Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Mijały lata, zmieniały się pory roku. Ząb czasu odcisnął swoje piętno na twarzy Rhino, a Lukas dorastał. Wciąż mieszkali w domu na południu Detroit. W miejscu skrywającym tylko im znaną tajemnicę, którą Rhino, zajęty narkotykową działalnością, zdawał się nie przejmować. Brudny sekret, zżerający jego syna od środka, dzień po dniu, siejąc w jego głowie i sercu spustoszenie.

Wśród tylu zmiennych, jedno przez te wszystkie lata pozostało niezmienione. Było to uczucie czyste i szczere. Była to miłość syna do matki. Kochał ją w milczeniu. W ciszy, która otulała go ramionami i mimo że nie pamiętał już tego uczucia, gdy ciepłe ręce matki go obejmowały, wyobrażał sobie to jako bezkresną przyjemność. W takich chwilach czuł się bezpieczny. Gdyby miał możliwość, zamknąłby się szczelnie w tym kokonie nieistniejącego już bezpieczeństwa.

Nie miał jednak wyboru, nigdy go nie miał.

Nic, kompletnie nic, nie było od niego zależne. Wszystko, co miał, kim był teraz, było wynikiem działania ojca. Było wpojone. Nikt, kto znał Lukasa, nie wiedział, że gdzieś głęboko w jego sercu tli się iskierka. Cząstka nieodkrytej, zapomnianej dobroci, którą wznieciła jego matka. Ona tam jednak była. Nieśmiała, niewychodząca przed szereg, nienarzucająca się, czekająca, uśpiona, zahibernowana. Taka, o której istnieniu zapomniał sam Lukas – czternastoletni chłopak, mistrz dzielenia działek kokainy na równe części bez użycia wagi. Chłopak, który znał 8 Mile Road jak własną kieszeń. Bezwzględna maszyna, niewydająca żadnych dźwięków. Twór wprawiony w ruch przez mężczyznę, który powinien go chronić.

Tak się jednak nie stało. To nigdy nie miało miejsca.

Rhino dotrzymał obietnicy. Dzień po dniu tworzył młodszą wersję siebie. Był przekonany, że nic i nikt nie stanie na jego drodze. Nie bał się, że Silent, do którego przylgnęła ta wiele lat temu wymyślona ksywka, ocknie się z letargu. O to akurat dbał. Stworzył małe imperium i dostarczał synowi tylu zajęć, by ten nie miał czasu myśleć. Wcielony w życie plan był dokładnie realizowany, a Silent był na dobrej drodze ku zatraceniu. Mało tego, wydawało się, że zmierzał wprost ku destrukcji.

– Długo jeszcze będziesz to porcjował? – Rhino wpadł do salonu pogrążonego w oparach dymu. Uderzył syna w tył głowy, by zwrócić na siebie jego uwagę. – Zadałem ci pytanie! – krzyknął. – Czasem mam wrażenie, że jesteś też głuchy! – Nakręcał się, podczas gdy Silent niewzruszenie wsypywał precyzyjnie odmierzone działki do foliowych woreczków. – No co za zjeba stworzyłem! – Rhino zafurczał tak, że zapluł brodę, a potem prychnął z wyższością: – No ale kurwa, czego miałbym się spodziewać, skoro twoja matka też była debilna.

Lukas nawet nie drgnął, słysząc te słowa. Był zatracony w sobie tylko znanym świecie. Fizycznie był rozwinięty bardziej niż jego rówieśnicy, ale jego psychika dla wszystkich była zagadką. Jego szkołą była ulica. Znał każdy zakamarek brudnych, ociekających przegraną uliczek upadłego miasta.

Rhino opadł na stary fotel. Dzięki temu, w końcu zyskał uwagę Lukasa. Chłopak uniósł wzrok i trzy palce, a na twarzy ojca zagościł cwany uśmiech.

– Trzy minuty, tak? – Zadał pytanie, ale nie uzyskał już na nie odpowiedzi. Chłopak był oszczędny nie tylko w słowach, ale i w gestach. – Jesteś coraz szybszy. – Pochwalił. – Jak skończysz, jedź do kryjówek. – Zarządził.

Patrzył jeszcze chwilę na syna, a następnie wyciągnął spod stolika metalową łyżkę i jej końcówką nabrał trochę białego proszku z torebki. Wysypał go na ekran swojego telefonu, przedzielił małym palcem, a gdy powstały dwie kreski, wciągnął jedną z nich. Wytarł nos poślinionym palcem i ponownie go oblizał, a potem, podsunął telefon w stronę Lukasa. Na ten gest chłopak zareagował automatycznie. Szybkim ruchem wziął ze stołu zwinięty w rulon banknot, a następnie powtórzył dokładnie te czynności, które wykonał jego ojciec. Obaj spojrzeli na siebie, a na ich twarzach, pojawił się szeroki uśmiech. Oczy Rhino wyrażały ekscytację, wzrok Lukasa był pusty.

Ciszę przerwał dźwięk telefonu. Rhino wziął go z blatu i wyszedł, zostawiając syna samego. Chłopak wstał i podszedł do okna. Ojciec krążył po podwórku i żwawo gestykulował, a następnie wsiadł do auta i odjechał. Lukas tylko czekał na ten moment. Jedną rękę włożył do kieszeni i wyciągnął z niej niewielkie, niebieskie pudełeczko. Sprawnie otworzył je kciukiem, a następnie wsypał do niego biały proszek, który trzymał zaciśnięty w drugiej dłoni. Lukas nie mówił, ledwo pisał i czytał, był samotny, ale nie był głupi. Nie mógł być. Jeśli by tak było, ulica by go wciągnęła, przeżuła i wypluła.

Silent miał jeszcze coś, marzenie, którego nie mógł zabrać mu nikt. Było ono bezpieczne, bo nikt o nim nie wiedział, a ojciec nie mógł go spieniężyć. Było jego. Należało tylko do niego. Było przetrwaniem. Ostatnią płozą ratunku, dosłownie.

Dlatego, za każdym razem, gdy Rhino częstował go kreską, zgarniał ją sprawnym ruchem w dłoń, jednocześnie pociągając nosem. To działało. Sprzedawał te dodatkowe uncje, o których ojciec nie miał pojęcia, a zarobione w ten sposób pieniądze foliował i chował w szczelinie pod werandą. Chęć spełnienia marzenia była silniejsza, niż potrzeba wtoczenia do organizmu działki. Często udawał przed ojcem nieobecnego, symulował, że jest senny, że ma zjazd, a wtedy Rhino, nie chcąc, by najlepszy diler nie wyszedł w miasto, dawał mu to, czego, w swoim mniemaniu pragnął. Myślał, że ma władzę. Tymczasem Lukas, realizował swój plan w ciszy.

Gdy wykonał to, co miał zrobić. Nałożył na nogi rolki, ubrał obszerną bluzę, zarzucił na ramię torbę z butami i wyruszył w miasto. Robił tak codziennie, odkąd skończył dziesięć lat. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nie przypuszczał, że dziecko w tym wieku może rozprowadzać towar. Zmierzał teraz w stronę opuszczonych pustostanów, których w Detroit było mnóstwo. Gnał przez uliczki, przeskakiwał sprawnie przeszkody, tak, jakby urodził się w rolkach na stopach. W takich chwilach czuł się wolny. Trwało to jednak zbyt krótko, by dać mu radość, na jaką zasłużył chłopak w tym wieku. Beztroskę i szczęście, na jakie zasługuje dziecko.

Przysiadł na krawężniku, ściągnął rolki i założył wytarte, znoszone adidasy. Spojrzał w górę na budynek opuszczonego szpitala, do którego miał zamiar się dostać. W duszy czuł się właśnie jak ta kupa sypiących się cegieł. Cztery kondygnacje były zabarykadowane, tak, jak jego usta. Nikt nie mógł się dostać do wnętrza budynku, pozornie. Wystarczyło jedynie wykazać się determinacją, by się udało. Nie każdy jednak miał w sobie odwagę, by zdobyć się na ten czyn. Nie każdy chciał do niego wejść.

Nikt nie chciał dotrzeć do Lukasa.

Nie wiadomo, czy bali się drzazg, które mogły się wbić w dłonie podczas wspinaczki po barykadach, czy upadku z wysokości. Nikt tego nie wie, bo niewielu było śmiałków, którzy odważyliby się podjąć ryzyko.

Tak samo, jak ze świecą można było szukać ludzi, którzy chcieliby poznać Lukasa.

Chłopak ocenił otoczenie i rozejrzał się dookoła. Stary szpital niczym nie wyróżniał się na tle innych budynków po tej stronie miasta. Bywał już w nim kilka razy, ale fakt ten nie sprawiał, że czuł się tam dobrze. Za każdym razem, gdy wspinał się, by przez lukę w oknie dostać się do wnętrza, czuł strach. Nie potrafił wytłumaczyć, czym był wywołany. Zdawać by się mogło, że dzieciak, który doświadczył w życiu tyle złego, taki, którego młode oczy widziały to, czego nie ujrzą nigdy oczy innych ludzi, nie może bać się już niczego. Tak jednak nie było. Za każdym razem, gdy zalążek niepokoju zagnieżdżał się w jego podbrzuszu, czuł ucisk na pęcherz. Nie znosił tego uczucia.

Wciągnął głęboko powietrze w płuca, zacisnął wargi i wspinał się po drewnianych belkach. Spieszył się, by zdążyć przed zmrokiem, więc gdy tylko zauważył pokaźnej wielkości dziurę w oknie, wtargnął do środka. Znał rozkład budynku. Wiedział, że znajduje się w sali zabiegowej, a żeby dostać się do głównego holu, w którym Marcelo zostawił paczkę, trzeba przejść obok pokojów pacjentów. Przełknął ślinę, bo widok szpitalnych, zakurzonych łóżek nie był dla niego przyjemny. Najbardziej jednak nie lubił przerdzewiałych, szpitalnych lamp.

Nie znosił też parawanów. Zastanawiał się, czy aby na pewno niczego za nimi nie ma, czy coś lub ktoś, się za nimi nie kryje. Słusznie, bo tamtego dnia nie był w budynku sam. Odwrócił się na pięcie i zrobił krok w tył. Serce dudniło w jego piersi. Zobaczył zaciskające się na zasłonce palce. Nie wiedział, do kogo należą, a tym samym, kto wyłoni się zza skrawka materiału. W momencie, w którym ocierał pot znad górnej wargi, parawan został odsłonięty zamaszystym ruchem, a krzyk, który się rozległ, był dźwiękiem, którego te stare mury nie chłonęły dawno.

Lukas stał nieruchomo w korytarzu skąpanym w jasnej poświacie sączącej się spomiędzy desek, którymi zabite było okno, a ciepła struga moczu spływała po jego nodze. Patrzył na otyłego, rudowłosego i przeraźliwie bladego chłopaka, który darł się, jakby obdzierano go ze skóry. W końcu jednak rudy się zamknął, a wtedy przeniósł wzrok na podłogę i wyraźnie odetchnął. Pomyślał, że żaden groźny typ spod ciemnej gwiazdy nie zmoczyłby spodni. Silent również spojrzał na zamoczone ubranie. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.

– Gościu, przestraszyłeś mnie – odezwał się Red, chłopak, który swą ksywkę zawdzięczał czerwonym włosom. – Co tu robisz? – Zaciekawił się.

Silent spojrzał na niego podejrzliwie, bo uświadomił sobie, że stojący przed nim chłopak, być może przyszedł przeszukać budynek, a nawet ukraść to, co należało do niego. Rozejrzał się, ale nie zauważył żadnego pakunku. Mimo to wolał trzymać się na dystans.

Biegł, ile sił w nogach przez korytarz, wsadził rękę w dziurę zakrytą dla niepoznaki metalową szafką i wyciągnął to, po co przyszedł. Paczka wyglądała na nienaruszoną. To go jednak nie uspokoiło. Nie znał innej drogi powrotnej niż ta, którą przyszedł, więc wcisnął paczkę pod bluzę i zachowując czujność, powolnym krokiem ruszył przed siebie.

Zdziwił się, gdy zobaczył chłopaka w tym samym miejscu, w którym widzieli się przed momentem. Był zaskoczony, że ten nie uciekł. Siedział przy ścianie z podwiniętymi nogami i wpatrywał się w metalowy stolik z narzędziami chirurgicznymi. Silent zrobił krok w przód, nie zamierzał zostać tam ani chwili dłużej. Jednak pod naporem jego stopy podłoga zaskrzypiała, a Red ocknął się z letargu. Spojrzał na Lukasa i uśmiechnął się pokrzepiająco. Było w tym uśmiechu coś, czego Lukas nie widział jeszcze nigdy. Cień uczucia, emocji, której nie umiał nazwać. Chyba po prostu jej nie znał.

Nagle chłopak oparł się na jednej ręce i wstał. Tak zapewne było mu łatwiej, bo tusza ograniczała w pewnym stopniu jego ruchy. Drugą dłoń miał zaciśniętą. Ruszył w stronę Lukasa pewnym krokiem. Silent chciał się cofnąć, ale zanim zdążył zareagować, chłopak klęknął przed nim na kolanie i tuż przy jego stopach położył sznurówki. Silent był zdezorientowany, gdy chłopak zaczął nawlekać je przez dziurki w jego butach. Gdy skończył, zawiązał je na kokardę i przerwał panującą wokół nich ciszę:

– Przydadzą ci się. Moje buty i tak nie spadają, a twoje dziwnie klapią, jak chodzisz.

Silent stał nieruchomo, nie wiedząc jak zareagować. Chłopak wstał i podszedł do miejsca, w którym siedział wcześniej. Usiadł w tej samej pozycji, krzyżując stopy odziane w trampki bez sznurówek. Wzruszył ramionami i zamaszystym ruchem zasłonił parawan.

Ręce Lukasa zadrżały, a gardło się zacisnęło. Oddychał ciężko. Sięgnął po portfel, otworzył go i chwilę patrzył na coś, co znajdowało się w środku. Wyciągnął złotą kartę zawodnika Red Wingsów, tę, którą dostał od swojej matki. Miała dla niego szczególne znaczenie, jednak w tamtej chwili czuł, że musi coś zrobić. Chciał tego. Podszedł do parawanu, ale go nie odsłonił. Zawahał się przez moment, a następnie schylił, by wsunąć kartę pod zasłonką. Gdy to zrobił, wyprostował się i miał zamiar wyjść tą samą szczeliną, przez którą wszedł. Zanim jednak przerzucił nogę, ostatni raz spojrzał w stronę wiszącego nieruchomo materiału.

Ciszę, która przepełniała stary szpital, zakłócił dźwięk.

Esencja żalu i wzruszenia popłynęła po policzku rudego chłopaka i kapnęła na podłogę.

Był to dźwięk spadających łez.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro