Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

X.By oczarować wroga.

jesteś

jak

d z i e c k o

tragedii,

chwytasz

uparcie

jedyną

ocalałą

r z e c z,

czyż nie?

— Cóż, ona uwielbia przyjęcia. — Bill przekrzywił głowę, obserwując nalane do kieliszka wino. Skórę wciąż miał poczerwieniałą, imię szczypało; uparcie przypominało o swojej obecności i tym, co zrobili zaledwie godzinę temu.

Dipper, choć bardzo się starał, potrafił jedynie przytakiwać i ziewać oraz uparcie pocierać nadgarstek licząc na to, że w ten sposób, magicznie pozbędzie się irytującego uczucia — miliona igiełek wbijających się w ciało. Zastanawiał się czy jeszcze kiedyś dane mu będzie przespać ponad pięć godzin, może siedem. Czy, kiedy już wszystko z narzeczoną Billa się skończy, dane mu będzie odpocząć gdzieś w cichym i pozbawionym demonów miejscu, czy też przyjdzie mu rozpocząć pościg za Billem albo innym demonem. I gdzie on w ogóle się podzieje? Wróci do Albrechta? Zostanie z Nozomi i Ładnym? A może... czeka go wyprawa do Gravity Falls? Nieprzyjemny dreszcz przeszył jego ciało. Nie, nie mógł wrócić i nawet nie przez złe wspomnienia chodzące za nim i nieodstępujące na krok. Raczej przez ludzi, którzy nigdy by mu nie uwierzyli w to, co przeszedł i wpakowaliby go na kolejne terapie, zamknęli w pokoju bez klamek, owinęli kaftanem. A on naprawdę nie chciał wracać do zakładu psychiatrycznego i użerać się z tamtejszymi ludźmi — prawdziwie chorymi, wręcz przeżartymi przez chorobę i z mętnymi spojrzeniami, bełkoczącymi coś po nocach do jego ucha albo wrzeszczącymi na korytarzach. A nawet jeśli trafiłby do takiego, gdzie panowała inna atmosfera, tynk nie odpadał z sufitu, na ścianie nie istniały odcinki dłoni, a lustra wciąż tkwiły w jednym kawałku; nawet wtedy nie miał ochoty na przebywanie w zamknięciu, zażywanie dziwnych leków (nawet jeśli po tych nie chodziłby przymulony) i na bycie traktowanym, jak ktoś, kto potrzebuje ciągłej i czułej opieki od tabunu pielęgniarek, psychiatrów i nawet salowych posyłających mu pełne współczucia i sztucznego zrozumienia spojrzenia. Z drugiej strony — ze swoim wykształceniem, po ucieczce i przez bogatą kartotekę, nie miał, co liczyć na normalną pracę, mały domek i towarzystwo partnera lub partnerki. Mógł tylko ścigać lub być ściganym.

— H-e-j, Mason. Ziemia do Masona. — Bill pomachał mu ręką przed oczami. — Żyjesz tam?

— C-co? — Dipper rozejrzał się po słabo oświetlonym, pochłoniętym przez róż i błękit pomieszczeniu. Nawet nie zauważył tej chwili, w której demon odstawił swój kieliszek na szklanym blacie i znalazł się tuż przy nim ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i urażonym spojrzeniem.

— Odpłynąłeś mi i to akurat, gdy zaczynałem rozmawiać o mojej byłej narzeczonej.

— Och.

Dipper spuścił głowę, wlepiając zmęczone spojrzenie w złożoną z różowych kafelków podłogę. Ani trochę nie pasowała do innych pomieszczeń, w których to raczej stawiano na drewno, drewno i jeszcze więcej drewna. Właściwie — cały pokój nie pasował swoim stylem do tego domu. Wyglądał, jak żywcem wyjęty z dziecięcego snu — stół podtrzymywały wyrzeźbione, uśmiechnięte wróżki, kanapy miały kształt waty cukrowej i nawet takie były w dotyku, nad wielkim żyrandolem unosiła się kolejna rzeźba skrzydlatej kobiety. Tapeta pokrywająca ściany składała się z różanych wzorów. Przy naprawdę ogromnym, potężnych drzwiach wisiały neonowe strzałki. Za to na wysokości oczu, przyczepione go niczego, stały kule wypełnione dymem, kwiatami, perłami, koralami, innymi cennymi kamieniami, malutkimi pałacami i półksiężycami. I to wszystko tylko w dwóch kolorach — gdzie od jednego wciąż mdliło Dippera. Wręcz był pewien, że nim stąd wyjdą, zabrudzi coś swoimi wymiocinami... o ile wcześniej nie padnie od nadmiaru cukru w jego herbacie.

Bill westchnął ciężko, kucając.

— Potrzebujesz przerwy? — spytał i chociaż nic go nie zdradzało (nawet oczy, a przynajmniej jedno z nich), Dipper domyślał się, że Bill jest niezadowolony; że chciał już z siebie to wszystko wydusić.

— Nie. Przepraszam. Kontynuujmy. — Wziął kilka głębszych oddechów, dotknął miejsca, w którym teoretycznie, pod tą całą skórą, skryte za kośćmi, powinno znajdować się serce. — Mówiłeś, że lubi przyjęcia, tak?

— Kocha je. Gdzie się nie pojawi, tam zaczyna od organizowania ich. Konkretniej: pięć przyjęć w ciągu miesiąca, z czego na pierwsze cztery można dostać zaproszenie ot tak, a nawet jeśli go nie masz, to i tak wejdziesz. Wystarczy, że wiesz, gdzie się odbywa. Minusem jest jednak to, że ona sama nigdy się na nie pojawia na pierwszych; zawsze zjawia się dopiero na ostatnim. I tu się pojawia pierwszy problem. Tylko ci, którzy zjawiają się na czwartym i zostają do samego końca, wiedzą gdzie i kiedy będzie piąte... a tu z kolei mamy problem numer dwa.

— Jaki?

— Ja. Ja jestem problemem. Nie mogę wejść na pierwsze, drugie, trzecie, ani tym bardziej czwarte przyjęcie. Po pierwsze — trzy już nam przepadły. Po drugie — natychmiast ktoś mnie wyczuje. O n a mnie wyczuje. Z Willem jest to samo. W zasadzie — z każdym demonem mamy ten problem.

— Ach. Do tego zmierzasz. Chcesz, żebym tam poszedł, prawda?

— Tak.

— Mam tylko jedno pytanie: co nam to da?

— Cóż, Will i moj... nasza przyjaciółka pracują teraz nad czymś, co mogłoby zatrzymać Fię; nad wielką klatką, której nawet ona nie zniszczy. Rzecz w tym, że późno zaczęli — nie wyrobią się do czwartego przyjęcia, bo to będzie już za dwa dni. A le Fia przeważnie między czwórką, a piątką robiła tygodniową przerwę. I tu jest nasza szansa. Czas idealny na dopracowanie klatki.

Dipper pokiwał ostrożnie głową i znów zerknął na nadgarstek. To dziwne. To naprawdę dziwne i gdyby ktoś powiedział mu ledwie kilka dni temu, że będzie na nim nosił imię demona, którego podejrzewał o morderstwo rodziny ,wyśmiałby go natychmiast.

— W porządku. Jeszcze je... w zasadzie to dwie rzeczy. — Kolejny głęboki oddech.

Skup się Dipper. Myśl. Oddychaj.

— Tak?

— Po pierwsze... pewnie powinienem był spytać o to na wstępie albo nawet już mi to powiedziałeś, ale nie słuchałem, bo wolałem niszczyć sobie mózg rozkminami o tym, co dalej, ale... właściwie dlaczego tobie zależy na tej zemście? Znaczy ok, w porządku. Rozumiem. Była narzeczona i w ogóle, ale... chyba nie chcesz jej pojmać tylko dlatego, że wam nie wyszło? Po drugie — co z nią zrobimy, kiedy już ją dorwiemy?

Bill znów westchnął ciężko. Rozmasował kark i podniósł się z kolan. W nagłym odruchu dotknął kolczyków, przejechał po nich palcami, rozkoszował się tym, jak śliskie i delikatne były. Do Dippera, z pewnym opóźnieniem, dotarło, że właśnie przedarł się przez jedną z tych niewidzialnych, bolesnych barier, albo raczej — uderzył w nią z impetem i nie dało się już zawrócić. Błękitne oko wypełnił gniew. Istny, paskudny gniew. Złote — coś na kształt żalu, rozpaczy albo i bezradności.

Pierwotnie, gdy mijały długie minuty, jego powieki stawały się ciężkie, a Bill chodził po pokoju, Dipper założył, że nie doczeka się odpowiedzi, że prędzej piekło zamarznie. Potem dotarło do niego, że jest trochę inaczej — Bill odpowie, ale nie na wszystko i nie za szybko. Za dziesięć minut, może półgodziny, może za dwie.

— Zabijemy ją.

— Mam na myśli, co będzie wcześniej.

— To nieistotne. Ważne, że ty dostaniesz swoją zemstę, a ja swoją.

*

Tym razem przespał dwie godziny, podczas których, w sennej okrytej mgłą krainie stoczył zaciekły bój ze swoją bliźniaczków — niemalże czuł jej skórę pod palcami i ostrze tnące skórę. Ból, przesadnie realny i odczuwalny w każdej części ciała, nie tylko w ranie, wyrwał z jego gardła krzyk; zaszył oczy ni białawą, ni całkowicie szarą, półprzeźroczystą powłoką. Zmusił go do upadku — prosto w bezdenną otchłań, gdzie skaliste ściany przeradzały się w ciernie, a i te w końcu znikały w ciemnościach. Stamtąd trafił prosto na ucztę i znów ujrzał twarz siostry, lecz tym razem coś było nie tak — jej postawa różniła się od tego, co zobaczył; od tego co znał z rzeczywistości i poprzednich koszmarów. Siedząc z jedną nogą zarzuconą na drugą, popijając spokojnie herbatę i okryta ciemnym błękitem oraz czernią, z ciernistą koroną i wężem wijącym się wokół szyi, przypominała raczej hrabinę wyjętą z jakiegoś starego, opasłego tomiszcza pełnego romansów, a nie jego słodką, morderczą Mabel. Gdy otworzyła oczy, zamiast dostrzec taki sam jak jego, ciężki do rozszyfrowania kolor, mógł podziwiać więcej błękitu. Czystego, niczym nie zmąconego i obrzydliwego błękitu. Dłonią ukrytą w rękawiczce, chwyciła go za nadgarstek z wyrytym imieniem Billa i wydała z siebie ciężkie westchnienie.

— To irytujące — rzekła mu, przejeżdżając palcami po literach i naciskając w miejscu, gdzie wciąż tkwił płatek z wianka Nozomi. Wpatrywała się tak w nie przez czas, który Dipperowi zdawał się rozciągać w nieskończoność; obserwowała, jakby zaraz miał wypełznąć z nich sam diabeł lub obrzydliwe, wielonożne robaki. — Ale będę ci potrzebna.

W końcu jej usta — zimne i w czarnej szmince — spoczęły na imieniu demona i sceneria znów się zmieniła, a on, zaślepiony przez nocną fantasmagorię, maszerował po dnie oceanu i machał do ludzi w czapeczkach łowiących tęczowe, ogromne ryby, które łaskotały mu nogi, przepływając z jednego miejsca do drugiego. To właśnie ich dotyk doprowadził w końcu do jego przebudzenia i nie pozwolił kontynuować zwiedzania następnych scenerii — konkretniej wąsaty i łuskowaty ryby olbrzym trącił go w plecy z taką siłą, że Dipper wylądował na stercie zakrwawionych, niezwykle podobnych do jego własnego, ciał. Otwierając oczy, tkwił już w pokoju, a nad głową miał jedynie kolorowe kule i sufit — teraz przypominający otwarte, nocne niebo.

Oddychał szybko i boleśnie — każdy mięsień palił, jakby wciąż, z całą swoją mocą tlił się w nich błękitny płomień. Ledwie pamiętał, kiedy udało mu się zasnąć, ale doskonale wiedział, że musiało być to gdzieś w trakcie rozmowy — on i Bill nawet nie wyszli z dziecięcego pomieszczenia, a ciało posztywniało i mrowiło od skulonej pozycji, w której zasnął na kanapie.

Kiedy przechylił głowę, ujrzał demona i wzdrygnął się, bo ten tkwił w jeszcze niewygodniejszej pozycji — na pufie z nogami na podłodze, tyłkiem zwisającym nad ziemią i rękami wspartymi o podłokietniki. Cicho pochrapywał i drapał paznokciami materiał.

Dipper musiał się lekko unieść, podparty o ręce, by zobaczyć twarz demona — wetkniętą między przesadnie jasne, niemalże świecące w ciemnościach zielone poduszki, a jednocześnie niezwykle spokojną, wypraną ze wszelkich emocji. I było w tym coś dziwnego.

Po pierwsze — nigdy nie sądził, że przyjdzie mu oglądać t e g o demona w takim momencie; po drugie — nie przewidział też, że ten będzie miał ludzką, niebrzydką formę i nie otworzy oczu, od razu wyczuwając na sobie spojrzenie.

Pines wiele razy rozgrywał w głowie ich kolejne spotkanie: Billa w trójkątnej formie z jednym okiem, śmiejącego się z jego cierpienia, i siebie gotowego zniszczyć go raz na zawsze. Wiele razy, na krótki moment, pozwalałby ulga zalewała ciało, bo oto ten paskudny demon ginął na jego oczach; rozbryzgiwał na ścianach, eksplodował czy też płonął pożerany przez własny ogień; w akompaniamencie śmiechów Dippera — dziwnych, nieużywanych od lat. Nigdy jednak nie potrafił stworzyć sobie Billa spokojnego i opanowanego, grającego choć odrobinę uczciwie i pozbawionego tej całej aury grozy; nie potrafił ujrzeć siebie leżącego tak blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki, a jednak nietkniętego.

Drgnął znów.

Jego oczy rozszerzyły się, ciało napięło już do granic, a usta rozwarły się gotowe wrzeszczeć.

Właśnie.

Leżał tak blisko. Obok demona. T e g o demona — istoty łączącej jego przeszłość z teraźniejszością; tego jednego stałego elementu jego życia. Mabel Pines mogła umrzeć, Stanford Pines mógł umrzeć, Stanley Pines mógł umrzeć, cholera, jego rodzice mogli umrzeć, ale nie Bill Cipher. Bill był ż y w y. Trochę zmieniony, ale irytująco obecny — Dipper, po wyciągnięciu dłoni, w celach przekonania się o tym, aż za dobrze czuł pod palcami lodowatą skórę.

Tkwiąc z jedną dłonią zwisającą w powietrzu; badając własne, wyryte na nadgarstku demona imię, nie potrafił nie czuć spokoju; przepełniać się nim, bo oto element z najważniejszego lata w jego życiu, był na wyciągnięcie ręki i ze wszystkich ludzi, ze wszystkich demonów, z żywych i martwych, istniał w postaci dawnego wroga. Miał kogoś z kim mógł odświeżyć jakiś skrawek wspomnień i, cholera, to bolało. Bolało w ten przyjemny — świadczący o tym, że wciąż żyje — sposób i skłamałby twierdząc, że chce się uwolnić od tego uczucia.

Ale przynajmniej teraz już całkowicie wiedział, że Ładny się pomylił, że sam czasem się mylił — jego życie nie będzie pustką po zemście, stanie się nią dopiero, gdy ten demon — ostatni żywy i działający po jego stronie fragment przeszłości, zostanie usunięty; ich drogi się rozejdą lub znów przyjdzie im toczyć wojny, nie zgadzając się ze sobą na siedemdziesięciu pięciu różnych płaszczyznach.

*

— Ach, nie. Ach, kompletnie mu nie pasuje — powiedział Ładny, kiedy Dipper wyłonił się zza zielonej kotary przymierzalni w białych spodniach, białej koszuli i czarnej kamizelce z guzikami w kształcie gwiazd. — Ach, za dużo bieli.

— Coś w tym jest. Wygląda, jakby szedł na swój ślub, a nie na demoniczne przejęcie — oświadczyła, uwięziona w ciele siostry, Ophelia z szeroko rozłożonymi nogami i dłońmi spokojnie tkwiącymi pomiędzy, na brązowej sofie. Nawinęła długie pasmo włosów na palec i zerknęła wyczekująco na Billa. — Może trochę różu?

— Na przyjęciu będą wampiry, a te nie lubią różu i czerwieni — przypomniał, po raz prawdopodobnie setny, Cipher — a pragnę zauważyć, że Dipper wybiera się na demoniczne przyjęcie, a nie własną egzekucję. Ma wyglądać dobrze, niezbyt ludzko, a nie, jak darmowy bufet, czy inne pozbawione sushi nantaimori.

Ophelia uśmiechnęła się i przeciągnęła leniwie. Być może, ale tylko być może, czerpała satysfakcję z powolnego wyprowadzania Billa z równowagi; z robienia rzeczy, na które Nozomi nigdy by sobie nie pozwoliła.

— Ach, to może fiolet? — Ładny rozejrzał się po sklepie; po tysiącach ubrań walających się po półkach i wieszakach.

Bill machnął ręką, jakby przeganiał wyjątkowo namolnego komara.

— Brąz.

— Fuj. — Ophelia wykrzywiła twarz w grymasie niezadowolenia. — Może jeszcze walnij mu szary makijaż albo od razu wbij mu w plecy tabliczkę ❝Przepraszam, że nie jestem przystojny❞? Ochhh, albo nie. Od razu dawaj moro. Totalnie nikt nie zobaczy w tym nic podejrzanego.

— A może od razu wyślę go z tobą w roli...

— A może przestaniecie dyskutować, jakbym wcale nie stał obok? — warknął Dipper, tym samym ucinając wypowiedź demona. Niewyspany, z ogromnymi sińcami pod oczami, wziął głęboki oddech, nim zaczął mówić dalej. — Wybacz — zwrócił się do dziewczyny — ale chyba Bill ma rację, brąz będzie idealny.

— H a . — Bill, jak przystało na wiekowego demona, pokazał jej język.

*

Godzinę później Dipper wciąż stał w tym samym sklepie, ale jego biała koszula miała bufiaste rękawy i zarzuconą na nią brązową kamizelkę, której tylna część ciągnęła się do kolan i przypominała dwa, grube, kocie ogony wskazujące w dwa różne kierunki. Białe spodnie Bill zastąpił czernią. Na to wszystko Mason dostał niebieski, interesujący krawat — materiał w dotyku był jakby mokry, wodnisty.

— Ach, trzeba będzie to ukryć — stwierdził Ładny, wskazując na nadgarstek chłopaka.

— Puder? — zasugerowała Ophelia, spokojnie przeżuwając hamburgera i uparcie ignorując podirytowane spojrzenie jednej z pracownic sklepu.

— Nie, to zbyt ryzykowane — odparł demon. — Przyda się jakaś opaska albo naprawdę spora bransoleta. Żadnych zegarków.

I Dipper faktycznie dostał opaskę na rękę — czarną, śliską, z błękitnymi i złotymi gwiazdami, całkiem ładną, i mocno przywierającą do skóry. Może nawet troszkę za mocno.

— Ach, teraz wygląda, jak żywcem wyjęty z magazynów dla nieśmiertelnych.

— Hm. — Bill i Ophelia przekrzywili głowę. W końcu zerknęli na siebie i, o dziwo, zgodnie pokiwali głowami.

— To irytujące — zaczął Bill i Dipper mimowolnie pomyślał o swoim śnie — ale chyba myślimy o tym samym. — Oczywiście słowa kierował do Ophelii, a ta zawzięcie kiwała głową.

Bill podszedł do Dipper i ten ledwie zapanował nad ciałem i nie pozwolił sobie na cofnięcie się pod kotarę. Demon zsunął ze swojej głowy cylinder i ostrożnie, jakby zakładał koronę nowemu władcy, włożył go na głowę chłopaka. Ophelia klasnęła w dłonie.

— I jak? — spytał Cipher, chociaż oczywiste było to, że nie zamierzał przejmować się ewentualnymi negatywnymi opiniami.

— Idealnie — odparła Ophelia, by chwilę później stać się spokojną, odrealnioną Nozomi.

— Ach, Dipper~chan jest teraz taki przystojny. — Ładny uśmiechnął się, a Pines poczuł, jak zdradliwe, czerwone rumieńce zalewają jego poliki.

Bill zmarszczył brwi i uchylił usta chcąc coś powiedzieć, ale ostatecznie jedynie poprawił rękaw własnej koszuli i obrócił w stronę poirytowanej, odzianej w czerwień pracowniczki.

*

Dipper dowiedział się, że nie potrafi tańczyć. Znaczy, prawdopodobnie wiedział to od dawna; prawdopodobnie, gdyby pogrzebał we wspomnieniach, ujrzałby siebie obijającego komuś nogi i robiącego ze swojej osoby pośmiewisko. A jednak uparcie wmawiał sobie, że to wszystko wina butów na obcasie, które przyszło mu nosić i Nozomi zadającej kolejne pytania tym tonem, od którego oczy same się zamykały.

— Jak powinieneś się przywitać? — spytała, trzymając w jednej dłoni kubek z kawą, a w drugiej notatki.

— Obstawiam, że nie ❝dzień dobry❞ albo ❝doby wieczór❞ — odparł, zerkając na nią i jednocześnie następując na nogę demona.

— Och, zdecydowanie nie — powiedział Bill i nawet się nie skrzywił. Prawdopodobnie stracił czucie w stopach gdzieś tak po setnym razie. — ❝Et Axo De Lotle❞, tak to brzmi prawidłowo.

— I jeszcze mam to z tym dziwnym akcentem wypowiedzieć? Z tym naciskiem na pierwsze litery i ściszeniem głosu na kolejnych???

— I czarującym uśmiechem, godnym kogoś nieśmiertelnego albo chociaż widzącego.

— Och, bogowie...

— Nie wzywaj ich, nawet oni nie pomogą.

Dipper nadął poliki,

— Więc... — Przymknął powieki, wykonując krok w przód i ciągnąc za sobą demona. — Et Axo De LoTLE?

— Lotle.

— Lortle.

— Lotle, tam nawet nie ma r.

— A skąd mam to wiedzieć? Ledwie to słyszę.

Bill westchnął, pochylając głowę i przystawiając usta do ucha Dippera.

— E t A x o D e L o t l e — przeliterował, by potem znów powtórzyć: — Et Axo De Lotle. Bez żadnych r i TLE.

Dipper wziął kolejny oddech, wirując teraz wokół własnej osi.

— Et Axo... De loTLe? — wymamrotał, gdy znów znalazł się przy demonie.

— Lotle.

— Kurwa — fuknął Dipper, musząc, po prostu musząc, dać już jakiś upust swojej irytacji.

— Och, teraz to już kompletnie zawaliłeś — powiedział Bill, lecz teraz jego ton był o wiele spokojniejszy, całkowicie swobodny, a kąciki ust uniesione w uśmiechu.

W odpowiedzi Dipper z pełną premedytacją nadepnął mu na stopę.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro