I.Tak straszny, jak malowany.
Równie ciemne, co obsydian, skrzydła rozpostarły się nad nim i przysłoniły realny świat, zmuszając tym samym do przebywania w potwornej fantasmagorii. W bezsensownej sferze przesiąkniętej obłędem, błękitem i demoniczną aurą. W miejscu, gdzie każde bajdurzenie okazywało się sensowną prawdą, a każdy weredyzm okrutnym szachrajstwem. Tak, chcąc nie chcąc znalazł się w nielogicznym świecie snów i na nowo, wręcz do znudzenia, musiał w nim przeżywać swoją gehennę, patrzeć na to, jak kochana rodzina ginie pochłaniana przez niebieskie, nieznające litości, płomienie zesłane przez demona, którego tak dobrze znał. Inni ludzie mogli mówić, co chcieli, mogli nazywać go krętaczem i manipulatorem, mogli wyśmiewać jego teorię, ale on dalej wiedział swoje. Wiedział, że Bill powrócił i w ramach zemsty, odebrał to, co najcenniejsze – rodzinę, a teraz planował kolejny ruch. Z pewnością i tym razem pragnął dla siebie całego świata; łaknął każdego, nawet najmniejszego skrawka lądu, najwyższego punktu nieboskłonu, każdej najmniejszej gwiazdki zawieszonej na nocnym niebie, każdej wodnej głębiny i skalnej szczeliny. Każdego zwierzęcia, niezależnie od wzrostu, wyglądu i jego niebezpieczeństwa, każdej roślinki, nawet zwykłego chwastu. Każdego człowieka, przy czym płeć, wiek i pochodzenie nie miały znaczenia. Bill Cipher musiał mieć wszystko – caluteńki świat, a nawet więcej i tym razem nie mógł pozwalać sobie na błąd i lekceważyć przeciwników, na pewno to było kolejnym argumentem za pozbyciem się rodziny Pines. Zostawienie Dippera przy życiu? To wcześniej wspomniana zemsta, zwykła kpina i okrucieństwo, wręcz śmianie mu się w twarz i udowadnianie, jak słaby jest bez innych osób.
Pewnie wybierał go losowo, równie dobrze na jego miejscu mogła stanąć Mabel. Ona też miałaby świadomość, kto zniszczył ich prawie idealne życie i ją też potraktowano by, jak wariatkę i wsadzono, po kolejnej opowieści o demonach, na kilka lat do zakładu psychiatrycznego. Ostatecznie znalazłaby sposób ucieczki i, niczym on teraz, każdej nocy tkwiłaby w koszmarze, a każdego dnia próbowałaby odnaleźć kogoś, kto zrozumie, kto pomoże i na samym końcu trafiłaby na Albrechta – dziwnego starca, co pięćdziesiąt lat temu napisał artykuł o podróżach do świata demonów i o niszczeniu ich ciał.
Może to naiwność, może to pozostałość dziecięcej wiary w cuda, ale kiedy tylko przeczytał o nim, spakował swoje rzeczy, a miał ich niewiele, i wsiadł w autokar, nie bacząc na to, że udaje się do obcego miasta. Długo myślał, co powinien powiedzieć, jak nie wyjść na jednego z tych idiotów, traktujących wszelakie historie o demonach, jak nic niewarte bajeczki, z których można się pośmiać.
Im dłużej myślał, tym bardziej był senny i w końcu znalazł się przed płonącym budynkiem. W pierwszej chwili, nie rozumiejąc swej sytuacji, chciał biec i przebić się przez barierę z pożogi, by móc dostać się do najważniejszych dla niego osób i ich ocalić. Dopiero gdy nogi zrobiły pierwsze kroki, zdrowy rozsądek nakazał zatrzymać się i przemyśleć wszystko, wsłuchać się w głosy innych zgromadzonych, przeanalizować ich twarze, mimikę i dziwne gesty. W końcu nakazał wziąć głęboki oddech i rozluźnić się, bo to tylko wyobraźnia, ewentualnie kolejna sztuczka Billa.
Rozmasował barki, które nawet we śnie zdawały się płonąć z bólu, przez ciągłe dźwiganie na nich najróżniejszych ciężarów. Zamknął oczy i poczuł nieprzyjemne mrowienie pod powiekami, ale nie przejmował się nim, wszystkie swoje strzępki świadomości skupił na wyobrażeniu sobie zielonych, zniszczonych foteli, podłogi obłożonej niebieską wykładziną, szarych ścian i małego okienka, za którym rozciągały się lasy i malutkie domki z drewna i kamieni. Przebijał paznokciami skórę, a mrowienie stopniowo zanikało. Budził się.
Kiedy uchylił powieki, zobaczył jedynie kolorowe plamy. Po kilku mrugnięciach i przetarciu oczu zaczął dostrzegać kształty. W końcu zerknął w stronę okienka i jego oczom ukazały się drzewa iglaste i liściaste, oddzielone od siebie białym płotem, na którym teraz wylegiwał się czarny kot. Gdzieś między liśćmi i zaroślami dostrzegł bramę, a nad nią jakże prosty napis „Wynocha". Za nią znajdowała się malutka, zielona chatka.
— Patrzysz na dom tego szaleńca? — Wzdrygnął się, gdy do uszu dotarł dziewczęcy, lekko piskliwy, głos. Przechylił głowę, by móc, chociaż zerknąć na bladą i piegowatą kobietę o różowo-niebieskich, ciągnących się niczym welon, włosach, brązowych, rozbawionych oczach, malutkim nosku i wystających kościach policzkowych, pokrytych dodatkowo różem.
— Szaleńca?
— Albrechta. Tego od „demonów". — Przy ostatnim słowie zaśmiała się, a Dipper zmarszczył brwi. Chociaż kobieta wygląda na niegroźną, coś w niej odrzucało go. Sprawiało, że miał ochotę wstać i uciec, nie patrząc nawet na swój plecak z ciuchami i innymi przydatnymi rzeczami. W jej urodzie, postawie, a nawet sposobie, w jaki mówiła, tkwiło coś obślizłego, gadziego. Obrzydliwego.
— Pani coś o nim wie? — spytał niezbyt grzecznym tonem i zacisnął dłonie na trochę podartych spodniach. Tym samym poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, w końcu rozmawiał z wystrojoną kobietą, podczas gdy sam nosił obdarte ciuchy i do tego pewnie śmierdziały, przecież nie miał w „domu" pralki ani wody, by je umyć.
— Wiem tyle, co wszyscy. — Wzruszyła ramionami, ale zaczęła mówić dalej: — Kiedyś był nauczycielem, chyba fizyki. Już wtedy ludzie go nie lubili, ale przynajmniej porządnie uczył dzieciaki. W każdym bądź razie – w jego szkole doszło do tragedii. Kiedy policjanci, strażacy i lekarze znaleźli się na miejscu, nie było czego ratować. Został sam popiół. Oczywiście zaczęło się śledztwo i obwinianie wszystkich dokoła, a potem znaleźli Albrechta nagiego i poparzonego w lesie. Musieli go najpierw wziąść do szpitala, a dopiero po tygodniu mogli przesłuchiwać. Strasznie bredził o jakimś wynalazku, portalu do innego świata i o zabiciu wszystkich, czy coś takiego. Oczywiście uznano go za wariata, skierowano, gdzie trzeba, przepisano leki i do widzenia. Nikt nie miał ochoty się z nim dłużej męczyć, bo wiesz – to bardzo nieprzyjemny facet. I brzydki. Do tego podobno śmierdzi, jakby wytaplał się w śmietniku. — Kiedy skończyła wypowiedź, zaczęła grzebać w torebce i marszczyć brwi. — Właściwie to, czemu ciebie to tak interesuje? Chyba się do niego nie wybierasz? — Wyjęła niewielkie lustereczko i szminkę, którą natychmiast zaczęła pokrywać usta.
— Zamierzam. — Dipper zagryzł dolną wargę i poczuł ucisk w żołądku.
— Czemu?!
— J-ja potrzebuje od niego rady.
— Chcesz rady od szaleńca? Jejku, musisz być naprawdę zdesperowany. Albo też wierzysz w te całe demony. Mi to wszystko jedno, ale wiesz... na twoim miejscu bym się ogarnęła, bo to serio nie jest facet, do którego możesz przyjść od tak na pogaduszki przy kawce czy herbatce, a potem wyjdziesz cały w skowronkach. To bendzie raczej spotkanie przy świecach i to w piwnicy, niestety bez kotków, a wyjdziesz przez okno i to przy dużym szczęściu! Czy na pewno to dobrze przemyślałeś? Może wolałbyś porozmawiać z kimś innym? Hej, ja chętnie udzielę ci porady. Nie jestem w tym zbyt dobra, ale może razem coś wymyślimy? No, chyba że to bendzie historyjka o demonach, wtedy mogę ci polecić dobrego psychologa. Oczywiście bez obrazy. To dla twojego dobra.
— O-obawiam się, że to musi być Albrecht.
Nadęła policzki i przez chwilę milczała, wpatrzona w niego.
— Będziesz tego żałować — oświadczyła i wstała. — Ach, a tak w ogóle to jestem Jinx, a nie jakaś "pani", a ty uważaj Dipper, bo ten facet naprawdę może cię zniszczyć! W końcu to psychol, a z takimi nigdy nie jest łatwo.
Autokar zatrzymał się, a towarzyszył mu przy tym pisk opon. Jinx, nie zwracając już uwagi na Dippera, jakby ten nagle przestał dla niej istnieć, ruszyła w stronę wyjścia. Jej szpilki uderzały mocno o podłogę, a ciało było wyraźnie napięte, inne ruchy zaś wyglądały na wykonywane przez zardzewiały mechanizm, brakło w nich tej gracji, która towarzyszyła kobiecie na samym początku.
Przełknął nerwowo ślinę, kiedy już zniknęła mu z pola widzenia, i również wstał, chociaż nogi próbowały odmówić posłuszeństwa i zatrzymać go w miejscu, chyba przerażone jej słowami. Ręce trochę trzęsły się, ale to już wina beznadziejnej pogody i zimna, które powoli przedostawało się do autokaru.
Gdy tylko dostał się na świeżę powietrze, do jego nozdrzy dotarł odór stęchlizny, wymieszany z, jeszcze mniej przyjemnymi, zapachami wydostającymi się z ledwie widocznej w gęstwinie, zniszczonej obory. Wszystko w tym miejscu wyglądało, jakby powstawało ot tak, bez większego planu albo chociaż celu. Obrośnięte mchem budowle sprawiały wrażenie opuszczonych w pośpiechu wieki temu. Niektóre nawet nie posiadały już szyb w oknach, a jedynie małe, ale z pewnością ostre, odłamki szkła przy brzegach. Robaki z chęcią to wykorzystywały i wtaczały do domów więcej brudów i zarazków, a pająki przędły kolejne sieci, zastępując nimi braki szyb.
Przeraźliwa cisza wdzierała się przez uszy do czaszki i zwiększała chęć cofnięcie się, ucieczki w bezpieczne miejsce, czyli w tym wypadku do autokaru. Jednak myśl o Billu szybko stłumiła cały strach i zmusiła go do postawienia pierwszego kroku w stronę kniei.
Kilka razy przyłapał się na głupim oglądaniu za Jinx i jej kolorowymi włosami oraz obślizgłą, gadzią aurą. Na szczęście, a może i nie, nie odnajdywał jej tak samo, jak nie widział mieszkańców tego dziwnego... czy mógł kilka domów i oborę nazywać miasteczkiem?
*
Stojąc przy bramie z napisem „wynocha" na samej górze, czuł się, jak w jednym z tych dziwacznych snów, w których niby wszystko jest w porządku, a jednak przez cały czas człowiekowi towarzyszy niepokój połączonych z chęcią ewakuowania się w inne, bardziej kolorowe i przyjemne, miejsce. Jego dłonie zaczęły się pocić i po zaledwie kilku sekundach, no może dwóch minutach, wyglądały na oblane wodą. Nogi za to trzęsły się pod ciężarem reszty ciała. Serce biło, jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej i dokonać rejterady, niczym zawodowi wojskowi na widok zbyt dużej ilości wrogów. Mózg natychmiast zapomniał o wszystkich pytaniach, które Dipper miał zadać. Zapomniał też o tym, jak zachowywać się podczas spotkań z innymi ludźmi, więc kiedy tylko chłopak zapukał do drzwi, a te zostały otworzone, zamiast zwykłego „dzień dobry" Dipper zaczął się jąkać i wyrzucać z siebie losowe słowa.
— Czego ty chcieć, bachorze? — Gruba kobieta o jasnych, wręcz siwych włosach, i masie pieprzyków, posłała mu niezbyt przyjemne, wręcz zabójcze spojrzenie. Mówiąc mocno akcentowała pierwsze sylaby, a ślina w obmierzły sposób wyciekała z jej ust. Na sobie miała typowy strój pokojówki, co trochę zdziwiło Dippera.
— J-ja do p-p-pana A-A-Albre-e-echta.
— Po?
— B-b-bo ja... m-ma p-p-problem z d-d-demo-emo-nem.
Przechyliła głowę. Coś strzyknęło w jej karku, a ślina skapnęła na ziemię, pozostawiając niewielki ślad na dębowych deskach. Przetarła usta rękawem i sapnęła.
— Bachor czekać — rozkazała, jak psu i zatrzasnęła drzwi.
Podmuch jesiennego wiatru rozwiał Dipperowi włosy i zmusił do mocniejszego nakrycia się podartą, niebieską bluzą. Przez jego głowię przemknęły najróżniejsze myśli. A co jeśli kobieta postanowi go olać i nie powiadomi Albrechta o jego wizycie? Albo powiadomi go, ale on powie, że Dipper nie jest godny spotkania z nim? Przeskakiwał z nogi na nogę, aż usłyszał:
— Wariat, jakiś śmierdzący chłystek stoi za drzwiami. — Nawet gdy mówiła do swojego, prawdopodobnie, pracodawcy ton miała nieprzyjemny i wypełniony pogardą.
— Szczyl? Jaki, kurwa, szczyl? Ja nie mieć żadnego szczyla! — Męski głos odbił się echem od ścian domu i przez szczeliny w oknach i drzwiach, wydostał się na zewnątrz, by dotrzeć do uszu Dippera i wywołać u niego nieprzyjemne, biegnące wzdłuż kręgosłupa, dreszcze. On również akcentował pierwsze sylaby i ciągle brzmiał, jakby krztusił się własną śliną.
— Nie twój, gamoniu! Jakiś cudzy! Chyba bezpański. Nie wiem. Wali od niego bardziej niż od tej obory za chatą!
Policzki Dippera, pod wpływem zażenowania, pokryły się czerwienią.
— Bezpańskie? Meh. Na chuj mi być bezpański szczyl? Niech on spierdalać.
— Czubie, ten chłystek gadał coś o demonach.
Cisza trwała ledwie kilka sekund, ale dla Dippera to była wieczność i jeszcze trochę. Przełknął nerwowo ślinę i znieruchomiał, oczekując w napięciu na jakąś reakcję, chociaż powoli dopadały go wątpliwości czy na pewno chce mieć do czynienia z kimś takim.
— Ty być, kurwa, pomylona? Wpuścić go i to już! Ja być w gabinet.
Ciężkie kroki.
Drzwi otworzyły się z hukiem i tak gwałtownie, że aż chłopak odskoczył od nich i niewiele brakowało, by zaliczył bardzo bliskie spotkanie z ziemią.
— Bachor, do środka — powiedziała kobieta i cofnęła się, by Dipper mógł wejść.
*
Pomieszczenie, zwane salonem, było małe i ciasne, wręcz klaustrofobiczne, a przechodząc przez nie i próbując dostać się do gabinetu, Dipper przynajmniej kilka razy obił się o skórzaną, zdecydowanie za dużą, kanapę i regały pełne zżółkniętych i wydzielających charakterystyczny zapach książek.
Mahoniowe, ani trochę niezniszczone przez czas, drzwi nie pasowały do całej reszty – do rur wystających z podłogi i sufitu, do małych kałuż na popękanych deskach i do zakurzonych mebli, po których, jakby nigdy nic, łaziły najróżniejsze robaki. Sam gabinet również wyglądał, jakby ktoś wyrwał go z zupełnie innej bajki. Ciepły, czysty i tonący w jasnych, przyjemnych barwach, pachniał lawendą i dopiero zrobioną kawą. Jedynie mężczyzna, siedzący za ogromnym biurkiem, udowadniał Dipperowi, że wcale nie przeniósł się do innej krainy, że to wciąż ten sam obskurny dom.
— No, co ty tak, kurwa, gapić się?
Czarne włosy sterczały we wszystkie strony, wyglądały na nieczesane i niepodcinane od kilku lat. Niebieskie oko ledwie różniło się od tego drugiego, szklanego. Oba wyglądały, jakby zaraz miały wylecieć z oczodołów i potoczyć się po obłożonej puchatym dywanem podłodze. Haczykowaty nos był zadziwiająco ogromny i obwisły, wręcz bez problemu nachodził na ogromne, nieco rybie usta. Równie wielkie uszy ozdabiały kolczyki. Piwny brzuszek wystawał spod upapranej, szarej koszuli, a niezapięte spodnie ciągle zsuwały się do kolan i odsłaniały szare bokserki i ogromne, czerwone poparzenia. Na to wszystko Albrecht był karłem.
— P-przepraszam!
Albrecht zmarszczył brwi, ułożył głowę na lewym ramieniu i splunął prosto na biurko.
— To ty mi zalegać pod drzwiami i roztaczać smród?
— T-tak! Z-znaczy... nie... znaczy... chyba? Ja...
— Ty już przestać tak paplać i lepiej przejść do konkretów, co? — Karzeł zeskoczył ze zbyt wielkiego krzesła i podreptał w stronę regału. — Ja być człowiek cholernie zajęty i jeśli ty nie mieć ni ciekawego do powiedzieć, to ty spierdalać mi stąd, ty rozumieć?
Dipper pokiwał głową tak szybko i energicznie, że aż przez chwilę cały pokój zaczął mu się kręcić. Z lekkim wahaniem, ale jednak zaczął mówić:
— N-no, bo to wszystko zaczęło się dawno temu, kiedy jeszcze byłem dzieckiem. Ale nie takim dzieckiem-dzieckiem, raczej nastolatkiem. Ale też nie takim nastolatkiem-nastolatkiem. Raczej gdzieś między nastolatek-dzieciak. No i pewnego dnia rodzice wysłali mnie i moją siostrę na wakacje do takiego miasteczka, co się Gravity Falls nazywało. W sumie dalej się tak nazywa, bo nikt się go nie pozbył ani nic... No nieważne. Ważne jest to, że w tym miasteczku działy się różne dziwne rzeczy. Już pierwszego dnia moją siostrę zaczął podrywać koleś, który wyglądał, jak zombie, ale okazał się bandą krasnali, ale takich prawdziwych krasnali. No i oni chcieli zrobić z mojej siostry swoją narzeczoną, ale pokrzyżowaliśmy, w sensie ja i moja siostra, im plany. Gdzieś w międzyczasie udało mi się znaleźć tajemniczy dziennik. Później, gdzieś pod koniec lata, okazało się, że dziennik napisał mój wujek, o którego istnieniu nie miałem pojęcia, bo dawno temu pokłócił się z drugim wujkiem i tak trochę wpadło mu się do portalu i przeniósł się do innego wymiaru. No ogólnie dziwna sprawa z tym była, ale nie o tym. Znaczy trochę o tym, bo mój wujek, gdy jeszcze był młody, przywołał pewnego demona. A potem tego samego demona przywołał Gideon, taki niezbyt fajny typem, któremu podobała się moja siostra, ale w akurat w tej sytuacji potrzebował czegoś z głowy mojego drugiego wujka. Drugiego, czyli nie tego, który został wepchnięty do innego wymiaru, to tak w ramach sprostowania. No i ten demon dostał się do umysłu mojego wujka, więc razem z siostrą i Soosem, takim akurat fajnym kolesiem, też się udaliśmy do umysłu wujka i pokonaliśmy demona. Ale później wrócił, a ja potrzebowałem pomocy, bo znalazłem taki jedne laptop, co należał do autora dzienników, czyli wujka, ale wtedy nie wiedziałem, że to wujek, no i ten laptop miał hasło i właśnie do tego potrzebowałem pomocy, a demon ją zaoferował. Oczywiście mnie oszukał i podstępnie przywłaszczył sobie moje ciało. I wbijał w nie widelce. I próbował zdobyć dziennik. I prawie skrzywdził moją siostrę! No ale znowu udało się go pokonać. I znowu wrócił. Tym razem był jakiś silniejszy. No i miał po swojej stroni eee... czy mogę mówić o przyjaciołach? Czy demon w ogóle może mieć przyjaciół? Bo mnie się wdaję, że to raczej byli jego niewolnicy, no ale nie o tym. W każdym razie – udało mu się zniewolić całe Gravity Falls. Nawet pokonał mojego wujka. Tego, co był autorem dzienników. Za to moją siostrę zamknął w takiej bańce, a mnie prawie zabili ci jego przyniewolnicy... Wie pan, takie połączenie przyjaciół i niewolników. Na szczęście po raz kolejny udało nam się wygrać, a wujkowie w końcu się pogodzili, bo wcześniej byli mocno skłóceni. Niestety Bill znowu powrócił i... tym razem... on... zabrał mi wszystko. Spalił dom, w którym przebywała cała rodzina. Oczywiście nikt mi nie uwierzył. Przyjaciele wyśmiali. Później miałam rozmowę z psychologiem, jeszcze później zamknięto mnie w psychiatryku, ale jakoś udało mi się wydostać i tak znalazłem się tu. I muszę pokonać tego demona. Muszę się na nim zemścić! Rozumie to... Czy-czy z panem wszystko w porządku? Czy pan śpi?!
— Ciężko nie spać, ty cholerny szczylu! — Dipper nawet nie zdążył mrugnąć, gdy mężczyzna dorwał swoją laskę i uderzył go nią mocno w brzuch. Krzyk wyrwał się z jego gardła, a nogi zgięły. Zakaszlał, a wymiony, na szczęście nie w dużych ilościach, natychmiast wypłynęły i zabrudziły podłogę. Za to z oczu pociekły łzy. — Cholerna, znowu ja być musieć prosić te oślicę o sprzątać — po wypowiedzeniu tych słów splunął na podłogę i usiadł na jasnej, niebieskiej kanapie.— A ty musieć być bardziej konkretny. Co to być za demon? On mieć jakieś imię czy nie? Jak nie, to ja się nie podjąć pomocy ci. Ja nie lubić nienazwanych demonów.
— B-Bill Cipher — wymamrotał Dipper i chociaż głos miał ochrypnięty, przepełniony bólem, to dało się w nim usłyszeć nienawiść, a wręcz chęć mordu i zemsty za te wszystkie krzywdy.
— Hm... Ty mówić Cifer? Ja go już kiedyś widzieć. Nie tylko go. Ta beksa i suka też być mi znajomi. To te szkodniki krzyżować mi plany kiedyś. Ty! Ty widzieć te rany? — Bez skrępowania rozdarł koszulę, odsłaniając kolejne poparzenia. — To oni! To te czorty, to zrobić! — Złapał za strzępy materiału, wysmarkał w nie nosy i spojrzał z pogardą na Dippera. — Ja ci pomóc, szczylu. My razem zniszczyć Byla Cifera, ale ty musieć przestać tyle gadać. Ty rozumieć?
— T-tak.
— Ja nie słyszeć.
— Tak! — krzyknął chłopak i zaraz oberwał laską w głowę.
— Ty być za głośno, a ja nie być głuchy, jebany szczeniaku!
— P-przepraszam...
— Trzeba być sporo cię nauczyć. — Mężczyzna pokręcił głową z pogardą. — Jak ty w ogóle mieć na imię?
— D-Dipper Pines.
— Phef! Cóż za okropne to być imię. Od dzisiaj ty być po prostu Eustazy. A teraz Eustazy lecieć, po te dziwkę! Już! Ktoś musieć tu posprzątać te twoje wymiociny!
— T-tak jest! — Zasalutował niczym w wojsku i wybiegł z pomieszczenia.
*
Gęsta mgła zasłaniała jego ciało, kiedy kąpał się w jeziorze, którego wody były wręcz krystalicznie czyste i niezwykle ciepłe zupełnie, jak w gorących źródłach. Niestety nawet tu, przy tej temperaturze, potrafił czuć jedynie chłód i trząść się z zimna.
— Mógłbyś się pośpieszyć — wymamrotał, obejmując dłońmi swoje kolana i opierając się mocniej o ogromne skały. Uparcie wpatrywał się w bezgwiezdne niebo, byleby nie spojrzeć w tafle wodę, bo w niej widniał jego szkaradne, opuchnięte i pełne siniaków odbicie.
— Już, już — cichy głosik ledwie dotarł do jego uszu. Tak samo kroki. — Nie powinniśmy — usłyszał już wyraźniej, bo drugi mężczyzna stał już bliżej, praktycznie nad nim, i zdejmował kolejne warstwy błękitnych ubrań. — Mamy mało czasu.
— On nigdzie nie ucieknie.
— Ale może zostać skrzywdzony. — Bokserki upadły na ziemię, a on zanurzył się w wodzie.
Pierwszy z mężczyzn odetchnął, czując przyjemne ciepło, rozchodzące się po całym ciele i skutecznie zwalczające chłód. Dopiero po jakimś czasie, kiedy już przywykł, a ciało przestało tak bardzo boleć, wrócił do słów tego drugiego i wywrócił oczami tak mocno, że aż go zabolały.
— Gdy tylko ona powróci, pojadę po niego. Czy to ci pasuje, fratre?
— Tak.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro