Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I.Crescent Pines.

 — Możesz zdjąć nogi ze stołu?

— Po co?

— Masz brudne buty, zostaną plamy.

— I?

Cress westchnęła, patrząc na mężczyznę, z którym przyszło jej mieszkać. Ale od początku:

Crescent Pines była przede wszystkim nie dość dobra.

Miała wielką moc — mogła formować rzeczywistość i równie szybko niszczyć ją, a potem na nowo odtwarzać. A jednak jej własna matka zignorowała ją. Wielka królowa, miłość jej rodziców, pierwszy demon umarł nim zdążyła nauczyć się mówić, ale lata później — powrócił. W umyśle jej dziecka. Nie w jej samej. Ją Mabel Gleeful zignorowała; potraktowała, jak nic nieznaczący przedmiot, stojący jedynie na drodze do czegoś o wiele cenniejszego. Choć ojciec Cress, Gideon, wiele razy powtarzał jej, że Mabel kochała ją i chciała jej życia, radości, szczęścia, nie potrafiła już w to wierzyć. Obserwowała swoje dzieci, rozmawiające z babcią, i napełniała się zazdrością.

Była piękna — niezależnie od tego, jak bardzo została zraniona, jej skóra wracała do pierwotnego, bladego i gładkiego stanu. Siniaki, zadrapania czy poważniejsze ślady znikały, gdy jeszcze kłótnia trwała w najlepsze. Do tego nie starzała się. Trwała w wiecznym zawieszeniu, wyglądając jak osiemnastolatka. Za to lata wcześniej była nazywana najpiękniejszym dzieckiem w całej wsi i jeszcze dalej; ludzie zjeżdżali się z całego świata, by móc uchwycić choćby fragment jej urody na płótnie i opowiadać innym o bogini, którą spotkali. Podobno królowe zazdrośnie szeptały między sobą i swoimi służkami. A jednak najpierw nie mogła znaleźć sobie męża — kandydatów gotowych łamać wszelakie zasady i zaciągać ją do łózka było wielu, ale już do ręki ledwie garstka — a potem... jej mąż okazał się, jak to nazwał go pewien demon, zdradzieckim prosiakiem. Z miłego, czułego i piszącego jej wiersze, przeistoczył się w hałaśliwego potwora.

Czasami dalej oferował jej białe róże.

Wciąż jej pragnął — dosłownie potrafił popłakać się na jej widok, obrzydliwie ślinił się, gdy była naga i oddawał jej cześć, jakby widział bóstwo, ale jednocześnie rozdziewiczał każdą służącą jaką mieli; ciągał je po schowkach i pustych pokojach.

— To wina twojej mocy — wyznał pewnego dnia chłopiec, który sam w sobie też był zaledwie wytworem jej mocy, a zarazem, przez większość czasu, jedynym towarzyszem. — Nie kontrolujesz jej.

— To byłoby łatwiejsze, gdyby ktoś zostawił mi instrukcję obsługi — odparła wówczas, myśląc o swoich dzieciach, które bez problemu radziły sobie i nie doprowadzały ludzi do szaleństwa.

— Nie obwiniam cię za braki w wiedzy — powiedział, przeciągając się leniwie. — Ale jeśli czegoś nie zrobisz on będzie chciał jeszcze więcej i więcej, aż pewnego dnia postanowi cię pożreć. Dosłownie.

I miał rację.

Zaledwie tydzień później, Cress obudziła się czując ból lewej nogi. W pierwszej chwili pomyślała, że to wina przekroczonego limitu. W drugiej uświadomiła sobie, że wszystkie kończyny ma mocno związane, a mówić nie może przez prowizoryczny, materiałowy knebel.

Tamtej nocy błękitny ogień zniszczył całą ich posiadłość, a na jej nodze pojawiło się pęknięcie — niewielkie, wyglądające, jak rysa na porcelanie. Samo w sobie nie stanowiło problemu, nie szpeciło jej, ale... z wnętrza szybko zaczęła wydobywać się czarna breja. Do tego jej wybuch mocy sprowadził na nią inne demony. Zaciekawione zjawiały się jeden po drugim, a gdy docierało do nich, kogo widzą — próbowały wszystkiego, żeby ściągnąć ją do ich świata. Kilka razy nawet udało im się, a ona tylko cudem uciekała, nie plamiąc sobie przy tym rąk krwią.

Potem znów znalazła się u swoich rodziców i spędzała tam długie dnie oraz noce, wpatrując się w niebo i zastanawiając. Ludzie o nic jej nie podejrzewali. Chociaż każda inna osoba płonęła na stosach z byle powodu, ją nosili na rękach za sam uśmiech. Ale z ich poz zionęła pustka. Byli jak kukły poruszane przez sznurki. Nawet rodzice wreszcie się tacy stali.

Dlatego poślubiła demona — odrobinę starszego mężczyznę o czarnych włosach i wpatrzonych w nią oczach. A on, po spokojnych miesiącach, po milionie podarowanych jej błękitnych różach i jednej ciąży, zaprowadził ją prosto do kolejnej, demonicznej i kanibalistycznej sekty. I to byłoby tyle z drugiego małżeństwa.

Trzecie zawarła z księciem, którego imienia nawet nie potrafiła wymówić. Właściwie — chłopak miał tak wielkie problemy z mówieniem, że Cress przez większość czasu nawet go nie rozumiała. Ale był niegroźny. Zbyt słaby, żeby jej cokolwiek zrobić. Tak więc żyła z nim przez dwa lata, aż wreszcie biedak umarł we śnie, po tygodniach dziwnych, wręcz groteskowych kuracji. Wówczas dłoń wyciągnęła do niej królowa, wyraźnie zainteresowana jej pięknem. Ale Cress odmówiła i tego samego dnia zniknęła, zostawiając po sobie jedynie drogie, błękitne suknie i ogrody fioletowych róż stworzone dla niej przez zmarłego męża.

Potem wędrowała aż dotarły do niej wieści o śmierci rodziców. Mówiło się, że napadły na nich demony, a ona, zainteresowana, wróciła do rodzinnego domu. Choć nie miała najprzyjemniejszych wspomnień z ostatnich lat spędzonych w ich posiadłości, nie chciała jej tracić. Poślubiła więc swojego dalekiego kuzyna, na którego jej ojciec zapisał wszystko. A on kochał ją bardziej, niż siebie; tak bardzo, że nie chciał jeść, pić, a jedynie pragnął ją podziwiać. Chudł i wręczał jej kolejne różowe róże, aż pewnego dnia padł na ziemię i już więcej nie wstał. Jego matka oskarżyła ją o czary. Powiedziała to publicznie, na oczach przynajmniej dwudziestu ludzi i tego samego dnia została znaleziona z siekierą w głowie.

A Cress wcale nie była szczęśliwa.

Znowu noszoną ją na rękach, ale ilekroć zostawała sama — czuła pod stopami krew. Dlatego wreszcie odpuściła i uciekła. Nie potrafiła jednak poradzić sobie z samotnością i gdy wylądowała gdzieś na drugim końcu świata, poślubiła kolejnego mężczyznę. Związek ten był... zadziwiająco udany. Pisał dla niej pieśni, wręczał błękitne róże, całował czule i rozbawiał, ale przede wszystkim — ciągle myślał też o sobie. Był... w zasadzie był pierwszym partnerem. Kimś całkowicie jej równym.

I zmarł na jej rękach, zabity przez zazdrosnego kupca. Jakby było tego mało — człowiek ten okazał się być związany paktem z demonem. A demon zapragnął jej. Konkretniej — martwej jej. W tamtych czasach bowiem demony wciąż wierzyły, że zjadając inne demony zyskają ich zdolności, moce. A moc córki królowej... cóż, z pewnością była najcenniejsza.

Tak oto Cress znowu musiała uciekać, ale tym razem — ciągle była tropiona aż wreszcie wręcz zatęskniła za brakiem innych osób i samotnymi wędrówkami.

Kochała swoje dzieci. Oczywiście, zazdrościła im. Raz wręcz pomyślała, że mogłaby je zabić i zniszczyć wszystkich Pinesów, byleby własna matka zwróciła na nią uwagę, ale... na myślach się skończyło. Zaczęła płakać, nim choćby wstała z krzesła, żeby spełnić tę wizję.

Niektóre jej dzieci umierały zaledwie po roku i nie chodziło o choroby czy beznadziejną opiekę oraz higienę w trakcie porodu. Oczywiście — jedno udusiło się, zaplątane w te wszystkie tkaniny, ale większość umierała przez moc. Ich ciała nie wytrzymywały jej nadmiaru i, cóż, dosłownie wybuchały zostawiając po sobie wnętrzności i krew.

— W zasadzie, po trzecim razie to robi się nawet śmieszne — przyznał raz chłopiec-wytwór mocy i wyobraźni, gdy ona stała nad kołyską i wpatrywała się w plamy, a włosy miała mokre, pokryte czerwienią.

Może nie śmiała się, ale po czwartym razie przestała reagować histerycznie i jedynie wywracała oczami, a potem wzywała służących.

Za to troszczyła się o te dzieci, które przeżyły. Zduszała paskudne uczucie kąsające jej ciało i stawała na głowie byleby dzieci były szczęśliwe. A one... cóż, szybko odchodziły. Nie miały jej nieśmiertelności, ale nie interesowały się światem ludzi. Wolały ten należący do demonów z jego nowoczesnymi budowlami, niesamowitymi machinami i całą tą technologią. Tam zaś wiodły beztroskie życie, ukrywając swoje królewskie pochodzenie. Były też takie dzieci, które chociaż zostały wśród ludzi, odchodziły od niej chcąc, dla odmiany, zwiedzać Ziemię. Czasami słały listy, zapraszały na swoje śluby, ale na tym wszystko się kończyło.

Początkowo pomyślała, że to wina jej matki; ze nie dość, że sama ją zostawiła, to jeszcze zmawiała dzieci. Wtedy jednak jeden z jej synów wyznał:

— Twoje piękno boli nawet mnie, mamo.

— Powinnaś wreszcie nad tym zapanować — dodała córka.

Ale im bardziej próbowała to zrobić, tym więcej osób do siebie przyciągała i niszczyła.

Tymczasem kolejne jej dzieci zaczęły rodzić się ludźmi, a te starsze — umierały w demonicznych polowaniach.

Po kolejnych ciosach, upadkach, porażkach, miała już dosyć wszystkiego. Chciała umrzeć. Ale na swoich warunkach, a nie zasztyletowana czy spalona.

Rzecz w tym, że... na to też nie była dość dobra.

Próbowała każdej samobójczej metody i za każdym razem poddawała się w połowie. Odcinała sznury, wylewała truciznę, pozwalała ranom goić się, gasiła ogień i wyjmowała głowę z lodowatej wody. I była zła na siebie.

Zła za te porażki i za to, że nie odbijały się na jej ciele. Choć psychicznie była wrakiem, fizycznie... cóż, w lustrze wciąż widziała tę samą osobę, co lata temu. Twarz miała tak nieskazitelnie piękną, że aż sama zaczęła odczuwać cierpienie patrząc w lustra. Dlatego kazała się ich wszystkich pozbyć.

Jej kolejne pomysły na śmierć były coraz bardziej absurdalne i rozciągnięte w czasie. Zamykała się na długie dnie bez jedzenia, picia i snu. Nie kąpała się. Przebywała z chorymi. I... wciąż była piękna. Może nawet lśniła jeszcze bardziej.

Cress była też bogata albo przynajmniej, niezależnie od swojego położenia — nie musiała nigdy żebrać na ulicach w obdartych łachmanach. Wszyscy mężowie zapewniali jej godne życie, a kiedy była sama — wystarczył jeden uśmiech, by ludzie oddawali jej swoje cenne naszyjniki, pierścienie czy złociste i srebrzyste monety. Czasami nawet oddawali całe domy. A jednak... czuła zazdrość. Chociaż nie chciała żyć wśród demonów, gorycz przeżerała ją ilekroć myślała o tym, że gdzieś tam jest świat stworzony przez Mabel Gleeful, a w nim stoi pałac z tronem i koroną, które powinny być jej.

Kiedy była dzieckiem, wyobrażała sobie, że jej matka powraca. Po prostu zmartwychwstaje i zabiera ją do swojego świata, gdzie nikt nie czuje do niej nienawiści. W swoich fantazjach Cress początkowo podchodziła niechętnie do całego pomysłu, ale potem zakochiwała się w krajobrazach, pałacowych ogrodach; koronie idealnie pasującej i demonach, które niegdyś były bliskie jej matce. Oczywiście jej rodzice też tam byli. Mabel Gleeful zmieniła ich w demony i kochała ich.

— Lubiłam myśleć, że byłaby do tego szczerze zdolna — wyznała teraz mężczyźnie, z którego rękawiczek spierała krew. — Lubiłam też myśleć, że wreszcie poznałabym demona, który pomógł przemycić mnie z dala od Fii Zvezdy. Rodzice nigdy nie chcieli o nim mówić, wiesz? Twierdzili, że to zbyt bolesne; nawet nie wyznali mi jego imienia. Zresztą... ogólnie mało mówili o czasach, gdy żyli wśród demonów i innych stworzeń.

On zaś wywrócił oczami.

Od pieniędzy zaczynała się ich historia.

Pewnego razu, zaledwie miesiąc temu, Cress wlokła się po targowisku. Suknie miała poplamioną błotem, a włosy nieuczesane. Myślami zaś tkwiła w zupełnie innym świecie, przez co kilka razy prawie kogoś potrąciła.

Przełknęła ślinę, gdy znalazła się na samym końcu straganów. Rozejrzała się po ludziach, a potem przecisnęła się między szczelinami budynków i z hukiem zleciała z kamiennych schodów po drugiej stronie. Potarła czoło i podniosła się, próbując ignorować ciekawskie spojrzenia kilku sprzedawców.

Czuła zapach cynamonowych bułeczek i kwiatów, gdy wędrowała po demonicznym targu. Kilka demonów tańczyło na samym jego środku, a ich płomienie co chwila wędrowały ku niebu i opadały, gdy znalazły się na linii dachów. Jedzenie rozstawiono między truciznami i syrenimi łuskami, gdzieś wył jakiś wilkołak, a wampiry sprzedawały własne kły, jako talizmany szczęścia.

Cress naciągnęła mocniej kaptur na głowę, gdy minęła ją grupka dzieci.

— Słyszałeś? — szepnęła kobieta o białych włosach do wampira, a Cress przystanęła, jednocześnie sięgając dłonią po owoc o jasnym, różowym kolorze. Nie miała pojęcia, czemu to zrobiła. Normalnie nie interesowały ją sprawy innych istot, ale w tamtej chwili... czuła, jak ogień buchał w niej, a nogi same przywierają do ziemi i nie chciały ruszyć.

— Co takiego?

— On znowu przyjmuje zlecenia od ludzi!

— Poważnie? — Wampir uniósł brew. Pachniał ziemią i lawendą.

— Ta, podobno rozwalanie naszego świata mu się znudziło. — Wywróciła oczami.

— O kim mówicie? — wtrącił mężczyzna o twarzy pokrytej rybimi łuskami.

— Czy to nieoczywiste? O Żniwiarzu.

Cress przystanęła z nogi na nogę. Słyszała o nim już kilka razy, ale teraz po jej kręgosłupie przebiegł dreszcz ekscytacji.

Demony go nie lubiły.

Chociaż tolerowały swoje kanibalistyczne zapędy i wojny o koronę, drażnił je fakt, że po świecie stąpa demon, który zabija dla czystej przyjemności. To znaczy — zabijał na zlecenie, dla pieniędzy, ale podobno jednocześnie pochodził z bogatej rodziny, a czasami to i swojego pracodawce zabijał, jednocześnie zostawiając przy jego pasie portfel wypełniony pieniędzmi. Mówiło się, że miał paskudny śmiech oraz szeregi rekinich zębów, którymi bez problemu mógł przegryźć nawet kość. Kąpał się we krwi, a na to wszystko — zabijał kosą, nie mocami.

— Jak go wezwać? — spytała, nim ugryzła się w język.

Tak oto zapłaciła wszystkim swoim służącym i pozbyła się ich z posiadłości, a nocą przysiadła w jednej z sal i na podłodze zaczęła rysować kredą koło. W czarnej sukni, z upiętymi włosami i wiankiem z błękitnych oraz czerwonych róż, otarła palce w skrawek materiału i uniosła dłonie.

Przy każdej poprzedniej metodzie wahała się i wreszcie uciekała, tu jednak... nie czuła paniki. Chociaż ogień buchał z jej dłoni i w każdej chwili mógł wydostać się spod kontroli, i spalić nawet całe miasteczko, w żyłach miała jedynie lód. Nie poznając własnego głosu, wypowiedziała formułkę, za którą musiał oddać swój naszyjnik.

Czekała.

Na początku nic się nie działo. Po dwóch minutach zaczęła wręcz wierzyć, że została oszukana, ale wtedy, niczym w strasznej opowieści, którą usłyszała będąc dzieckiem, zgasły wszystkie świece, a temperatura gwałtownie spadła.

Nie było ognia strzelającego z kredowego koła ani przerażającej muzyki rozbrzmiewającej w tle, ale cały widok na moment przysłoniła jej mgła. Zakaszlała, a kiedy uniosła dłoń, chcąc zasłonić usta — poczuła, jak ostrze kosy muska jej skórę.

— Serio? Wzywa mnie dziecko?

Mówiono, że głos Żniwiarza jest paskudny, wyprany z uczuć, ten jednak... był miły dla ucha. Oczywiście, o ile pominęło się fakt, że przesiąka go czysta irytacja.

— Nie jestem... dzieckiem — wymamrotała, ciągle kaszląc.

— Dosłownie zjebałaś najprostsze możliwe zaklęcie. Gdybym nie brał pod uwagę tego scenariusza, nie przyzwałabyś nawet krasnala ogrodowego. — Obszedł ją. Dalej go nie widziała, ale słyszała, jak jego obcasy uderzają o posadzkę. — Więc? Czego potrzebujesz? Koleżanki ukradły ci kredki? Chłopak powiedział, że wyglądasz tłusto w tej sukience, czy...

— Chcę żebyś mnie zabił.

Przystanął.

— Chcesz, żebym cię zabił? — powtórzył i zacisnął lodowate palce wokół jej podbródka. — Nawet nie potrafisz na mnie spojrzeć — stwierdził, rozbawiony, unosząc jej głowę.

— I? Wciąż jestem pewna tego, co powiedziałam. Poza tym... zapłacę ci.

— Nuuda.

— Możesz wziąć wszystko, co zechcesz.

— Nuuda — powtórzył o wiele głośniej.

— W zasadzie, przed śmiercią, możesz też mnie torturować, zgwałcić czy cokolwiek zechcesz. Bylebym skończyła martwa!

— Zgwałcić? — Przechylił głowę i roześmiał się. — Naprawdę tylko takie rzeczy przychodzą ci do głowy?

— Ja... a czego innego mógłbyś chcieć? Odpowiedz, a dam ci to.

Patrzył na nią; wręcz wypalał w niej dziury swoim wzrokiem. A do niej coś dotarło — w tym spojrzeniu nie było ani odrobiny pożądania. Patrzył, jakby faktycznie była jedynie bardzo głupiutkim dzieckiem i niczym więcej.

— Nie zabiję cię — oświadczył wreszcie.

— Ale...

— Nie zrobię tego — kontynuował — dopóki nie znajdziesz czegoś ciekawszego, czym mogłabyś mi za to zapłacić.

W ten oto sposób — zamieszkali razem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro