₁/₂
Bill się nudził.
Stał, podpierając się o barierkę i obserwował z góry, gości wchodzących do ogromnej sali przyozdobionej dyniami i świecami. W powietrzu unosił się delikatny zapach słodyczy — ciast, ciasteczek, czekoladek i kolorowych napojów, którymi wypełniono ogromne, szklane i okrągłe naczynia. Sam Bill w jednym ręku trzymał nabite na wykałaczkę, oblane karmelem i posypką kawałki jabłka; ale nie jadł. Po pierwszym kęsie miał dosyć — zemdliło go od nadmiaru smaków, a potem już całkowicie zatracił się w podziwianiu kolejnych demonów: ich długich sukni, strasznych masek, rogów, ogonów sztucznych i prawdziwych. Kroczyli wśród ludzi, śmieli się, żartowali i kłaniali przed gospodarzem, bez większego trudu. Na swój sposób było to zabawne — w końcu Bill znał część z nich i pamiętał o ich poglądach; o bezgranicznej pogardzie do ludzi i niechęci w okazywaniu im szacunku, której teraz wyzbyli się na rzecz kilku głupich tańców, jedzenia i muzyki wygrywanej przez jeszcze inne demony.
Sam najchętniej znalazłby się gdzieś indziej — w miejscu cichszym, spokojniejszym albo chociaż przepełnionym chaosem, nad którym tylko on miałby kontrolę. Ale nie mógł wyjść. Nie po tym, jak spędził pół dnia na wybieraniu odpowiedniego stroju i po tym, jak Will, dzień wcześniej, zmusił go do ogarnięcia się i wynurzenia z odmętów ich domu. Dosłownie użył do tego wszystkich możliwych metod: od podstępu, poprzez sporządzenie listy rzeczy, które on zrobił dla Billa, a kończąc na wyszarpaniu swojego brata z łóżka i przeciągnięciu go przez pół pałacu.
Przymknął powieki, a korona prawie zleciała mu z głowy. W myślach obiecywał sobie, że zaraz, już za moment, zejdzie w końcu po schodach i powoli przemieści się w stronę balkonu albo drzwi. Że stąd wyjdzie. Ale oczywiście na tym wszystko się kończyło. W końcu był dobrym bratem... A poza tym nie wierzył, że pozwolono by mu ot tak wydostać się z tego miejsca: ktoś prędzej czy później by go zagadał, ktoś inny wylałby na niego sok, a idąc dalej, ku pełni jego pecha — przy ostatnich kilku krokach, wpadłby na Willa i musiał wyjaśniać, co on właściwie robi przy wyjściu.
W końcu całkowicie zamknął oczy, wyobrażając sobie, że jest w pałacu — służący palą w kominku, a on leży na łóżku i nie musi się niczym przejmować; rada zbiera się dopiero za tydzień, a Will jest z Killem i Selene, więc nikt nie zawraca mu głowy. No ewentualnie: kolejni służący pukają do drzwi, żeby sprawdzić czy nie zechciałby zjeść kolacji albo napić się wina. A on odpowiedziałby im: tak. I w ten sposób spędziłby wieczór dziesięć razy lepszy od obecnego i milion razy mniej wymagający.
Zakrył usta, gdy powstrzymywał się od ziewnięcia. Jego oczy otworzyły się i chociaż minęło już dziesięć lat, a z Willem wcale nie był aż tak długo związany, czasami wciąż nie potrafił przywyknąć do faktu, że znowu widzi na oba. Czasami miał wrażenie, że gdy znowu je otworzy ujrzy dwa różne obrazy: jeden widziany przez siebie i drugi przez Willa. Znowu zostanie obdarty z prywatności. I nawet jeśli nic takiego się nie działo, nie potrafił pozbyć się niepokoju. Zacisnął palce na barierce, omal nie upuszczając jabłka.
Przez chwilę był pewien, że dziewczyna w różowej sukni, z przechodzącej po drugiej stronie pary, zerka na niego. Nie miał pojęcia, co konkretnie maluje się na jej twarzy, bo miała maskę, a bujne, brązowe i rozpuszczone włosy też w niczym nie pomagały, ale coś podpowiadało mu, że jest zaniepokojona. Idący obok niej chłopak, zbyt skupiony na swoim telefonie, nawet nie zerknął na niego. Właściwie: zdawał się nie widzieć ani go, ani reszty towarzystwa i Bill podejrzewał, że gdyby nie dziewczyna, chłopak wpadłby na pierwszą lepszą ścianę albo sturlał się po schodach.
Zeszli na dół, a Bill, wędrując za nimi wzrokiem, poczuł się, jakby ktoś wbił mu tysiące igiełek w ciało, bo oto w całym tym kolorowym tłumie, przy jednej z rzeźb przedstawiających jakiegoś potwora — ujrzał ją.
Brązowe włosy Fii układały się w dwa rogi rozmieszczone po bokach głowy i przyozdabiały je srebrzyste gwiazdy tworzące coś na kształt diademu. Jej suknia była złota — prosta, pozbawiona ozdób i zatrzymująca się na kostkach. A jednak wyglądała lepiej, niż ktokolwiek inny — cała lśniła, a tłum, jakby instynktownie, odsuwał się robiąc jej miejsce, gdy szła. Zebrani rozmawiali, hałasowali i przemieszczali się, a jednak Bill słyszał tylko to, jak jej szpilki uderzają o kolejne stopnie, kiedy zmierzała w jego stronę.
— Nie lubisz Halloween — zauważyła, zamiast przywitać się lub od razu zacząć od wyjaśnień, jakim cudem żyje.
Nie była to prawda, a przynajmniej nie do końca, ale nie skomentował tego, skupiony jedynie na jej oczach, które teraz miały ciemną, niemalże czarną barwę. Zmieniała wygląd tak często, że nawet nie pamiętał, co w nim pozostawało prawdę, ale głosik w głowie podpowiadał mu, że teraz jest całkiem blisko jej oryginalnej wersji.
— Ty go nie lubisz — powiedział w końcu i aż sam się zdziwił nad tym, jak dobrze szło mu panowanie nad własnym głosem. Brzmiał niemalże normalnie, jak ktoś, kto rozmawia ze starym znajomym, a nie byłą narzeczoną, której śmierci pragnął od wielu, wielu lat.
— Właściwie — zaczęła, stając obok — to bardziej kwestia przyjęć, niż samego Halloween. Dzieci biegające po sąsiadach są urocze, ludzie przywołujący demony trochę upierdliwi, ale śmieszni, ale te przyjęcia? — Ich ramiona stykały się ze sobą, skórę miała nieprzyjemnie zimną i naznaczoną różowymi bliznami. — Ich się nie da wybronić. Zawsze ma być zabawnie, trochę strasznie, a wychodzi stypa.
Jego usta drgnęły, gdy powstrzymywał się od uśmiechu.
— Ale one nie są obowiązkowe — zauważył, walcząc z pokusą dotknięcia jej, sprawdzenia czy naprawdę stoi obok. Czy to na pewno ona, a nie jakiś sobowtór. — Ot, zwykły kaprys bogaczy, a i nie wszystkich.
— I oboje doskonale o tym wiemy, ale i tak co roku tu tkwimy, prawda? — Ona niczym się nie przejmowała: bez żadnych zahamowań, oparła głowę na jego ramieniu i wskazała palcem na mężczyznę w zbroi. — Wiesz, że zabił swoją córkę?
— Wszyscy o tym wiedzą. Odciął jej głowę.
— Ale, dlaczego to zrobił?
Bill zastanowił się — wygrzebał z otchłani swojego umysłu, wszystko, co tylko wiedział o tym mężczyźnie i jego córce, a potem spróbował to szybko posortować i dopasować; utworzyć jakąś teorię, pasujący schemat czy chociaż wydobyć jedną, pozornie nic nie znaczącą, a jednak przydatną informację. Fia zastukała palcami o barierkę.
— Nie wiesz?
Nie musiał patrzeć na jej twarz, by wiedzieć, że się uśmiecha. Trochę wrednie, trochę z czystego rozbawienia.
— Chodziło o narzeczonego — powiedział przy nagłym olśnieniu. — Nie podobał mu się, ale ona się uparła, ale... — Zmarszczył brwi. — Nie odciął jej głowy. Po prostu zepchnął ją ze schodów.
— Cóż, prasa to strasznie wyolbrzymiła. Ale co z tą kobietą? — Sunęła palcem, aż dotarła do starszej, zgarbionej pani w ogromnym kapeluszu i zielonej sukni przypominającej u dołu syreni ogon. — Ma coś na sumieniu?
— Oprócz beznadziejnego ubioru?
Roześmiała się, a śmiech jej przypominał tysiące dzwoneczków poruszających się na wietrze. Łagody i uroczy, prawie zapomniał już, jak cudownie jest go słyszeć.
— Oprócz.
Bill wychylił się odrobinę i przekrzywił głowę, walcząc z kolejnymi informacjami zakopanymi pod stertą raportów i wspomnień mniej lub bardziej użytecznych. Tym razem jednak wyłowienie właściwej rzeczy nie było problemem: po zaledwie minucie miał już przed oczami artykuł, który czytał ledwie tydzień temu, przy śniadaniu.
— Podejrzewają ją o znęcanie się nad synem
— Ale czy to prawda? — naciskała.
— Cóż, wyrzuciła swojego psa przez okno, nie zdziwiłbym się więc, gdyby faktycznie, przy okazji, znęcała się nad własnym dzieckiem. Chociaż...
— Taak?
— Ma na plecach ślad — częściowo zakryty przez sukienkę siniak. I jest całkiem bogata, podczas gdy jej syn ledwie wiąże koniec z końcem.
— Więc teraz zakładamy, że jest na odwrót i to ona jest ofiarą?
— Hm... to byłoby ciekawsze, niż przypuszczenia dziennikarzy, więc tak. Ale teraz lepiej skupmy się na facecie w garniturze w groszki.
Fia zamrugała.
— Dlaczego?
— Ty mi powiedz dlaczego.
Jakaś jego część wiedziała, że powinien odsunąć się od niej i iść po Willa, póki jeszcze ma kontrolę nad własnym ciałem, ale inna pragnęła tkwić w miejscu i grac w ich, stworzoną wieki temu, grę; odtwarzać tylko te dobre wspomnienia i bawić się w najlepsze. Poza tym, gdyby chciała go skrzywdzić, już by zrobiła, prawda?
— Ja... nie wiem. Wydaje się zwyczajny.
— Jest skryty.
— Też kogoś zabił?
— Dwóch morderców na sali? To już byłaby przesada.
— Halloween w Meserri. Było ich piętnastu na jednej sali — przypomniała, a on niemalże mógł ujrzeć tamte pomarańczowe sali z fioletowymi zasłonami i podświetlanymi od dołu parkietami. Wyglądało to paskudnie, ale towarzystwo mieli najciekawsze.
— No dobrze, masz rację, dwóch to nie tak dużo, ale... Nie. Nie tym razem.
— Znęca się nad kimś?
— Ale jak?
Zabębniła palcami o balustradę, a on dopiero wówczas zdał sobie sprawę z tego, że przyozdobiła je pierścieniami — zaręczynowym, jednym z kwiatem i jednym z trójkątem. Kiedy tak zastanawiała się, przygryzała wewnętrzną stronę policzka.
— Zgwałcił kogoś, prawda?
— Najpewniej — przyznał i poczuł się, jakby ktoś wsypał mu kostki lodu pod koszulę albo dotknął go lodowatą dłonią w kark. Głos w głowie uparcie mu powtarzał: idź po Willa, ale ciało nie słuchało i zamiast powieść go w stronę wyższych pięter, złapało ją za rękę i poprowadziło w dół.
— Już? Koniec gry? — pytała, gdy mijali demony i ludzi pędzących w tylko sobie znanych kierunkach. — Zawsze bawiliśmy się dłużej.
— Dzisiaj jest zbyt nudno.
— Nieprawda. Jeśli wierzyć plotkom to jest z nami syn seryjnego mordercy, inny gwałciciel i kanibal. Ty po prostu chcesz zatańczyć, tak?
Nie myśleć o tym, co ty zrobiłaś.
— Tak — przyznał, obejmując ją.
Przy tym wyglądzie nie była przesadnie niska, ani drobna, a jednak będąc tak blisko miał wrażenie, że wystarczy jeszcze jeden, niezbyt delikatny dotyk, by ją zniszczyć. Miała tak wielką moc: mogła go kontrolować albo i wszystkich dokoła, a jednak w jego ramionach była bardziej, jak lalka, którą się steruje, a nie właściciel marionetek.
Wcale nie miała prostej sukni. Bill nie miał pojęcia, jak mógł się tak bardzo pomylić, ale teraz to widział — te wszystkie białe falbanki, ozdoby, wzory. A jej buty nie były obcasami, lecz zwykłymi baletkami, przypominającymi te, które ubrała, gdy zaprosił ją na zimowy bal po roku ich znajomości. Jedynie przy fryzurze się nie pomylił: włosy wciąż tworzyły rogi, a gwieździsty diadem mienił się w świetle lamp, gdy wirowali wokół innych par, do muzyki stworzonej przez demony w czarnych garniturach i zielonych krawatach.
— Myślisz, że powinniśmy teraz zacząć walczyć? — spytał.
— Walka w tańcu? Niee, to zbyt sztampowe. Zresztą, nie mamy o co.
— Wciąż chcesz zostać królową.
— Ale ty już jesteś królem. Nie muszę zmuszać cię byś zasiadł na tronie i łaskawie dał sobie założyć koronę.
— Więc? Co teraz? Po prostu udamy, że nic się nie stało, a ty wkradniesz się w moje łaski i znowu będziemy razem?
— Czemu nie? — Zatrzymała się, a jej dłonie spoczęły na jego policzkach. — Przecież chcesz tego. Nieważne, jak bardzo próbujesz: nie potrafisz mnie nienawidzić. A przynajmniej: nie wystarczająco, by nie chcieć mieć mnie przy sobie. Poza tym i tak potrzebujesz kogoś, kto mógłby rządzić z tobą. Sam tego nie udźwigniesz i to także doskonale wiesz.
— Fia...
— Bill. Możemy udawać, naprawdę możemy udawać, że jesteś na mnie zły i nigdy mi nie wybaczysz tego, co zrobiłam, ale jaki to ma sens? Przecież oboje wiemy, że tak naprawdę mnie kochasz, a jak kocham... — Urwała.
Nie.
To nie tak.
To raczej, jakby ktoś nagle wyłączył dźwięk — jej usta poruszały się, ale on nic nie słyszał, a wszystko dokoła migotało, trzęsło się i rozpadało. Coś nim szarpnęło, coś upadło. Kolejny raz szarpnęło. Zakręciło mu się w głowie, ciemność objęła salę, a gdy Bill znów spojrzał na Fię... jej nie było. Tak, jak nie było innych osób.
Bill.
B I L L .
B
I
L
L
L
I
B
B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L B I L L .
Lodowata woda wylądowała na jego twarzy, a on, po przebudzeniu, miotał się po łóżku, niczym ryba wyrzucona na brzeg. Oczy walczyły, próbując przyzwyczaić się do światła, a ciało drżało ni to z zimna, ni to z bólu.
— Nie musieliśmy być aż tak okrutni — głos Selene.
— Musieliśmy. Nie reagował na nic innego. — Kill.
Bill zamrugał i wreszcie ujrzał coś więcej, niż tylko zbitek kolorowych plam: kształty utworzyły przed nim pokój z całym jego wystrojem, a stojące nad nim trzy osoby zyskały znajome rysy twarzy.
— Poza tym to było całkiem zabawne — dodał Will, a Kill pokiwał głową.
— Jesteście okropni — podsumowała i nie bacząc na plamy pokrywające pościel, przysiadła na łóżku.
— Spałem? — Bill dotknął odruchowo swojego ucha, ale nie zastał tam kolczyków.
— Nie, byłeś w śpiączce — odpowiedział Kill, wywracając oczami. Ciało miał owinięte bandażami i przyozdobione zielenią, którą wyglądała jak jakąś obrzydliwa narośl. — A teraz rusz dupę i ubieraj się. Zostały dwie godziny.
— Dwie godziny?
Kill pstryknął mu palcami przed twarzą.
— Halloween. Zaproszenie. Przyjęcie. Za dwie godziny. Kontaktujesz?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro