Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I.Dipper nienawidził.

 — Myślisz, że powinnam mieć dziecko?

Dipper Gleeful nienawidził trzech rzeczy. No dobrze, w rzeczywistości było ich więcej, wręcz łatwiej i szybciej dało się stworzyć listę rzeczy, które lubi. Ale tych trzech nienawidził najbardziej. One wybijały się nad mniejszymi, jedynie odrobinę irytującymi, sprawami. A pierwszą z nich była... no właściwie osoba, a nie rzecz. Konkretniej: Will Cipher. Cholerny Will Cipher z jego uśmiechem, chęcią niesienia pomocy; wiarą w to, że wszystko da się jakoś załatwić; z jego batonikami, które zawsze przynosił Gleefulowi ze świata demonów, z pysznymi ciastkami, napojami i innymi rzeczami. Drugą rzeczą były, znowu, osoby. Tym razem ludzie. Wszyscy ludzie. Dipper, wychowany w świecie z istniejącą już technologią, z magią, po tylu latach wciąż nie potrafił przywyknąć do ich prymitywnych rozwiązań, dziwnej mowy i tradycji. Trzecią rzeczą były wszystkie pytania Mabel, związane z czymś ludzkim. One zawsze wybijały go z rytmu. Sprawiały, że po raz kolejny, boleśnie, uświadamiał sobie, że znaleźli się w miejscu, z którego nie da się już zawrócić. Droga powrotna, dla nich, nie istniała.

— Oczywiście — kontynuowała, nie zważając na jego humor — jeszcze nie znalazłam odpowiedniego człowieka, ale... kto wie? Może ten Gideon nie jest tak zły? — Nie przejmowała się swoją nagością ani faktem, że za nią kolejne demony i kolejni ludzie, i jeszcze dziwniejsze istoty zdzierały z siebie następne warstwy ubrań i jęczeli, a alkohol spływał wręcz strumieniami po podłodze i ścianach ogromnego namiotu. Uparcie stała przy lustrze i przeglądała się; podziwiała swoje ciało, obmacywała brzuch.

A Dipper myślał o dwóch rzeczach. Po pierwsze — niewiele dzieliło ich od katastrofy. Demony, pokroju tych w namiocie, nie potrafiły ich wyczuć. Oczywiście, mogły stwierdzić, że przebywają przy kimś potężnym, ale nie umiały określić przy kim konkretnie. Ich mózgi, za sprawą mocy Mabel, nie mogły połączyć tych kilku faktów. Ale to nie oznaczało, że przebywanie z nimi było w pełni bezpieczne. Taka ilość demonów mogła bowiem zwabić do tego miejsca więcej emisariuszy (a wtedy cała praca Willa poszłaby na marne, nie to, żeby Dipper przejmował się jego wysiłkiem). Tych zaś nie dałoby się tak łatwo zmanipulować.

Po drugie — oni wszyscy się dotykali, macali, obściskiwali. Ludzie byli spoceni, alkohol śmierdział, syrena za głośno śpiewała. A przy takim czymś nie dało się myśleć. Mabel, gdyby nie przebywali wśród ludzi, prawdopodobnie, powiedziałaby mu, że powinien przestać być tak aseksualny; że powinien zacząć się bawić. Ale on, wciąż, nie potrafił. Dusił się przy nadmiarze istot i choć niektóre były całkiem ładne — obrzydzała go myśl, że Mabel z nimi flirtowała, że być może sama niedawno ich dotykała. Poza tym — o ile przebywając sam na sam z jedną osobą, miałby pełną kontrolę nad sytuacją, o tyle tutaj, w tym namiocie, miał jedynie jej namiastkę, a i ona mogła szybko zniknąć gdyby przestał stać przy wejściu i zrobił chociaż jeszcze jeden krok w stronę tłumu.

— Kazałaś mi tu przyjść tylko po to, by powiedzieć, że być może chcesz mieć dziecko? — spytał, drapiąc się po zaczerwienionych policzkach. Kolejny problem: nie miał pojęcia na co powinien patrzeć. Na Mabel nie chciał, na innych zebranych też nie, a trawa pod stopami i sam w sobie namiot były zbyt nudne.

— Nie. Kazałam ci tu przyjść, bo dostałeś kolejne zadanie.

Nie potrafił się nie uśmiechnąć, słysząc to jedno słowo — zadanie. Jakby on i Mabel byli jakimiś uczniami albo innymi, prostymi osobami i jakby, zazwyczaj, wcale nie kryła się za nim prośba o zamordowanie kogoś albo spowodowanie wypadku czy grzebanie w głowach kolejnych osób.

— Mogłaś mi to powiedzieć telepatycznie — zauważył, na nowo krzywiąc się. W ostatniej chwili uniknął lecącej w jego stronę butelki.

— Ale wtedy nie mogłabym patrzeć na twoją bezradność. — Splotła włosy, odsłaniając kark oszpecony siatką czarnych plam. — Wracając jednak do tematu: dzisiaj przyszła do mnie Melody. Znasz ją, graliśmy razem, w zeszłym tygodniu, w pokera.

Pamiętał ją. Ledwie, bo ledwie, ale to i tak był postęp. Zazwyczaj w ogóle nie kojarzył klientów, chociaż Mabel twierdziła, że już kiedyś gdzieś się spotkali.

— Co z nią?

— To, co zwykle. Potrzebuje pomocy. — Nie chcąc wypowiadać tych słów na głos, Mabel wskazała na swoją głowę.

— Ale czy ona nie jest... taka jak my?

W zasadzie jego wypowiedzieć, a raczej dwa ostatnie jej słowa, była kłamstwem. W tym przypadku nie istniało coś takiego, jak my. Mogło być jedynie coś takiego, jak Mabel, inne demony, oraz jak on. Ty, oni albo ja.

— Sama sobie nie radzi. Zresztą wy też nie dacie rady.

— Skoro sądzisz, że nie damy rady to dlacze... moment. Jacy my? Chyba nie chcesz wysłać mnie z...

— Ktoś musi cię pilnować, żebyś nie zrobił nic głupiego. Poza tym Melody powiedziała, że nie musicie jej ratować. Wystarczy, że uśmierzycie ból.

— Naprawdę tak powiedziała? — Uniósł brew.

— W przeszłości i teraźniejszości? Nie. Ale powie tak... niedługo. — Dopiero, gdy to powiedziała, zdał sobie sprawę, że ma podkrążone oczy.

— Patrzyłaś — stwierdził, zaciskając dłonie w pięści. Nagle zapragnął wyrzucić te wszystkie istoty z namiotu, nakrzyczeć na Mabel, a potem otoczyć ją kołdrami i przez następny tydzień skakać nad nią, jakby co najmniej umierała.

— Tylko odrobinkę. Nic ponad siły.

W takich chwilach najlepiej widział ten rozdźwięk między królową, która dała mu tę formę, a Mabel Gleeful. Bo królowa nigdy nie byłaby tak nieostrożna, nigdy nie uśmiechnęłaby się figlarnie i nie okłamywałaby go odnośnie swojego stanu. A tymczasem Mabel przychodziło to łatwiej, niż ludziom oddychanie.

— Wracając jednak do mojej ewentualnej ciąży... Myślisz, że dziecko byłoby bardziej, jak ja czy jak Gideon?

— Myślę, że przez połączenie was obu i z pomocą Pacyfiki, byłoby socjopatą — odparł już wyobrażając sobie tego małego potworka, niszczącego wszystkie możliwe światy. — Ale przede wszystkim myślę, że prędzej umrę albo polubię Willa, niż ty faktycznie zdecydujesz się na dziecko.

— Dlaczego?

Bo to odebrałoby ci zbyt wiele mocy. Nie miałabyś z tego żadnych korzyści — wyjaśnił w myślach. O własnych stratach już nawet nie wspominał.

— A bycie matką? Podobno, gdy już zetrzesz z siebie wymiociny i ukołyszesz dziecko do snu, okazuje się to być całkiem satysfakcjonujące.

Otworzył usta gotów kłócić się dalej, ale właśnie ten moment jedna z syren wybrała sobie na zaśpiewanie przeraźliwie głośniej ballady. Tym samym wszystkie inne dźwięki zostały zagłuszone, a on aż musiał zatkać sobie uszy.

*

Dipper, korzystając z czasu wolnego i chcąc uciec od dalszych hałasów, wszedł do swojego namiotu. Tam zaś spędził godzinę na grzebaniu w kufrze pełnym ubrań. Nie lubił podróżować w typowo cyrkowych ciuchach. Kiedy to robił czuł się, jak ten jeden bohater z książek Reda — demonicznego pisarza — który pomylił się i na poważne przyjęcie przybył w stroju astronauty. Ubranie okazało się tak nieporęczne, że przez całe dwa rozdziały strącał ze stołów drogą, porcelanową zastawę i dźgał mijanych gości.

Czytając tę historię — pod kocem, w swoim ciepłym pokoju; w pałacu — Dipper uważał całą sytuację za niezwykle zabawną i może nawet podziwiał Edwarda (głównego bohatera tej komedii) za niewycofanie się. Może wówczas chciał być, jak on — na tyle pewny siebie; czujący się dobrze we własnym ciele. Teraz prędzej odciąłby sobie rękę lub wrócił do wężowej formy, niż doprowadził do chociaż minimalnie podobnej sytuacji.

Bo Edward, jak sam przyznał na początku pierwszego tomu, miał milion takich kostiumów. Mógł w nich wybierać, przebierać; mógł je niszczyć i brudzić, i na koniec dnia nawet tego nie odczuwał. Dipper zaś, do swojej mniej niebezpiecznej pracy, miał zaledwie jeden, czarno-niebieski strój. Mabel mogła wytworzyć kolejny, ale to kosztowałoby ją za dużo energii, zaś ludzie... im trzeba byłoby zapłacić za uszycie czegokolwiek. Co za tym szło — Dipper nie mógł sobie pozwolić na niszczenie tych konkretnych ubrań. Poza tym: z czasem doszedł do wniosku, że zachowanie Edwarda wcale nie było tak dobre, zabawne; że więcej było w nim chęci ośmieszenia innej bohaterki (która nie zrobiła mu nic złego!) i ignorancji, niż faktycznego, własnego komfortu.

Tak więc przeglądał kufer i zastanawiał się czego będzie mu najmniej żal. Ostatnio w trakcie podróży, wylądował na pustyni, ale nie miał żadnej pewności, że i tym razem będzie tak samo.

Kiedy, po upływie dwunastu minut, dotarło do niego, że dalej klęczy na ziemi i nie ma pojęcia, co zrobić — spróbował sobie przypomnieć, jaka właściwie była Melody. Zważywszy na to, że odnalazła Mabel i poprosiła ją o pomoc, musiała mieć sporo na sumieniu, ale to było przypadłością wszystkich demonów, które zjawiały się tu.

— To ona wtedy żartowała czy jednak tamta szatynka? — myślał na głos, wyrzucając na ziemię kolejne koszule.

*

Will zjawił się pierwszy — w milczeniu rzucił papierowe torby na ogromny stół, i tak już zawalony różnościami: od maści i świec, po kolorowe wstęgi, a nawet i kocie łapy. Nie odezwał się ani słowem, a Dipper nawet nie próbował go zachęcać — zamiast tego dopadł toreb, wywrócił ich zawartość do góry nogami i wreszcie, gdy znalazł, metalowe pudełko, uśmiechnął się. Otworzył je, a po namiocie rozszedł się zapach czekolady i karmelu.

— Zachowujesz się, jak dziecko — stwierdził Will, podając mu chusteczkę.

Dipper zamrugał, przypominając sobie o obecności Willa. Spojrzał na niego, potem zaś na lusterko znalezione dawno temu przez Mabel, odnowione przez nią i przyozdobione wstążeczką. Jak zwykle, przez maksymalnie dwie sekundy, wpierw zobaczył węża: ogromne, pokryte łuskami cielsko. Potem odbicie pokazało stan aktualny — zwykłego chłopca o brązowych włosach, ubrudzonego na buzi czekoladą. Tylko oczy, w obu wersjach, pozostawały takie same: chłodne, niebieskie.

— Przynajmniej nie mam twojej fryzury — fuknął i praktycznie wyszarpał chusteczkę z dłoni Willa. Czuł, że powinien powiedzieć coś więcej; coś bardziej błyskotliwego i ciętego, ale jak zwykle przy Willu, nie miał pojęcia, co byłoby właściwe. Mógł o tym pisać, mógł myśleć o tych wszystkich celnych ripostach, ale gdy przychodziło co do czego, złość wygrywała i sprawiała, że plątał mu się język.

Właściwie, jakby miał być ze sobą w pełni szczery — nie chodziło tylko o Willa. Lata spędzone bez większej świadomości, ciągle odbijały się na jego aktualnym życiu. Nie miało znaczenia, że to było dawno temu i już wręcz stało się legendą, głupią bajeczką. Najchętniej syczałby na swoich rozmówców... albo porozumiewałby się tylko listami. To też byłoby dobre — kiedy siadał na łóżku i patrzył na kremowe kartki, wiedział, co powiedzieć. A nawet jeśli nie — miał dużo czasu. Mógł pisać dzień; mógł przerwać i wrócić za tydzień. A rozmowy zazwyczaj bywały dynamiczne, wymagały szybkich i celnych odpowiedzi, i jeśli coś nie wychodziło — głos zaczynał drżeć, łamał się; pojawiało się jąkanie. Chociaż, przy obcych i tak miał szczęście: jego twarz, a raczej jej wyraz przy zażenowaniu lub niepewności, niewiele różnił się miny wyrażającej obojętność. Najwięcej zawsze działo się w jego oczach, a to zaś — wiedzieli tylko ci, którzy znali go. Czyli Mabel. A teraz i Will, cholerny, Cipher.

Melody zjawiła się po godzinie. Chociaż nigdzie nie było ścian albo drzwi, większość demonów próbowała pukać poprzez uderzenia pięścią w płachtę, Melody zaś po prostu weszła do środka i uśmiechnęła się zakłopotana. Wyglądała zupełnie inaczej, niż Dipper zapamiętał — schudła, a skóra na twarzy jakby oklapła. Poprzednio nosiła sukienkę do kolan i z dużym dekoltem, teraz cała na czarno, z odsłoniętą jedynie twarzą, przypominała Dipperowi wdowę.

— Mabel powiedziała, że będziecie tutaj — wyjaśniła, a głos miała cichy. Właściwie, brzmiała jak ktoś, kto ostatnie dni spędził na krzyczeniu i płakaniu.

Usiadła na krześle odsuniętym przez Willa, a kiedy zdjęła czarną rękawiczkę, Dipper ledwie powstrzymał się od wzdrygnięcia czy, w najgorszym wypadku, zwymiotowania. Dłoń, od końcówek palców po nadgarstek, była pokryta zielonymi plamami, a na samym środku — skóra została wyżarta, odsłaniając kość. Niewielkie płomyczki zbierały się przy krawędziach, wyraźnie próbowały odbudować uszkodzenie, ale nie dawały rady.

— Zaczęło się miesiąc temu, od brzucha — wyjawiła. — Ludziom wolałam tego nie pokazywać, ale niepokój nie dawał mi normalnie żyć, więc udałam się do naszego świata, a tam powiedziano mi, że... z moim ciałem wszystko jest w porządku. Że problem leży gdzieś głębiej.

Jak zawsze — pomyślał, patrząc, jak Will pociesza Melody. Nienawidził tej części: demony i inne istoty nigdy nie chciały zdradzić od czego dokładnie wszystko się zaczęło, więc przez kolejne minuty wysłuchiwali ogólników. Zaczęło się niedawno. Wielka tragedia. Ludzie nie powinni tego oglądać. Demony zawiodły. I tak dalej, i tak dalej. Nic pomocnego.

Melody coś powiedziała, Will odpowiedział, a ona uśmiechnęła się.

Kolejna rzecz, której Dipper nienawidził — wszyscy zawsze się uśmiechali, jakby Will bez problemu mógł im ogłosić, że umrą i nie dostać w odpowiedzi żadnych negatywnych reakcji.

Poza tym... byli już razem za długo i o ile początki były w miarę łatwe, o tyle raz Dipper wiercił się niespokojnie na swoim krześle i walczył z własną chęcią wybuchnięcia płaczem. Głupia zdolność — powarkiwał w myślach i pocierał poliki, aż te zrobiły się czerwone.

Wreszcie Melody nałożyła rękawiczkę, a Will spojrzał wyczekująco na Dippera.

Zszedł z krzesła i, zduszając w sobie chęć skrzywienia się, dotknął twarz Melody, a drugą rękę wyciągnął w stronę Willa. Kiedy ich palce splotły się, Dipper zacisnął zęby, czując, jak poliki od razu robią mu się mokre od łez.

Nie czekając na reakcje Willa albo Melody, pozwolił płomieniom otoczyć swoje dłonie.

*

Kiedy otworzył oczy był pod wodą. Bez Willa. 





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro