Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VII.Bicie.

 Należąca do Nozomi i niedostępna dla innych ludzi biblioteka miała zielone, pokryte pleśnią ściany na pierwszym piętrze i przynajmniej trzy kolejne piętra zawalone książkami do tego stopnia, że żeby przedostać się z punktu a do punktu b, trzeba było po nich chodzić. Ich ściany albo zostały szczelnie zakryte regałami, albo składały się z samych szyb, pokazujących widok na miasteczko, góry rozciągnięte za nim i lasy, gdzie spomiędzy liściastych drzew wystawały srebrzyste, przedziwnie spłaszczone budowle zakończone szklanymi kulami, w których kotłowały się czerwone i zielone breje. Bill nazwał to ochroną, Dipper nie chciał drążyć — zbyt zafascynowany kartkami połączonymi grzbietem i zakrytymi kolorowymi okładkami, nawet nie poświęcił ❝ochronie❞ należytej uwagi. Co najwyżej zerknął, spytał co to i już na nowo krążył po pomieszczeniu.

To w pewnym sensie przypominało mu moment, w którym odnalazł pierwszy dziennik i pozwolił potworom oraz tajemnicą na stałe zagnieździć się w jego życiu... tylko, że teraz dzienników było ponad tysiąc i nie musiał ich szukać ani godzinami głowić się, kto je stworzył i dlaczego — nawet jeśli nie na okładce, autorzy zawsze widnieli na pierwszej stronie, a na piątej pojawiały się obszerne wyjaśnienia (czasami napisane w taki sposób, że Dipper rezygnował z czytania, obawiając się, że do rozszyfrowania potrzebowałby dziesięciu różnych słowników, a i to mogłoby nie wystarczyć, bo niektóre słowa zdawały się nie pochodzić ze świata ludzi).

Pożółkłe stronice o dziwo nie pachniały pleśnią, starością ani niczym ohydnym, raczej lawendą albo, w najgorszym wypadku, czymś specyficznym czego nie potrafił nazwać, ale co kojarzyło mu się ze szpitalami. Grube, czerwone tomiszcza nie rozpadały się pod dotykiem, zielone słowniki jeszcze się trzymały, a książki z czarnymi kartkami i pozbawione pagin, wyglądały, jakby dopiero kupiono je w księgarni albo zamówiono przez internet i rozpakowano, a jednak daty wydawania wskazywały na to, że zostały napisane w czasach, gdy coś takiego, jak komputer albo telefon nie istniało.

To spodobałoby się nawet Mabel przemknęło mu przez myśl, gdy obserwował, jak obrazy powoli zaczynają się poruszać i postacie na nich biegną w tylko sobie znanym kierunku, przeskakują nad płotkami i w końcu dosiadają jednorożców o czarnym umaszczeniu i zza horyzontu wynurza się zamek z białego budulca. W tej samej chwili uderzył w niego niewyobrażalny smutek; nogi ugięły się pod ciężarem ciała i do oczu naleciały łzy, bo oto Mabel Pines nie siedziała koło niego ani w żadnym innym domu i miała nigdy nie zobaczyć biblioteki. Ręce mu się zatrzęsły i prawie upuścił ❝Czerwone wiosny króla Estoremalenego III❞. Postacie przystanęły, zmieniając się na moment w zwykłą, pełną samych ciepłych barw, ilustrację. Na nowo wystartowały dopiero, kiedy Dipper uświadomił sobie, że nie jest w stanie nic trzymać i odstawił książkę na niewielki stolik o szklanym, pokrytym czarnymi plamami blacie. Wziął głęboki oddech i kichnął, nagle zaatakowany przez kurz, a ciało, zamiast rozluźnić, napięło się boleśnie.

Dysząc, niczym człowiek, który przebiegł maraton i starając się ignorować uczucie przypominające ogień dostający się pod skórę i spalający narządy, rozejrzał się. Potarł poliki, z ulgą odkrywając, że nie są mokre. Co prawda był sam (reszta już dawno udała się na kolejne piętro, prawdopodobnie dochodząc do wniosku, że nie warto wyrywać go ze stanu, w którym pragnął dotknąć i przejrzeć każdą napotkaną książkę, nawet jeśli w ten sposób miałby spędzić tu długie miesiące), ale nie chciał się rozklejać. Nie chciał sytuacji, w której zjawiłby się tu Bill i spojrzał na jego twarz, a potem wyśmiał łzy, każdą słabość i jeszcze dziesięć razy nazwał Sosenką (ignorując uparcie aktualny brak czapki z daszkiem). Nie chciał czuć zażenowania — nie teraz, gdy ledwie godzinę temu jego wszelkie plany zawaliły się, a ostatnie lata okazały się wypełnione kłamstwem i bezużytecznym wysiłkiem (nawet jeśli Ładny zawzięcie mu powtarzał, że się myli — w końcu, ostatecznie dzięki temu wysiłkowi dotarł do nich, poznał prawdę o śmierci jego bliskich i mógł iść dalej, tym razem ukierunkowując swoją zemstę na właściwą osobę... chociaż, według niego, najlepiej byłoby, gdyby Dipper odpuścił, nie mieszał się w sprawy Billa i nie układał własnego życia pod jeden moment, w którym spojrzy na narzeczoną Ciphera i stwierdzi, że właśnie wyrównał rachunki, bo — jak to dalej paplał — może się okazać, że w międzyczasie spali jeszcze więcej mostów i na koniec dnia zostanie sam, z uczuciem pustki i bezcelowości. Według Dippera przesadzał, a końcówka nawet nie miała sensu).

Przy kolejnym głębszym oddechu zasłonił usta dłonią, drugą przetarł kąciki oczu i już nieco spokojniejszy, aczkolwiek wciąż ponury przez myśl o jego martwej bliźniaczce, ruszył po schodach na kolejne piętro. Tam zaś przywitał go mdławy zapach rozkładu i dwa, równie żywe co Mabel, kruki spoczywające w złocistej misie ozdobionej czerwoną, tworzącą runy, nitką. Dipper zamrugał. Bill oderwał się od księgi w skórzanej oprawie i zerknął na niego.

— Wróciłeś do nas — stwierdził na wpół znudzony i senny, a na wpół rozbawiony czymś, co wyczytał sekundę wcześniej. Jego palce uderzały rytmiczne o ❝Prawie czarownice z Mysfor❞. Za krzesło robiły mu kolejne książki.

— Czego my właściwie szukamy? — spytał i zapragnął uderzyć się w twarz. Na pewno spędzili tu trochę ponad pół godziny, na pewno sama idea i droga zajęły pół godziny, a tymczasem on dopiero teraz postanowił zadać jakiekolwiek pytanie. Przy okazji, z eskalującą irytacją, dotarło do niego, że pochłonięty własnymi myślami, w pewnym momencie, gdy jeszcze tkwili w kuchni, a Ładny wpychał w nich porcje mogące wykarmić armie zmęczonych i zagłodzonych żołnierzy, zaczął kompletnie ignorować Nozomi i demona-który-nie-zabił-jego-rodziców-prawdopodobnie.

Nozomi oderwała wzrok od misy, zaprzestała rozdzierania skóry gwoździem i przechyliła głowę, opierając ją o kark. Coś w jej kręgosłupie trzasnęło.

— Skazano was na współpracę, ale całkowicie logiczną jest twoja niechęć do Billa. Twój brak zaufania. Równie zrozumiały jest jego brak zaufania, niepewność tląca się gdzieś między myślami. Dlatego, oprócz paktu, którym można manipulować, potrzeba wam czegoś, co da gwarancję nietykalności, co sprawi, że nie będziecie musieli drżeć w obawie o reakcje drugiej strony i nieczystą grę. Potrzebujecie zaklęcia, rytuału... niewyobrażalnie silnej magii. — Na koniec wgryzła w wargę zęby i czerwień trysnęła na jej podbródek.

—...której wydobycie zajmie nam przynajmniej dzień, ale, na szczęście mamy dużo czasu — dodał Bill i w tym samym czasie jego spojrzenie mówiło ❝MAMY CHOLERNIE MAŁO CZASU, A JA NICZEGO SIĘ NIE OBAWIAM❞. Odruchowo dotknął jednego z kolczyków, przejechał po nim palcami i odetchnął.

— Cóż, niestety nie przeskoczymy wymogu mówiącego o oczyszczeniu przed.

Nozomi odgarnęła włosy i po raz kolejny Dipper mógł oglądać półksiężyc przybity do jej czoła. Zastanawiało go, jak bardzo to musiało boleć i czemu miało służyć — czy stanowiło kolejną makabryczną ozdobę, dopełniało jej senny, oderwany od rzeczywistości wizerunek, czy może miało jakieś poważniejsze zastosowanie szerzej opisane w którejś z ksiąg. Pamiętał, że w trakcie drogi do Albrechta czytał o ludziach, co wbijali sobie w plecy monety, by przyniosło im to szczęście, pamiętał o gwoździach wbijany w dłonie przez ludzi żyjących niedaleko Gravity Falls i wierzących, że modlitwą wypędzą z miasteczka wszelkie zło. Pamiętał o kobiecie z artykułu, z jednej z tych gazet dla, jak to ujęła sprzedawczyni, świrów, która gwoździami przytwierdziła stopy do sufitu, a ręce umieściła na rozgrzanych kamieniach i postanowiła tak spędzić dziesięć lat swojego życia, bo wierzyła, że w ten sposób zyska mądrość. Pamiętał o psie, któremu gwoździem ktoś zawiesił obraz na ciele. Pamiętał nawet — chociaż tego akurat nie chciał — o ludziach, którzy uznali za sensowne noszenie gwoździ w odbytach i propagowali to jako świetną rozrywkę i o człowieku, któremu gwóźdź ugrzązł w pośladu i, który zamiast coś z tym zrobić, postanowił się upić. Taak, miał w pamięci naprawdę wiele rzeczy związanych z gwoźdźmi. Żadna jednak nie była powiązana z księżycami w czole i choć ciekawość narastała z każdym jego obejrzeniem — trochę bał się zapytać. Źródła strachu odkryć nie potrafił — być może chodziło o rozczarowanie, które mogłaby przynieść mu odpowiedź, a być może o kolejną dziwną historię, która śniłaby mu się po nocach.

— Oczyszczeniu?

— Nic strasznego. — Bill machnął ręką, nim Nozomi chociaż otworzyła usta. — Po prostu, dosłownie, taplasz się w wodzie z ziołami i czym tam jeszcze cię posypią, potem idziesz spać, a następnego dnia możemy się bawić w krwawe rytuały i obdzieranie kotków ze skór oraz... och. — Demon-który-nie-zabił-jego-rodziny zacisnął usta, a dłońmi sięgnął po cieniutką książeczkę w niebieskiej okładce i tylko jednym białym elementem będącym słońcem. — Brimire!

— Bri... co?

— Brimirie, Mason, brimire.

— Nie sądziłem, że je masz — powiedział Cipher, przeglądając z fascynacją kolejne strony. Tu także bohaterowie ilustracji poruszali się, ale dużo wolniej i w bardziej ograniczony sposób; bardzo szybko wracali do początku. — Myślałem, że jednak, jeśli mowa o takich rzeczach, wolisz te ludzkie.

— Wolę. — Nozomi złożyła dłonie, niczym do modlitwy i westchnęła. — Moja profesja wymaga posiadania takich rzeczy.

— Oczywiście. — Bill wywrócił oczami i już nic do niej nie powiedział, bo chociaż nawet nie zerknął, po samym jej tonie, wiedział, że powoli odpływa. — Brimirie to gatunek lirionu — wyjaśniał Dipperowi — a ten zaś jest odpowiednikiem waszej ludzkiej liryki... poezji? Niestety nie wiem czego odpowiednikiem mogłyby być brimerie, bo, no wiesz, moja profesja nie wymaga ode mnie takich rzeczy.

Dipper skinął niepewnie głową i z pewną obawą stanął obok Billa. W takiej odległości, praktycznie wychylając się znad jego prawego ramienia do książki, niemalże czuł ciepło bijące od demona i zapach ciasta oraz innych słodyczy zjedzonych w domu Nozomi.

— Ta jest moja ulubiona — powiedział mu demon i na krótki moment ich spojrzenia spotykały się, a przez głowę Dippera przemknęła absurdalna myśl, że w dwóch, pokrytych zupełnie innym kolorem, oczach Billa istnieją dwie różne i kompletnie skrajne emocje, jakby przynajmniej jedna z gałek należała do kogoś innego i wciąż pozostawała pod jego wolą.

— ❝Bicie❞?

— Mhm, chociaż u nas, demonów, jest lepiej znana, jako ❝Do błękitu❞. Mój brat twierdzi, że to przez wydźwięk słowa bicie. — Bill wzruszył ramionami. — I wiesz, to trochę zabawne, ale napisał ją demon o imieniu Dipper.

— Żartujesz.

— Och, nie. Nie tym razem. Spójrz tutaj. Tu masz podanego autora.

—...Gleeful?!

Kolejne wzruszenie.

— Cóż, przodkowie naszego drogiego Gideona, wieki temu, gdy Gravity Falls jeszcze nie było aż tak naznaczone demoniczną energią, spotkali go. Mówili, że pierwotnie był bezimiennym wężem otaczającym szyję tajemniczej kobiety, ale z czasem zaczął przybierać ludzki kształt... aż w końcu zabrał im nazwisko i nadał sobie imię. ❝Do błękitu❞ miało powstać chwilę przed jego śmiercią... chwilę przed tym, jak całe Gravity Falls zostało pokryte płomieniami we wszelkich kolorach. Niestety tylko emisariusze wiedzą, co konkretnie zadziało się tamtego dnia i tamtej nocy, i nie wolno wyjawiać im tego innym demonom, a tym bardziej ludziom. — Dłoń Billa, prawdopodobnie bez udziału świadomości, zacisnęła się w pięść. Mocno. Do przebicia paznokciami skóry. Coś się zmieniło; jego obraz zafalował na krótką chwilę odsłaniając trójkątne, jednookie ciało i niemalże doprowadzając Dippera do przedwczesnego zgonu. — Zresztą, nieważne.

Bill odrzucił książkę na podłogę, a Dipper, ze znowu roztrzęsionymi dłońmi, chwycił tomik i zaczął czytać — głośno i wyraźnie, a słowa okazały się banalnie proste, jakby napisane ledwie wczoraj.

m o j e

s e r c e

b i j e


b i j e

d l a

r o d z i n y

d l a

z e m s t y

Narysowany chłopiec o błękitnych oczach drgnął niespokojnie, skłonił długowłosej dziewczynie i na oczach Dippera przybrał postać węża, a ona ufnie złapała go i pozwoliła, by spoczął na jej szyi w ciasnej pętli. Stronę dalej, z bladą pozbawioną życia, twarzą tańczyła trzymając w dłoni najprawdziwsze, pokryte błękitnymi płomieniami, serce i Dipper musiał przerwać. Chciał przerwać. Cholera, pragnął przerwać, ale jego usta poruszały się dalej, aż ręce przewróciły stronę, a oczy dotarł do ostatniej części, gdzie chłopiec i dziewczyna kłaniali się sobie i na miasto pod nimi spływały płomienie o każdym kolorze, jaki istniał; aż ogień na nowo buchnął w jego wnętrzu i rozpostarł ból po całym ciele.

m o j e

s e r c e

b i j e

d l a

n i e n a z w a n y c h

u c z u ć

Kiedy skończył uświadomił sobie, że Nozomi na niego patrzy; że wróciła ze swojego transu i ma dla nich wieści, raczej dobre, niż złe.




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro