę w stronę dziewczyny. Chciał ująć jej dłoń i złożyć na niej pocałunek, ale Alicja... przyjrzała mu się i prychnęła, odwracając głowę.

Nikt nawet nie spróbował tego skomentować, nie zechciał jej skarcić. Zamiast tego matka Ludwika, jakby nigdy nic, zaczęła mu opowiadać o nadchodzącym weselu. Cała uradowana powtarzała to, co już usłyszała od Alicji i Arthura, a ci (a właściwie: głównie on) od czasu do czasu wtrącali kilka słów, poprawiali przeinaczone fakty i śmiali się z żartów wplecionych w monolog starszej kobiety.

Ludwik grzecznie przy nich stał i kiwał głową, choć całym sobą pragnął znaleźć się gdzieś indziej. Mijały długie minuty, godziny, a on wciąż nie potrafił pogodzić się z faktem, że tak po prostu ktoś na niego prychnął. Że kobieta na niego prychnęła. Jakby nic nie znaczył, był pierwszym lepszym przypadkowym facetem, a nie solenizantem!

Z ulgą więc przyjął pojawienie się swojego ojca. Wykorzystał jego obecność i odszedł, udając się w stronę bufetu. Później już tylko raz natknął się na swojego kuzyna i jego narzeczoną. Wracając z łazienki zobaczył ich rozłożonych na jednej z kanap — roześmianych i popijających wino.

— To takie głupie — powiedziała Alicja, wpatrując się w swoje dłonie. — Wcześniej wydawało mi się urocze, ale jak teraz o tym myślę, to jednak głupie i nieco obrzydliwe, i... czy oni muszą się tak gapić? Ja nawet nie jestem kobietą — paplała.

Miała całkiem przyjemny dla ucha głos, ale Ludwik wciąż nie mógł zaakceptować tego, jak został potraktowany. Miał ochotę podejść do niej i siłą zawlec ją do drzwi. Gdyby nie matka — z najprawdziwszą przyjemnością wykopałby ją prosto na deszcz.

Myślał o tym tak intensywnie, że aż nie zauważył idącej dziewczyny z dwoma kieliszkami wina.

Wpadli na siebie.

On i Pandora Gleeful.

*

— Ach, jakież to romantyczne. Wpadłeś na dziecko, nawrzeszczałeś na nią, kazałeś ścierać z siebie wino, a potem jeszcze doszedłeś do wniosku, że zmusisz ją do ślubu. W-o-w. — Zaklaskała.

— Do niczego jej nie zmuszałem!

— Dosłownie powiedziałeś, że albo weźmiecie ten ślub, albo zrujnujesz jej ojca, Ludwiku. — Wywróciła oczami, wciąż wpatrując się w to jedno wspomnienie.

— No właśnie. Dałem jej wybór.

Popatrzyła na niego, jakby właśnie oznajmił, że niebo jest zielone.

— Doprawdy, to niesamowite, że przy takich genach moi potomkowie wciąż nie grzeszą inteligencją — powiedziała, stukając palcami o skrawek podłogi, na którym wciąż wyświetlało się wspomnienie z tamtego przyjęcia. — Swoją drogą: dla matki i dalszej rodziny też byłeś okropny.

— To wina tamtej dziewczyny. Gdyby łaskawie dała mi tę rękę, zamiast się obrażać Bóg jeden wie na co, to byłbym miły.

— Naprawdę? Kiedy współpracownik twojego ojca przywitał się z tobą równie ozięble, przymilałeś się do niego przez dwie godziny byleby cię zaakceptował. Gdybym nie miała wglądu do twoich wspomnień, pomyślałabym, że w dzieciństwie jakaś kobieta cię skrzywdziła.

*

Ślub wzięli przed Arthurem, na wiosnę. Już Ludwik się o to postarał — chociaż samo planowanie dłużyło się w nieskończoność, mężczyzna był gotów nie spać po nocach byleby tylko wszystko wyszło idealnie.

Jego narzeczona uparcie powtarzała, że powinni postawić na minimalizm, a on równie uparcie odrzucał każdy jej pomysł i wpakowywał w to coraz więcej pieniędzy. Wiedział, że sami rodzice zaczynali kręcić głowami, ale prawdę powiedziawszy — nieszczególnie go obchodziły ich pragnienia i ewentualne zażalenia. Chciał jedynie, by ta cała Alicja przybyła na jego ślub i zrozumiała, że wybrała złego Pinesa; że mężczyzna, na którego prychnęła w rzeczywistości jest o wiele przystojniejszy, bogatszy i ciekawszy, niż jakiś tam Arthur.

Przez wiele miesięcy wyobrażał sobie ten moment — siebie i Pandorą stojących w bieli przed księdzem, i jego wzrok trafiający na Alicję. Uśmiechał się zadowolony, dostrzegając w nim mieszaninę rozdrażnienia, szacunku i złości na samą siebie. Może nawet, gdyby go przeprosiła za durne zachowanie, łaskawie wybaczyłby jej i w tajemnicy przed innymi zabrał do swojej sypialni?

Oczywiście — jego narzeczona była śliczna (przecież nie wybrałby innej), ale Alicja... Och, jak ta dziewczyna go wkurzała. Chociaż miał z nią ledwie jedno dłuższe wspomnienie, czuł się, jakby co najmniej wymordowała mu całą rodzinę, a później roześmiała się prosto w twarz. Uczucie to narastało każdego dnia, podsycane listami przysyłanymi od dalszej rodziny i wiecznymi zachwytami matki.

Och, Alicja i Arthur udali się na wakacje.

Och, Alicja i Arthur właśnie dostali pierwsze szkice sukni ślubnej.

Och, Alicja i Arthur wyprowadzą się po ślubie gdzieś daleko, a ich nowy dom jest ogromny i niesamowicie nowoczesny.

Och, Alicja i Arthur to. Alicja i Arthur tamto.

— Ludwiku, odpływasz — oświadczył ojciec, gdy pozostało już tylko dziesięć do ślubu.

Odchrząknął więc, wyrywając się z licznych rozmyślań i spojrzał znów na swoje odbicie. Zgodnie ze swoimi oczekiwaniami — prezentował się wspaniale; wyglądał, niczym książę wyrwany z jednej z tych dziewczyńskich opowieści.

*

— Wyglądałeś idiotycznie, Ludwiku — poprawiła go. — Jak choinka, na którą ktoś zawiesił zbyt wiele ozdób.

— Choinka?

— Nieważne. — Machnęła ręką i rozsiadła się wygodniej. Symbole na jej ciele wciąż lśniły, ale ich blask wydawał się jeszcze słabszy, niż na początku. — Lepiej opowiedz mi o tym, jak to zostałeś po raz kolejny zignorowany przez dziewczynę, której tak bardzo nienawidziłeś. 




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro