Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

old story

 Kiedyś istniały tylko dwie rzeczy — ciemność i oplatające ją ciernie. Nie miały pąków róż czy innych znanych nam teraz kwiatów. Kolorem przypominały przeraźliwie długi drut kolczasty, ale gdyby ktoś spróbował ich dotknąć — mogły się okazać o wiele miększe, niż wskazywałby na to wygląd i podobieństwo. Być może nawet, przy słabym nacisku, nie zdołałyby przebić skóry, a jedynie zostawiłyby na niej białe rysy, które zniknęłyby po zaledwie dwóch sekundach. Oświetlone promieniami słońca budziłyby litość, ale na początku nie istniało światło, a panująca ciemność uwielbiała wszystko zniekształcać, wypaczać. Toteż myśląc o nich w czasach nieistnienia należałoby wyobrazić sobie potwora — żywy organizm zdolny rozciąć i podziurawić wszystko. Nikt nie mógł mu się postawić, więc i nikt nie istniał. A przynajmniej do czasu.

*

Nie wiedziała, dlaczego się zjawiła.

Wypluta z samego gardła ciemności wpadła w ciernie, pokrywając białymi rysami swoje nagie ciało.

Chociaż słowa jeszcze nie istniały, ona już je rozumiała, a zmiany ich definicji kojarzyła do tysiąca lat wprzód. Wiedziała, że to, co odczuła przy upadku i nacisku cierni było bólem — czymś nieprzyjemnym, wrzynającym się w delikatne ciało.

Dotknęła więc cierni, jakby robiła to już niejeden raz, a pierwszy ogień zapłonął, przebijając się przez jej skórę. Później twierdziła, że był śliczny — kolorowy, jasny i bezpieczny. Z jego pomocą chociaż na chwilę rozświetliła ciemność i pozbyła się cierni, tworząc w ich miejscu kwiaty błękitne, białe i różowe.

Potem spojrzała na swoje dłonie i zrozumiała, że kapiąca z nich czerwień jest jej krwią. Nie wiedziała czy to ciernie zdołały ją skaleczyć, czy też ogień, ale i nie przejmowała się tym, zbyt zafascynowana. Krew bowiem skapywała na ciemność pod jej stopami i tworzyła połacie zieleni w postaci pierwszych źdźbeł trawy. Mimo że i jej definicje znała na długo przed pojawieniem się, zachwycała się miękkością i łaskotaniem trawy. Ale radość nie trwała zbyt długo — bo i ile można cieszyć się z kawałka łąki, gdy wszędzie dokoła wciąż panuje mrok?

Westchnęła więc ciężko i zaledwie jedną myślą przeistoczyła palce i paznokcie lewej dłoni w ogromne szpony. Nimi zaś rozcięła prawą rękę, a krew wypłynęła strumieniami. Rozlała się w kilka chwil po całym obszarze, a zieleń i brąz uformowały pierwszy kształt — kulę. Pierwszą planetę, wówczas idealnie okrągłą.

— To wciąż za mało — pomyślała, wyrywając z głowy garść włosów. Te zaś, oddzielone od jej ciała, stały się błękitnymi wstęgami i odfrunęły, by w oddali i w pobliżu, w najróżniejszych miejscach móc stworzyć rzeki, morza, strumienie i wodospady.

Teren formował się na jej życzenie — gdy unosiła dłonie powstawały pagórki, góry i wzgórza. Zaciskając dłonie w pięści przeistaczała trawę w kamienie wielkie i małe. Gdy je opuszczała — w ziemi pojawiały się wgłębienia.

Wyszarpane i roztrzaskane kości klatki piersiowej stały się krzakami i drzewami o zielonych liściach, igłach i z owocami zwisającymi z brązowych gałązek.

Z własnego ognia uformowała kulę tak ogromną i gorącą, że nawet najsilniejszy demon nie mógłby jej dotknąć bez trwałych poparzeń. Posłała ją w górę, tworząc tym samym słońce. Wiedziała jednak, że choć teraz je kocha i ogrzewa się w jego blasku, w przyszłości zapragnie schronić się przed blaskiem i bezlitosnymi promieniami. Stworzyła więc z łez swoich księżyc — trochę mniejszy i srebrzysty — a wraz z nim gwiazdy.

A kiedy miała już wszystko, zrozumiała, że to za dużo dla niej jednej. Wyszarpała więc z brzucha swój własny żołądek, a ten stał się zwierzętami — gadami, ssakami, płazami, rybami, owadami, robakami, ptakami.

Zadowolona przysiadła na ziemi i po pewnym czasie zasnęła tam na pierwszych siedem nocy. Gdy się obudziła — przywitał ją królik. Nieszczęśliwe, przerażone zwierze wydawało z siebie smętne odgłosy. Spytała więc:

— Co się stało?

A zwierze odpowiedziało:

— W jednej jaskini, w mroku coś jest. Coś nie twojego i nie mojego. Coś całkowicie obcego.

Zdziwiona tym zostawiła zwierze pod opieką motyli i udała się przed jaskinie. Była ona umieszczona w pobliżu morza, toteż słyszała szum fal, a do jej nozdrzy wdzierał się słonawy zapach.

Z ogniem w dłoni weszła do jaskini.

Szła przez nią długimi godzinami, dniami, podziwiając żyjące tam zwierzęta i przedziwne ułożenie skał.

W końcu, tworząc ze swoich kroków zimę dotarła do kamiennej komnaty, gdzie wszystko pokrywały grube warstwy śniegu. Tam też ujrzała wielki kolec wyrastający z szarego sufitu. Owinięta wokół niego istota była od niej dwa razy większa, o ile nie cztery. Długa, z cielskiem pokrytym czarnymi łuskami w niczym nie przypominała rzeczy i istot stworzonych przez nią.

Zapytała więc:

— Czym jesteś? Czemu niepokoisz moje zwierzęta?

Istota otworzyła gębę, odsłaniając dwa szpiczaste kły i rzekła tak:

— Wężem, królowo. Jestem tylko samotnym wężem, co raz jeden wędrował po powierzchni.

— Nie stworzyłam cię. Pamiętałabym.

Wąż przytaknął.

— Tak jak i ciebie, i mnie wypluła matka-ciemność. Ja jednak płomieni nie miałem, więc czekałem wśród cierni, a gdy stworzyłaś już świat chciałem się zaprzyjaźnić z twoimi kompanami. Ci jednak bali się mnie, więc wpełzłem do jaskini i w niej się osiedliłem. Czy to źle, królowo?

Zafascynowana istotą o tak identycznym początku i zasmucona jej samotnością, odpowiedziała:

— Nie, nic złego w tym nie ma, ale czy nie wolałbyś wyjść na słońce i cieszyć się kolorami?

Odpowiedział:

— Byłoby wspaniale, móc tak wyjść, lecz jak już to ustaliliśmy — boją się mnie twoje zwierzęta.

— Przestaną jeśli zobaczą mnie z tobą, bok przy boku. Natychmiast pojmą, że nie jesteś straszny.

Wąż zastanowił się. Wreszcie jego cielsko spełzło na ziemię.

— Prowadź — polecił.

Ruszyła więc przodem, a kiedy wyszli z jaskini — jej radosny śmiech zesłał na świat wiosnę.

Przedstawiała węża każdemu zwierzęciu, jakie tylko minęli, a te mówiły innym o nowym przyjacielu ich stworzycielki.

— Widzisz? Teraz już będą cię lubić.

Wąż uśmiechnął się do niej i choć wyglądało to upiornie, odwzajemniła ten gest.

Spędzili razem wiosnę, a później i lato oraz jesień. Zaś kolejnej zimy wąż spojrzał na nią i stwierdził:

— Wyglądasz na smutną, królowo.

— Zwierzęta są cudowne — wyznała, bawiąc się ogniem. — Ale brakuje mi kogoś na moje podobieństwo, kogoś o tym samym kształcie.

Wąż zastanowił się dłuższą chwilę. Potem zaś ułożył się koło niej i powiedział tak:

— Mnie ten stan; ten świat odpowiada, ale jeśli brak podobnych towarzyszy tak ci doskwiera, królowo, wyrwij swoje serce i wymieszaj je ze swoim ogniem oraz moim jadem.

Zrobiła tak, jak polecił, a z mieszaniny powstały pierwsze demony: mądra Ma, przepiękny Ris, zaradna Etto i nieco niezdarny Bo. Z ich mocy powstały kolejne demony, aż wreszcie cały świat został zasiedlony.

— Nie będą tak silne, jak ty, ale każdy posiądzie własną wolną wolę, charakter i niesamowita moc.

— Więc teraz jest już idealnie — oznajmiła, zakładając na głowę koronę z jego zębów i oczu. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro