X.By oczarować wroga.
jesteś
jak
d z i e c k o
tragedii,
chwytasz
uparcie
jedyną
ocalałą
r z e c z,
czyż nie?
— Cóż, ona uwielbia przyjęcia. — Bill przekrzywił głowę, obserwując nalane do kieliszka wino. Skórę wciąż miał poczerwieniałą, imię szczypało; uparcie przypominało o swojej obecności i tym, co zrobili zaledwie godzinę temu.
Dipper, choć bardzo się starał, potrafił jedynie przytakiwać i ziewać oraz uparcie pocierać nadgarstek licząc na to, że w ten sposób, magicznie pozbędzie się irytującego uczucia — miliona igiełek wbijających się w ciało. Zastanawiał się czy jeszcze kiedyś dane mu będzie przespać ponad pięć godzin, może siedem. Czy, kiedy już wszystko z narzeczoną Billa się skończy, dane mu będzie odpocząć gdzieś w cichym i pozbawionym demonów miejscu, czy też przyjdzie mu rozpocząć pościg za Billem albo innym demonem. I gdzie on w ogóle się podzieje? Wróci do Albrechta? Zostanie z Nozomi i Ładnym? A może... czeka go wyprawa do Gravity Falls? Nieprzyjemny dreszcz przeszył jego ciało. Nie, nie mógł wrócić i nawet nie przez złe wspomnienia chodzące za nim i nieodstępujące na krok. Raczej przez ludzi, którzy nigdy by mu nie uwierzyli w to, co przeszedł i wpakowaliby go na kolejne terapie, zamknęli w pokoju bez klamek, owinęli kaftanem. A on naprawdę nie chciał wracać do zakładu psychiatrycznego i użerać się z tamtejszymi ludźmi — prawdziwie chorymi, wręcz przeżartymi przez chorobę i z mętnymi spojrzeniami, bełkoczącymi coś po nocach do jego ucha albo wrzeszczącymi na korytarzach. A nawet jeśli trafiłby do takiego, gdzie panowała inna atmosfera, tynk nie odpadał z sufitu, na ścianie nie istniały odcinki dłoni, a lustra wciąż tkwiły w jednym kawałku; nawet wtedy nie miał ochoty na przebywanie w zamknięciu, zażywanie dziwnych leków (nawet jeśli po tych nie chodziłby przymulony) i na bycie traktowanym, jak ktoś, kto potrzebuje ciągłej i czułej opieki od tabunu pielęgniarek, psychiatrów i nawet salowych posyłających mu pełne współczucia i sztucznego zrozumienia spojrzenia. Z drugiej strony — ze swoim wykształceniem, po ucieczce i przez bogatą kartotekę, nie miał, co liczyć na normalną pracę, mały domek i towarzystwo partnera lub partnerki. Mógł tylko ścigać lub być ściganym.
— H-e-j, Mason. Ziemia do Masona. — Bill pomachał mu ręką przed oczami. — Żyjesz tam?
— C-co? — Dipper rozejrzał się po słabo oświetlonym, pochłoniętym przez róż i błękit pomieszczeniu. Nawet nie zauważył tej chwili, w której demon odstawił swój kieliszek na szklanym blacie i znalazł się tuż przy nim ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i urażonym spojrzeniem.
— Odpłynąłeś mi i to akurat, gdy zaczynałem rozmawiać o mojej byłej narzeczonej.
— Och.
Dipper spuścił głowę, wlepiając zmęczone spojrzenie w złożoną z różowych kafelków podłogę. Ani trochę nie pasowała do innych pomieszczeń, w których to raczej stawiano na drewno, drewno i jeszcze więcej drewna. Właściwie — cały pokój nie pasował swoim stylem do tego domu. Wyglądał, jak żywcem wyjęty z dziecięcego snu — stół podtrzymywały wyrzeźbione, uśmiechnięte wróżki, kanapy miały kształt waty cukrowej i nawet takie były w dotyku, nad wielkim żyrandolem unosiła się kolejna rzeźba skrzydlatej kobiety. Tapeta pokrywająca ściany składała się z różanych wzorów. Przy naprawdę ogromnym, potężnych drzwiach wisiały neonowe strzałki. Za to na wysokości oczu, przyczepione go niczego, stały kule wypełnione dymem, kwiatami, perłami, koralami, innymi cennymi kamieniami, malutkimi pałacami i półksiężycami. I to wszystko tylko w dwóch kolorach — gdzie od jednego wciąż mdliło Dippera. Wręcz był pewien, że nim stąd wyjdą, zabrudzi coś swoimi wymiocinami... o ile wcześniej nie padnie od nadmiaru cukru w jego herbacie.
Bill westchnął ciężko, kucając.
— Potrzebujesz przerwy? — spytał i chociaż nic go nie zdradzało (nawet oczy, a przynajmniej jedno z nich), Dipper domyślał się, że Bill jest niezadowolony; że chciał już z siebie to wszystko wydusić.
— Nie. Przepraszam. Kontynuujmy. — Wziął kilka głębszych oddechów, dotknął miejsca, w którym teoretycznie, pod tą całą skórą, skryte za kośćmi, powinno znajdować się serce. — Mówiłeś, że lubi przyjęcia, tak?
— Kocha je. Gdzie się nie pojawi, tam zaczyna od organizowania ich. Konkretniej: pięć przyjęć w ciągu miesiąca, z czego na pierwsze cztery można dostać zaproszenie ot tak, a nawet jeśli go nie masz, to i tak wejdziesz. Wystarczy, że wiesz, gdzie się odbywa. Minusem jest jednak to, że ona sama nigdy się na nie pojawia na pierwszych; zawsze zjawia się dopiero na ostatnim. I tu się pojawia pierwszy problem. Tylko ci, którzy zjawiają się na czwartym i zostają do samego końca, wiedzą gdzie i kiedy będzie piąte... a tu z kolei mamy problem numer dwa.
— Jaki?
— Ja. Ja jestem problemem. Nie mogę wejść na pierwsze, drugie, trzecie, ani tym bardziej czwarte przyjęcie. Po pierwsze — trzy już nam przepadły. Po drugie — natychmiast ktoś mnie wyczuje. O n a mnie wyczuje. Z Willem jest to samo. W zasadzie — z każdym demonem mamy ten problem.
— Ach. Do tego zmierzasz. Chcesz, żebym tam poszedł, prawda?
— Tak.
— Mam tylko jedno pytanie: co nam to da?
— Cóż, Will i moj... nasza przyjaciółka pracują teraz nad czymś, co mogłoby zatrzymać Fię; nad wielką klatką, której nawet ona nie zniszczy. Rzecz w tym, że późno zaczęli — nie wyrobią się do czwartego przyjęcia, bo to będzie już za dwa dni. A le Fia przeważnie między czwórką, a piątką robiła tygodniową przerwę. I tu jest nasza szansa. Czas idealny na dopracowanie klatki.
Dipper pokiwał ostrożnie głową i znów zerknął na nadgarstek. To dziwne. To naprawdę dziwne i gdyby ktoś powiedział mu ledwie kilka dni temu, że będzie na nim nosił imię demona, którego podejrzewał o morderstwo rodziny ,wyśmiałby go natychmiast.
— W porządku. Jeszcze je... w zasadzie to dwie rzeczy. — Kolejny głęboki oddech.
Skup się Dipper. Myśl. Oddychaj.
— Tak?
— Po pierwsze... pewnie powinienem był spytać o to na wstępie albo nawet już mi to powiedziałeś, ale nie słuchałem, bo wolałem niszczyć sobie mózg rozkminami o tym, co dalej, ale... właściwie dlaczego tobie zależy na tej zemście? Znaczy ok, w porządku. Rozumiem. Była narzeczona i w ogóle, ale... chyba nie chcesz jej pojmać tylko dlatego, że wam nie wyszło? Po drugie — co z nią zrobimy, kiedy już ją dorwiemy?
Bill znów westchnął ciężko. Rozmasował kark i podniósł się z kolan. W nagłym odruchu dotknął kolczyków, przejechał po nich palcami, rozkoszował się tym, jak śliskie i delikatne były. Do Dippera, z pewnym opóźnieniem, dotarło, że właśnie przedarł się przez jedną z tych niewidzialnych, bolesnych barier, albo raczej — uderzył w nią z impetem i nie dało się już zawrócić. Błękitne oko wypełnił gniew. Istny, paskudny gniew. Złote — coś na kształt żalu, rozpaczy albo i bezradności.
Pierwotnie, gdy mijały długie minuty, jego powieki stawały się ciężkie, a Bill chodził po pokoju, Dipper założył, że nie doczeka się odpowiedzi, że prędzej piekło zamarznie. Potem dotarło do niego, że jest trochę inaczej — Bill odpowie, ale nie na wszystko i nie za szybko. Za dziesięć minut, może półgodziny, może za dwie.
— Zabijemy ją.
— Mam na myśli, co będzie wcześniej.
— To nieistotne. Ważne, że ty dostaniesz swoją zemstę, a ja swoją.
*
Tym razem przespał dwie godziny, podczas których, w sennej okrytej mgłą krainie stoczył zaciekły bój ze swoją bliźniaczków — niemalże czuł jej skórę pod palcami i ostrze tnące skórę. Ból, przesadnie realny i odczuwalny w każdej części ciała, nie tylko w ranie, wyrwał z jego gardła krzyk; zaszył oczy ni białawą, ni całkowicie szarą, półprzeźroczystą powłoką. Zmusił go do upadku — prosto w bezdenną otchłań, gdzie skaliste ściany przeradzały się w ciernie, a i te w końcu znikały w ciemnościach. Stamtąd trafił prosto na ucztę i znów ujrzał twarz siostry, lecz tym razem coś było nie tak — jej postawa różniła się od tego, co zobaczył; od tego co znał z rzeczywistości i poprzednich koszmarów. Siedząc z jedną nogą zarzuconą na drugą, popijając spokojnie herbatę i okryta ciemnym błękitem oraz czernią, z ciernistą koroną i wężem wijącym się wokół szyi, przypominała raczej hrabinę wyjętą z jakiegoś starego, opasłego tomiszcza pełnego romansów, a nie jego słodką, morderczą Mabel. Gdy otworzyła oczy, zamiast dostrzec taki sam jak jego, ciężki do rozszyfrowania kolor, mógł podziwiać więcej błękitu. Czystego, niczym nie zmąconego i obrzydliwego błękitu. Dłonią ukrytą w rękawiczce, chwyciła go za nadgarstek z wyrytym imieniem Billa i wydała z siebie ciężkie westchnienie.
— To irytujące — rzekła mu, przejeżdżając palcami po literach i naciskając w miejscu, gdzie wciąż tkwił płatek z wianka Nozomi. Wpatrywała się tak w nie przez czas, który Dipperowi zdawał się rozciągać w nieskończoność; obserwowała, jakby zaraz miał wypełznąć z nich sam diabeł lub obrzydliwe, wielonożne robaki. — Ale będę ci potrzebna.
W końcu jej usta — zimne i w czarnej szmince — spoczęły na imieniu demona i sceneria znów się zmieniła, a on, zaślepiony przez nocną fantasmagorię, maszerował po dnie oceanu i machał do ludzi w czapeczkach łowiących tęczowe, ogromne ryby, które łaskotały mu nogi, przepływając z jednego miejsca do drugiego. To właśnie ich dotyk doprowadził w końcu do jego przebudzenia i nie pozwolił kontynuować zwiedzania następnych scenerii — konkretniej wąsaty i łuskowaty ryby olbrzym trącił go w plecy z taką siłą, że Dipper wylądował na stercie zakrwawionych, niezwykle podobnych do jego własnego, ciał. Otwierając oczy, tkwił już w pokoju, a nad głową miał jedynie kolorowe kule i sufit — teraz przypominający otwarte, nocne niebo.
Oddychał szybko i boleśnie — każdy mięsień palił, jakby wciąż, z całą swoją mocą tlił się w nich błękitny płomień. Ledwie pamiętał, kiedy udało mu się zasnąć, ale doskonale wiedział, że musiało być to gdzieś w trakcie rozmowy — on i Bill nawet nie wyszli z dziecięcego pomieszczenia, a ciało posztywniało i mrowiło od skulonej pozycji, w której zasnął na kanapie.
Kiedy przechylił głowę, ujrzał demona i wzdrygnął się, bo ten tkwił w jeszcze niewygodniejszej pozycji — na pufie z nogami na podłodze, tyłkiem zwisającym nad ziemią i rękami wspartymi o podłokietniki. Cicho pochrapywał i drapał paznokciami materiał.
Dipper musiał się lekko unieść, podparty o ręce, by zobaczyć twarz demona — wetkniętą między przesadnie jasne, niemalże świecące w ciemnościach zielone poduszki, a jednocześnie niezwykle spokojną, wypraną ze wszelkich emocji. I było w tym coś dziwnego.
Po pierwsze — nigdy nie sądził, że przyjdzie mu oglądać t e g o demona w takim momencie; po drugie — nie przewidział też, że ten będzie miał ludzką, niebrzydką formę i nie otworzy oczu, od razu wyczuwając na sobie spojrzenie.
Pines wiele razy rozgrywał w głowie ich kolejne spotkanie: Billa w trójkątnej formie z jednym okiem, śmiejącego się z jego cierpienia, i siebie gotowego zniszczyć go raz na zawsze. Wiele razy, na krótki moment, pozwalałby ulga zalewała ciało, bo oto ten paskudny demon ginął na jego oczach; rozbryzgiwał na ścianach, eksplodował czy też płonął pożerany przez własny ogień; w akompaniamencie śmiechów Dippera — dziwnych, nieużywanych od lat. Nigdy jednak nie potrafił stworzyć sobie Billa spokojnego i opanowanego, grającego choć odrobinę uczciwie i pozbawionego tej całej aury grozy; nie potrafił ujrzeć siebie leżącego tak blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki, a jednak nietkniętego.
Drgnął znów.
Jego oczy rozszerzyły się, ciało napięło już do granic, a usta rozwarły się gotowe wrzeszczeć.
Właśnie.
Leżał tak blisko. Obok demona. T e g o demona — istoty łączącej jego przeszłość z teraźniejszością; tego jednego stałego elementu jego życia. Mabel Pines mogła umrzeć, Stanford Pines mógł umrzeć, Stanley Pines mógł umrzeć, cholera, jego rodzice mogli umrzeć, ale nie Bill Cipher. Bill był ż y w y. Trochę zmieniony, ale irytująco obecny — Dipper, po wyciągnięciu dłoni, w celach przekonania się o tym, aż za dobrze czuł pod palcami lodowatą skórę.
Tkwiąc z jedną dłonią zwisającą w powietrzu; badając własne, wyryte na nadgarstku demona imię, nie potrafił nie czuć spokoju; przepełniać się nim, bo oto element z najważniejszego lata w jego życiu, był na wyciągnięcie ręki i ze wszystkich ludzi, ze wszystkich demonów, z żywych i martwych, istniał w postaci dawnego wroga. Miał kogoś z kim mógł odświeżyć jakiś skrawek wspomnień i, cholera, to bolało. Bolało w ten przyjemny — świadczący o tym, że wciąż żyje — sposób i skłamałby twierdząc, że chce się uwolnić od tego uczucia.
Ale przynajmniej teraz już całkowicie wiedział, że Ładny się pomylił, że sam czasem się mylił — jego życie nie będzie pustką po zemście, stanie się nią dopiero, gdy ten demon — ostatni żywy i działający po jego stronie fragment przeszłości, zostanie usunięty; ich drogi się rozejdą lub znów przyjdzie im toczyć wojny, nie zgadzając się ze sobą na siedemdziesięciu pięciu różnych płaszczyznach.
*
— Ach, nie. Ach, kompletnie mu nie pasuje — powiedział Ładny, kiedy Dipper wyłonił się zza zielonej kotary przymierzalni w białych spodniach, białej koszuli i czarnej kamizelce z guzikami w kształcie gwiazd. — Ach, za dużo bieli.
— Coś w tym jest. Wygląda, jakby szedł na swój ślub, a nie na demoniczne przejęcie — oświadczyła, uwięziona w ciele siostry, Ophelia z szeroko rozłożonymi nogami i dłońmi spokojnie tkwiącymi pomiędzy, na brązowej sofie. Nawinęła długie pasmo włosów na palec i zerknęła wyczekująco na Billa. — Może trochę różu?
— Na przyjęciu będą wampiry, a te nie lubią różu i czerwieni — przypomniał, po raz prawdopodobnie setny, Cipher — a pragnę zauważyć, że Dipper wybiera się na demoniczne przyjęcie, a nie własną egzekucję. Ma wyglądać dobrze, niezbyt ludzko, a nie, jak darmowy bufet, czy inne pozbawione sushi nantaimori.
Ophelia uśmiechnęła się i przeciągnęła leniwie. Być może, ale tylko być może, czerpała satysfakcję z powolnego wyprowadzania Billa z równowagi; z robienia rzeczy, na które Nozomi nigdy by sobie nie pozwoliła.
— Ach, to może fiolet? — Ładny rozejrzał się po sklepie; po tysiącach ubrań walających się po półkach i wieszakach.
Bill machnął ręką, jakby przeganiał wyjątkowo namolnego komara.
— Brąz.
— Fuj. — Ophelia wykrzywiła twarz w grymasie niezadowolenia. — Może jeszcze walnij mu szary makijaż albo od razu wbij mu w plecy tabliczkę ❝Przepraszam, że nie jestem przystojny❞? Ochhh, albo nie. Od razu dawaj moro. Totalnie nikt nie zobaczy w tym nic podejrzanego.
— A może od razu wyślę go z tobą w roli...
— A może przestaniecie dyskutować, jakbym wcale nie stał obok? — warknął Dipper, tym samym ucinając wypowiedź demona. Niewyspany, z ogromnymi sińcami pod oczami, wziął głęboki oddech, nim zaczął mówić dalej. — Wybacz — zwrócił się do dziewczyny — ale chyba Bill ma rację, brąz będzie idealny.
— H a . — Bill, jak przystało na wiekowego demona, pokazał jej język.
*
Godzinę później Dipper wciąż stał w tym samym sklepie, ale jego biała koszula miała bufiaste rękawy i zarzuconą na nią brązową kamizelkę, której tylna część ciągnęła się do kolan i przypominała dwa, grube, kocie ogony wskazujące w dwa różne kierunki. Białe spodnie Bill zastąpił czernią. Na to wszystko Mason dostał niebieski, interesujący krawat — materiał w dotyku był jakby mokry, wodnisty.
— Ach, trzeba będzie to ukryć — stwierdził Ładny, wskazując na nadgarstek chłopaka.
— Puder? — zasugerowała Ophelia, spokojnie przeżuwając hamburgera i uparcie ignorując podirytowane spojrzenie jednej z pracownic sklepu.
— Nie, to zbyt ryzykowane — odparł demon. — Przyda się jakaś opaska albo naprawdę spora bransoleta. Żadnych zegarków.
I Dipper faktycznie dostał opaskę na rękę — czarną, śliską, z błękitnymi i złotymi gwiazdami, całkiem ładną, i mocno przywierającą do skóry. Może nawet troszkę za mocno.
— Ach, teraz wygląda, jak żywcem wyjęty z magazynów dla nieśmiertelnych.
— Hm. — Bill i Ophelia przekrzywili głowę. W końcu zerknęli na siebie i, o dziwo, zgodnie pokiwali głowami.
— To irytujące — zaczął Bill i Dipper mimowolnie pomyślał o swoim śnie — ale chyba myślimy o tym samym. — Oczywiście słowa kierował do Ophelii, a ta zawzięcie kiwała głową.
Bill podszedł do Dipper i ten ledwie zapanował nad ciałem i nie pozwolił sobie na cofnięcie się pod kotarę. Demon zsunął ze swojej głowy cylinder i ostrożnie, jakby zakładał koronę nowemu władcy, włożył go na głowę chłopaka. Ophelia klasnęła w dłonie.
— I jak? — spytał Cipher, chociaż oczywiste było to, że nie zamierzał przejmować się ewentualnymi negatywnymi opiniami.
— Idealnie — odparła Ophelia, by chwilę później stać się spokojną, odrealnioną Nozomi.
— Ach, Dipper~chan jest teraz taki przystojny. — Ładny uśmiechnął się, a Pines poczuł, jak zdradliwe, czerwone rumieńce zalewają jego poliki.
Bill zmarszczył brwi i uchylił usta chcąc coś powiedzieć, ale ostatecznie jedynie poprawił rękaw własnej koszuli i obrócił w stronę poirytowanej, odzianej w czerwień pracowniczki.
*
Dipper dowiedział się, że nie potrafi tańczyć. Znaczy, prawdopodobnie wiedział to od dawna; prawdopodobnie, gdyby pogrzebał we wspomnieniach, ujrzałby siebie obijającego komuś nogi i robiącego ze swojej osoby pośmiewisko. A jednak uparcie wmawiał sobie, że to wszystko wina butów na obcasie, które przyszło mu nosić i Nozomi zadającej kolejne pytania tym tonem, od którego oczy same się zamykały.
— Jak powinieneś się przywitać? — spytała, trzymając w jednej dłoni kubek z kawą, a w drugiej notatki.
— Obstawiam, że nie ❝dzień dobry❞ albo ❝doby wieczór❞ — odparł, zerkając na nią i jednocześnie następując na nogę demona.
— Och, zdecydowanie nie — powiedział Bill i nawet się nie skrzywił. Prawdopodobnie stracił czucie w stopach gdzieś tak po setnym razie. — ❝Et Axo De Lotle❞, tak to brzmi prawidłowo.
— I jeszcze mam to z tym dziwnym akcentem wypowiedzieć? Z tym naciskiem na pierwsze litery i ściszeniem głosu na kolejnych???
— I czarującym uśmiechem, godnym kogoś nieśmiertelnego albo chociaż widzącego.
— Och, bogowie...
— Nie wzywaj ich, nawet oni nie pomogą.
Dipper nadął poliki,
— Więc... — Przymknął powieki, wykonując krok w przód i ciągnąc za sobą demona. — Et Axo De LoTLE?
— Lotle.
— Lortle.
— Lotle, tam nawet nie ma r.
— A skąd mam to wiedzieć? Ledwie to słyszę.
Bill westchnął, pochylając głowę i przystawiając usta do ucha Dippera.
— E t A x o D e L o t l e — przeliterował, by potem znów powtórzyć: — Et Axo De Lotle. Bez żadnych r i TLE.
Dipper wziął kolejny oddech, wirując teraz wokół własnej osi.
— Et Axo... De loTLe? — wymamrotał, gdy znów znalazł się przy demonie.
— Lotle.
— Kurwa — fuknął Dipper, musząc, po prostu musząc, dać już jakiś upust swojej irytacji.
— Och, teraz to już kompletnie zawaliłeś — powiedział Bill, lecz teraz jego ton był o wiele spokojniejszy, całkowicie swobodny, a kąciki ust uniesione w uśmiechu.
W odpowiedzi Dipper z pełną premedytacją nadepnął mu na stopę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro