Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XI.Pod osłoną nocy.

 Ostateczna wersja jego stroju nieco różniła się od tego, co nosił w sklepie i, co przymierzał trochę później, w domu — cylinder przyozdobiono aksamitną, błękitną wstęgą, brąz kamizelki przeistoczono w ciemny błękit, obcasy, w których musiał uczyć się tańczyć przemieniono w wysokie, sięgające do kolan, sznurowane buty na zaledwie delikatnym, ledwie wyczuwalnym przy chodzeniu obcasiku. Bransoletkę, po kilku namysłach i naradach, zastąpiono czarnym, miłym w dotyku bandażem, który zakrył, oprócz imienia demona, również bliznę, gdzie wciąż tkwił płatek kwiatu. Jego włosy przystrzyżono i uczesano — zrobił to Ładny, nie przestając zachwycać się ich gładkością — w ten dziwny, odsłaniający czoło sposób. Znamię prezentujące Wielki Wóz obrysowano dokładnie, lewy polik przyozdobiono innymi konstelacjami i chabrową farbą. W końcu, na samym końcu, Nozomi podarowała mu soczewki i teraz jego oczy, a przynajmniej jedno z nich, miało ten sam kolor, co, to nie będące złotym, oko Billa. Drugie lśniło, mocną i piękną zielenią. Podarowano mu też flakonik wypełniony fioletowym płynem i nakazano — Nozomi nakazała — wypić. Więc pił, choć smak był paskudny — cierpki; język wręcz płonął od kolejnych kropel.

— Przywitanie? — spytał Bill i chociaż głos niczego nie zdradzał, to jego dłonie lekko drżały, kiedy poprawiał koszulę Dippera o bufiastych rękawach.

— Et Axo De LotlE?

— Ujdzie — stwierdził, po ciężkim westchnieniu i w Dippera uderzyła nagle ulga. Oto po tych wszystkich atakach na stopy demona i mordowaniu jego języka, zrobił coś dobrze... albo chociaż połowicznie dobrze. — Pożegnanie?

— Axo Hert Dmpp Lotle.

— Idealnie.

Bill uśmiechnął się, wciąż stojąc naprzeciwko chłopaka i trzymając kurczowo dłonie na jego łokciach, jakby obawiał się, że gdy puści, Dipper runie na ziemie (i pewnie jeszcze kilka godzin temu tak mogłoby się zdarzyć — on naprawdę słabo sobie radził z obcasami). Mason, domyślając się o co chodzi, odwzajemnił uśmiech, choć ten jego był blady i niepewny; stanowił ledwie cień tego, co prezentowało się na twarzy Ciphera.

— Płaszcz — powiedział jeszcze Bill.

Dipper pokiwał głową, zdejmując z haka czarny, długi płaszcz. Opatulił się nim ostrożnie, na dłoniach umieścił jeszcze rękawice od Ładnego i upił ostatni łyk fioletowego paskudztwa. Bill w tym czasie przymknął powieki i wysunął jedną z dłoni przed siebie; pozwolił maleńkim iskierkom wystrzelić z palców i powoli przerodzić się w wielki płomień. Błękitny. Paskudnie błękitny. Dipper nie potrafił się nie wzdrygnąć — nie dość, że od stop do głowy zakuto go w ten kolor, to jeszcze obserwował demoniczny ogień tak podobny do tego, który niegdyś pochłonął jego rodzinę żywcem. Na moment wręcz czuł się, jakby znów tam stał: obserwował dom przeistaczający się w stertę śmieci, wdychał mdły zapach ciał i wypełniał się cały potrzebą zemsty, hamując inne uczucia, łzy.

Oczywiście, cała scena — podziwianie tego, jak w powietrzu, w wolnej przestrzeni, wytwarza się portal — przypominała też o licznych podróżach: dniach, w których błąkał się po ulicach niemalże całego Oregonu — Portland, Salem, Eugene, Medford, Corvallis, Springfield , Hillsboro i oczywiście Gravity Falls — i każdy mięsień płonął od tego wysiłku, nogi domagały się przerwy, a umysł dopatrywał się zagrożenia w każdym człowieku; o nocach pod gołym niebem; o tym, jak tylko cudem znalazł się w samolocie i trafił do Londynu do szalonego lekarza-czarodzieja i jego bliźniaczki. Pobyt tam go przygnębiał — rodzeństwo za dobrze się dogadywało i dopełniało, drapiąc tym świeże i wciąż broczące rany; o dniach, w których robił wiele wstydliwych rzeczy takich, jak kradzieże i włamania do samochodów, w których czasami zasypiał na tylnych siedzeniach. Czasami jadł, jak król korzystając z gościnności, czasami tygodniami żywił się tym, co znalazł pod tylnymi drzwiami wszelakich restauracji — resztkami dla dzikich kotów i psów. Czasami zażywał kojące kąpiele i masaże, czasami długimi tygodniami chodził brudny, śmierdzący i wszystko go drapało. Czasami słuchał historii o gwoździach wędrujących po ludzkim ciele i różnych demonach, czasami słuchał ballad i relaksował się przy dźwiękach gitary czy pianina. Czasami, w zaledwie krótkich chwilach, odcinał się od całej pogoni i odpowiadał na flirty nowo poznanych ludzi, czasami — najczęściej — zaślepiony zemstą wszystkich odpychał. Fia wydarła mu coś z życia, a jeszcze, sam z siebie, pozwolił, by jeszcze więcej dni, tygodni, miesięcy przepadło; by jego młodość zanikała bezpowrotnie; by bramy do normalnego życia zatrzaskiwały się za nim — jedna po drugiej.

Zacisnął dłonie w pięści, uświadamiając sobie nagle, że cały jest roztrzęsiony i jeśli zaraz się nie opanuje, po prostu zacznie płakać. Zawyje, jak małe dziecko. Przed Billem. Cholera.

— Chcesz iść pierwszy? — zapytał demon, nie odwracając wzroku od portalu, tym samym nie widząc emocji malujących się w oczach Pinesa.

— Nie — odparł, jakimś cudem opanowując własny głos i tworząc coś w miarę spokojnego, luźnego. — Idź pierwszy.

Demon wzruszył ramionami.

— Jak chcesz.

Nim jednak ktokolwiek z nich wykonał jakikolwiek krok, do pomieszczenia wpadł Ładny, a za nim przywlokła się Nozomi albo raczej — Ophelia, bo teraz zdecydowanie to ona miała władzę nad ciałem siostry (świadczył o tym chociażby jej strój i dużo żywsze spojrzenie).

— Pożegnanie — wyjaśniła Ophelia zanim jeszcze Bill pomyślał o otworzeniu ust i zadaniu jakiegokolwiek pytania.

— Ach, to okropne — jęknął ładny i objął mocno, bardzo bardzo mocno, Dippera. — Ach, i takie niebezpiecznie. Ach, powinieneś zostać z nami i jeść ciastka, zamiast biegać po demonicznych przyjęciach, Dipper~chan.

Nie mogę — pomyślał, dusząc się w objęciach mężczyzny.

— Nie może — powiedział na głos Bill i Ładny drgnął.

Dipper czuł, jak Ładny spina się; jak uścisk robi się jeszcze mocniejszy i boleśniejszy.

— Ach, nie powinieneś podejmować za niego decyzji.

— Ale on ma rację — stwierdziła Ophelia i rozejrzała się po pomieszczeniu. — To wszystko zaszło już za daleko.

— Ach, ale...

— Tak — wymamrotał Dipper w końcu uwalniając się i łapiąc gwałtownie powietrze. — Zdecydowanie za daleko. Zdecydowanie nie mogę i... — Wbił zęby w dolną wargę, jego oczy spotkały oczy Ładnego. — Przepraszam.

Tym razem to Bill drgnął, a — i tak zmalały od przyjścia Ładnego i Ophelii — uśmiech przemienił się w grymas, podczas gdy dłonie skrzyżowały się na piersi. Jego zdaniem Ładny nie zasługiwał na żadne przeprosiny — ani teraz, ani kiedyś, ani później. Ophelia dźgnęła go łokciem w brzuch.

— Albrecht kazał was pozdrowić — powiedziała, przerywając tym samym ciężką, nieco niezręczną ciszę.

— Tak? Naprawdę t o powiedział? — Brwi Billa uniosły się.

— Nie. Powiedział ❝Tygo szczyla chyba posrać, że układać się z Bylem Siferem i iść na dymoniczne przyjęcia. Jego zwoje mózgowe już totalnie jebnąć❞.

Idealnie parodiowała głos starca. Bill zaśmiał się, Dipper jedynie wywrócił oczami. Ładny, wciąż wpatrzony w Pinesa, kompletnie nic nie zrobił.

— Ale w idealnym świecie moglibyśmy uznać, że to taki dowód troski i pozdrowień, prawda? — spytała, szczerząc się.

— Ach, w idealnym świecie nie musielibyśmy tu stać i się żegnać — wymamrotał Ładny i znów, już delikatniej, przytulił Dippera. Ale puścić oczywiście nie chciał i Bill musiał wyszarpywać chłopaka z jego objęć.

Ophelia wcale nie chciała ich przetrzymywać — przytulała szybko i od razu się cofała, jakby dotyk sprawiał jej ból porównywalny do płonięcia żywcem i Dipper zastanawiał się czy przypadkiem faktycznie tak nie jest, i czy to przez to, że jest zaledwie duszą uwięzioną w ciele siostry, a jej prawdziwe ciało gdzieś tam gnije albo stanowi już tylko oblepiony mchem i robakami szkielet. Czy ona w ogóle miała z nim — swoim ciałem — jakąś łączność?

Ładny nie pożegnał Billa — obrócił się, nie chcąc patrzeć na to, jak przechodzą przez portal, i wymaszerował z pomieszczenia. Ophelia westchnęła ciężko, powoli oddając kontrolę Nozomi i po skinięciu głową, zamroczona, poszła za mężczyzną.

Znów zostali sami.

Bill — bez przedłużeń i zbędnych słów, ale wciąż trzymając Dippera za rękę i wręcz wlokąc go za sobą — przeszedł przez portal.

Dipper poczuł, jak cały posiłek podchodzi mu do gardła; kolorowe światła zamigały przed oczami, istniały z każdej strony; atakowały wręcz samym swoim istnieniem. Do tego nagle czuł zimno — napierało na niego, zamrażało każdy skrawek skóry, nawet ten mocno okryty. Później — po czasie, który zdawał się być nieskończonością — poczuł pod stopami twardą ziemię i całe zajście; cały moment wyłonienia się po tej drugiej stronie, mógł porównać do upadku z ogromnej wysokości. Prosto na dwie, równe nogi. Zabolało cholernie. Łapczywie zaczerpnął świeże powietrze i podparł się dłońmi o pobliskie drzewo. Powieki miał mocno zaciśnięte.

— Żyjesz?

— Powiem ci — głęboki oddech — jak już zobaczę moje prześwietlenie.

— Brzmisz, jak swój wujek — stwierdził Bill i natychmiast tego pożałował.

Dipper otworzył gwałtownie oczy — trochę zaskoczone, trochę rozwścieczone z niezrozumiałych dla niego samego powodów. Być może chodziło o to, że jakaś jego część wciąż nie pogodziła się z tym, że to Bill zabił jego rodzinę, a być może chodziło o to, że mimo wszystko — mimo całej niewinności w przyczynie ich śmierci — dawno temu naprawdę skrzywdził Stanforda. Wszystkich skrzywdził — Mabel zamknął w bańce, mieszkańców przeraził, z niektórych zrobił sobie złoty tron i jeszcze na długo przed tymi zdarzeniami zmanipulował Dippera do zawarcia z nim umowy — wykorzystał głupie słowa przeciw niemu; głupie własne rozumienie pacynki i świetnie się bawił (Dipper wciąż pamiętał jego śmiechu i uśmiechy) raniąc ludzkie ciało. Niszcząc ważną chwilę Mabel. I w porządku, w ostatnich dniach wiele decyzji tak naprawdę podejmowali za niego inni ludzie (czy to Albrecht, czy Nozomi), ale to nie tak, że wymazał z pamięci, dotyczące Billa, wspomnienia tamtego lata; to nie tak, że przestał analizować i myśleć: rozchwiany i zniszczony, wciąż zastanawiał się nad krokami Billa, a nocami — przed zaśnięciem — jeszcze raz powtarzał jego słowa, doszukiwał się drugiego dna. Tylko że jednocześnie — w dni, gdy razem tańczyli i demon uczył go swojego języka, oraz w noce, kiedy spali tak blisko — z coraz większą, przytłaczającą mocą docierało do niego, ze to nie ma znaczenia, czego chce Bill. Nie ma znaczenia czy wciąż mąci w ich pakcie, czy może gra czysto, zgodnie z obietnicą Nozomi. Nie ma znaczenia, bo on wciąż — dobry, zły lub stojący po środku — stanowił jedyny żywy i nie chcący go odesłać do psychiatryka, element z przeszłości; nie miało znaczenia, bo w jego obliczu Dipper znów czuł się dzieckiem. Dzieckiem, któremu powiedziano, że z całej katastrofy; apogeum tragedii przeżyła jedna bliska, dzieląca z nim wspomnienia dawnych czasów, osoba. I to nie tak, że nagle go lubił, ale jak przystało na to dziecko — z nadzieją w oczach, musiał się chwycić tego strzępka dawnego życia.

Wziął kolejny oddech.

— Mój wujek przechodził przez takie portale? — spytał, starając się wyzbyć tego gniewu; wyrzucić go jak zbędną zapisaną kartkę lub zużytą chusteczkę, czy inny śmieć.

Bill, wyraźnie rozluźniony tymi słowami, wzruszył ramionami.

— W snach, ale doznania podobne.

— Aha.

— Dużo tam zwiedzaliśmy — dodał jeszcze z pewną tęsknotą w głosie i nagle Dipper poczuł się kompletnie nie na miejscu. Miał wrażanie, że nie powinien tego usłyszeć. Wróć. Był pewien, ze nie powinien.

Dlatego, zamiast próbować zagadać demona, rozejrzał się ostrożnie i z narastającą grozą, dochodził do wniosku, że zna to miejsce — te drzewa, polanę, wydeptane ścieżki, a nawet ułożenie kamieni. Mógł tu wędrować z zamkniętymi oczami, rozpoznawałby je w snach, zamroczony i kompletnie ślepy, głuchy, zniszczony. Miejsce, do którego niegdyś chciał wracać zawsze. Miejsce, które stało się jego drugim domem. Miejsce, w którym księżyc wydawał się jeszcze piękniejszy, jaśniejszy i tajemniczy.

— To... Gravity Falls — wydusił z siebie i znów poczuł ucisk w żołądku. Nadgarstek z imieniem piekł.

— Tak.

— Ale... ale przecież... ale ty... ale...

Bill wywrócił oczami.

— Wiem. Powinienem cię o tym poinformować, ale... czy gdym to zrobił, wciąż tak bardzo byłbyś pewien wszystkich swych decyzji? Czy może zacząłbyś panikować ze względu na złe wspomnienia?

Dipper zazgrzytał zębami.

I tyle, jeśli chodzi o panowanie nad gniewem — pomyślał.

— Nie wiem, co bym zrobił. Cholera, nawet ty nie wiesz, co bym zrobił i... — Imię paliło coraz mocniej; nie musiał odwijać bandaży, żeby wiedzieć, że znów robi się czerwone. — To boli, wiesz? — O ile pierwsze słowa wyszły zbyt głośno, o tyle te były ledwie słyszalne.

— Wiem, ale wiem też, że zemsta zniweluje ten ból; uczyni cię pustym naczyniem, które będziesz mógł napełniać wedle własnego uznania. Dobrymi uczuciami.

— Skąd niby...

— Ponieważ, jesteś dokładnie taki, jak Stanford. — Po tych słowach demon obrócił się w stronę drzew iglastych i powoli ruszył przed siebie. — A teraz, łaskawie, rusz cztery litery i pośpiesz się. Zostało nam dwadzieścia minut.

Więc Dipper — targany wieloma, głównie złymi emocjami — ruszył za demonem.

*

W bezgwiezdną noc, oświetleni jedynie delikatną srebrną poświatą i okryci nad głowami koronami drzew i po bokach ogromnymi, gęstymi krzakami, szli obok siebie — demon i człowiek. Ich ramiona stykały się co jakiś czas, nogi trąciły jedna o drugą, ale usta mieli zaciśnięte, a głowy odwrócone w dwie różne strony. Początkowo cisza między nimi wydawała się Dipperowi całkiem przyjemna — pozwoliła znów wyciszyć gniew i przeanalizować całą rozmowę. Potem jednak nadeszła ciekawość. Irytująca, atakująca każdą myśl ciekawość, bo oto Bill w zaledwie kilku zdaniach powiedział więcej, niż chciał; więcej niż Dipper powinien kiedykolwiek usłyszeć i tonem, który zdecydowanie powinien zostać zachowany dla kogoś, kogo demon lubił. Kogoś, komu ufał bezgranicznie. Dla Willa. Dla ich przyjaciółki. A kiedyś i dla Fii.

— Bill? — odezwał się w końcu, nie mogąc już znieść własnych, tworzących się jedna po drugiej, teorii.

— Tak?

W głosie demona wcale nie dało się usłyszeć irytacji, gniewu czy innej negatywnej rzeczy, a to zaś ucieszyło Dippera; dawało szansę na jakąś rozmowę, jakieś informacje.

— Zastanawiam się.

...nad tym czy zagrać otwarcie, czy krążyć wokół aż zrozumiesz do czego dążę.

A to nowość — rzucił swobodnie Bill.

— Zastanawiam się — powtórzył Dipper — nad tym, co powiedziałeś.

— Konkretniej? Mówiłem wiele rzeczy.

— To o moim wujku.

— Waszym podobieństwie?

— Też.

Bill drgnął, a jednak kąciki ust uniosły się tworząc kolejny tego dnia uśmiech.

— Co konkretnie chcesz wiedzieć? — Przechylił głowę i w końcu ich oczy mogły się spotkać. Błękitne oko przepełniała fascynacja, złote jedynie zmęczenie.

Dipper przełknął ślinę.

— To w jaki sposób mówisz o nim, a to co zrobiłeś...

— Oszustwo w sprawie portalu czy późniejsze wykorzystywania go jako drapaka? — Bill zmarszczył brwi. — Chociaż nie, drapak brzmi, jak zabawka dla kota, a nie o to chodzi.

— Chodzi o obie rzeczy — sprecyzował Dipper, jednocześnie ucinając słowa, które dopiero miały wydobyć się z ust demona.

Bill dotknął swojego kolczyka — przejechał po nim palcami, dociskając je z całą możliwą siłą i rozkoszując się ich śliskim, chłodnym dotykiem.

— W sensie... — Dipper paplał dalej. —...wydajesz się przejęty jego śmiercią; przygaszony, gdy wspominasz go, a jednocześnie — machał rękami — byłeś takim dupkiem dla niego.

Bill parsknął i wydał z siebie dźwięk ni to krztuszenia, ni rechotu, i musiała minąć chwila, nim Dipper zorientował się, że faktycznie — demon śmieje się i całe jego ciało aż dygocze od tego.

— Byłem? — spytał między jedną salwą śmiechu, a drugą.

Dipperowi przeszło przez myśl, że teraz nie kryła ich nawet noc, nie skrywały drzewa: ktoś spokojnie mógł usłyszeć demona, mógł podbiec... mógł być bliskim przyjacielem Fii i z chęcią poinformować ją o tym, że gdzieś w lesie przebywa jej były narzeczony.

— Nie znam za dobrze aktualnego ciebie.

Bill otarł spływającą po policzku łzę. Teraz też do Dippera dotarło, że to co uznał za rozbawienie, jakiś przejaw radości, w rzeczywistości było zwykłym wyrzuceniem z siebie skumulowanych, męczących emocji. Zwykłą reakcją na stres.

— A ty? — Bill znów spojrzał mu w oczy i Dipper musiał wykorzystać całą silę woli, żeby przypadkiem nie odwrócić głowy. — Jesteś przejęty śmiercią rodziny, ale jak często byłeś dla nich dupkiem? Zawsze grałeś uczciwie?

— Nie porównuj tego!

— Dlaczego?

— Bo. To. Nie. To. Samo.

Bill wywrócił oczami.

— Kłamstwo zawsze jest kłamstwem, niezależnie od jego skali — stwierdził.

— Taak, masz rację. Kłamstwo jest kłamstwem, ale emocje są inne, wiesz? Kiedy jesteś z kimś równy i kłamiesz na głupi lub ważny temat jest złość, jest irytacja, jest ból, ale często jest też przebaczenie, ale... kiedy okłamuje cię nadprzyrodzona istota o wielkiej mocy? I to na taki temat? Bill to jest, kurwa, przerażające. Ja... Bogowie, umierałem ze strachu, kiedy na ledwie pół dnia miałeś moje ciało. Momentami myślałem, że to absolutny koniec, że oto zaraz zobaczę śmierć rodziny, a potem... ❝Co się stanie ze mną później?❞, myślałem, ❝Zniszczysz moje ciało? A co z duszą? Co z tym, czym jestem teraz? Czy to będzie nieśmiertelne, czy przepadnie po mojej śmierci?❞ . I... dlatego... boję się też myśleć, co musiał poczuć mój wujek, kiedy tak błąkał się po innym świecie, z wiedzą, że go oszukałeś, że zmarnował jakąś część życia, że... — urwał nagle, bo oto dotarło do niego, że tym razem sam powiedział zbyt wiele i zbyt przejęty.

Bill odwrócił głowę. Nie był skruszony ani przejęty, ale wyraźnie męczyła go ta rozmowa, to rozdrapywanie starych spraw i Dipper myślał, że resztę drogi przebędą w milczeniu i tym razem nikt go nie zerwie aż do ich pożegnania w pobliżu ogromnej posiadłości, w której odbywało się przyjęcie. Ale Bill przemówił — cicho i niespokojnie:

— Chciałem, żeby do mnie dołączył.

Dipper zamrugał, ledwie słysząc.

— Co?

— Chciałem. Żeby. Do. Mnie. Dołączył — wycedził przez zaciśnięte zęby Bill. — Po tym, jak się dowiedział i w trakcie Weirdmageddonu. I wiele, wiele razy wcześniej, później, w trakcie. Kiedy dowiedziałem się, że odszedł z jednej strony poczułem ulgę, bo oto okazało się, że jego śmierć i drobna pomoc Willa, pozwoliły mi wyjść gdzieś poza Gravity Falls, a z drugiej miałem mętlik. Zastanawiałem się czy gdyby do mnie dołączył, żyłby. Czy to z nim mógłbym knuć zemstę, czy w ogóle wszystko potoczyłoby się w ten sposób. Przez chwilę, malutką chwilę rozważałem próby wskrzeszenia, a potem przypomniałem sobie własne słowa. Martwych się nie budzi. Nawet jeśli nie umarli z własnej woli; jeśli zostawili mnóstwo niedokończonych spraw. I nieważne czy są demonami, czy ludźmi. Po prostu są granice, których nie przekraczają nawet ci, co uwielbiają chaos i zniszczenie.

Tym razem Dipper nie potrafił pytać o więcej, drążyć, naciskać na granice, bo w zasadzie Bill miał rację — niektórych nie mógł przekroczyć nikt. Poza tym ta cisza była dobra, naprawdę błoga: powoli pozbawiana resztek ciekawości, pozbawiona złości. Taka czysta, jakby w końcu obaj znaleźli się w miejscu, gdzie uczucia są tak pokręcone, splecione mocnymi supłami i barwne, że można się tylko śmiać otępiale lub napawać uszy dźwiękami zwierząt poruszających się w zaroślach.

*

— Przywitanie? — spytał Bill czysto rzeczowym tonem.

— Et Axo De Lotle — odpowiedział Dipper.

— Pożegnanie?

— Axo Hert Dmpp Lotle.

— Imię i nazwisko?

— Weren Morri.

— Czego masz nie robić?

— Nie jeść słodyczy i zielonych napoi.

— Ani różowych.

— Ani różowych.

— Z kim możesz rozmawiać?

— Na pewno nie z wampirami; z demonami sporadycznie i raczej delikatnie je zniechęcać do kolejnych wypowiedzi.

— Świetnie.

— Mhm.

— Wrócę po ciebie nad ranem.

— Mhm.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro