Rozdział V
Część I - W głębi mroku
Dziadek mówił, a ja słuchałem. Po raz pierwszy od dawna naprawdę słuchałem, a nie tylko słyszałem.
Jego głos wypełniał przestrzeń, przenikał przez ściany mojego umysłu, rozbijał się o moje myśli, jak fale o skalisty brzeg. Nie zadawał mi pytań, nie oczekiwał odpowiedzi. Po prostu mówił. O życiu, o ludziach, o wojsku, o wartościach, które kiedyś stanowiły fundament jego świata. Nie mówił o mnie, a jednak każde słowo zdawało się być skierowane dokładnie tam, gdzie bolało najbardziej.
Opowiadał o czasach, gdy rekrutował żołnierzy. O młodych chłopakach, którzy przychodzili do niego z płomieniem w oczach, przekonani, że są nieśmiertelni. O tych, którzy wracali — jeśli w ogóle wracali — odmienieni na zawsze. Nie mówił o wojnie, nie opowiadał o kulach i rozkazach. Mówił o ludziach. O tych, którzy się poddali. O tych, którzy przetrwali. Oraz o tych, którzy stracili siebie po drodze.
Nie odzywałem się. Nie powiedziałem mu ani słowa o sobie. Nie musiałem. On był wszystkiego świadom.
Wiedział, że noszę w sobie chaos, że moje serce bije w rytmie strachu i wyrzutów sumienia. Wiedział, że przeszłość mnie nie opuszcza, że jestem uciekającym człowiekiem, który sam nie wie, dokąd zmierza. Nie oceniał mnie. Nie pytał, dlaczego wyglądam, jakbym nie spał od miesięcy, ani skąd te cienie pod oczami, te drżące dłonie, ta pustka w spojrzeniu.
Ale jego słowa trafiały mnie równie mocno, co te, które zostawiła mi Tess.
Nie wiedziałem, dlaczego zostałem u dziadków dłużej. Może nie chciałem wracać do swojego sterylnego mieszkania, w którym ściany oddychały wspomnieniami. Może nie chciałem znów wpatrywać się w bransoletkę, która leżała na moim biurku niczym wyrzut sumienia. Może potrzebowałem tego, co tu znalazłem — milczącego zrozumienia, codzienności, w której nie byłem traktowany jak wrak człowieka, którym się stałem.
Mimo że dziadek przejrzał mnie na wylot, przed babcią wciąż grałem swoją rolę.
Uśmiechałem się, gdy pytała, czy mam dziewczynę. Kręciłem głową z udawaną irytacją, gdy mówiła, że mógłbym się trochę bardziej ogolić, bo przecież jestem „takim przystojnym chłopcem". Zabrałem ją na zakupy, udając, że to nic wielkiego, chociaż czułem, jak bardzo się cieszy, mając mnie obok siebie, choćby przez chwilę. Pomagałem jej w gotowaniu, kroiłem warzywa, słuchałem, jak tłumaczy mi przepisy, które znałem na pamięć z dzieciństwa.
A jednak to dziadek stał się moim cichym przewodnikiem.
Zabrał mnie na strzelnicę. Nie powiedział, dlaczego. Po prostu wsadził mi broń w ręce i kazał celować.
„Broń nigdy nie jest winna, wnuku. To człowiek decyduje, w co mierzy."
Celowałem, ale nie mogłem strzelić. Mój palec zawisł nad spustem. Przez sekundę zobaczyłem w wyobraźni coś innego niż tarczę. Zaciśniętą dłoń. Twarz ojca. Wspomnienie.
„Jeśli nie możesz strzelić, to nie strzelaj. Ale jeśli już zdecydujesz się pociągnąć za spust, nigdy nie rób tego z drżącą ręką."
Dziadek stał obok, a jego spojrzenie było spokojne, choć pełne surowości. Nie ponaglał mnie. Nie oceniał.
Strzeliłem.
Pocisk trafił w środek tarczy, ale to nie miało znaczenia. Więcej nie strzelałem.
Nie wiedziałem, co i komu chciałem udowodnić przez te parę dni. Dziadkom? Że przecież jestem normalny, że nadal jestem tym wnukiem, którego pamiętają? Sobie? Że jeszcze potrafię żyć? A może chodziło mi o coś zupełnie innego?
Może chciałem sprawdzić, czy wciąż mam w sobie siłę, by trzymać się rzeczywistości. Czy jeszcze umiem być człowiekiem, czy już stałem się tylko cieniem. Może nie chciałem się do tego przyznać, ale ten dom stał się dla mnie ostatnim schronieniem.
Tylko jak długo można się ukrywać?
W końcu nadeszła ostatnia noc mojego pobytu u dziadków.
Siedziałem na balkonie, paląc papierosa, i przyglądałem się spokojnym falom Morza Północnego. Jego tafla była tak łagodna, że odbijała w sobie wszystkie gwiazdy, tworząc drugi, równie nieskończony wszechświat pod moimi stopami. Światło rozpraszało się na drobnych zmarszczkach wody, drżało jak oddech spłoszonego stworzenia.
Była w tym cisza, której nie potrafiłem znaleźć w sobie.
Zaciągnąłem się dymem i pozwoliłem mu wypełnić moje płuca, jakby mógł wypalić wszystkie myśli, które rozrastały się we mnie jak chwasty.
Czy gwiazdy świecą po to, żeby każdy mógł pewnego dnia odnaleźć swoją?*
Pomyślałem o tym zdaniu i poczułem, jak wbija się we mnie, niczym drobna drzazga. Nie wiedziałem, czy zasługuję na odnalezienie swojej. Jedyna gwiazda, którą kiedyś miałem, zgasła.
Sophie.
Jej imię było ciche, ale rozbrzmiewało we mnie głośniej niż kiedykolwiek.
Podparłem się łokciem o zimną barierkę balkonu i przymknąłem oczy. Nie musiałem się starać, żeby przywołać jej obraz. Była tam zawsze. Sophie, z włosami rozwianymi przez wiatr, z uśmiechem, który kiedyś rozświetlał nawet najbardziej pochmurne dni. Sophie, której ręka mieściła się w mojej tak idealnie, jakby była stworzona do tego, bym nigdy jej nie puszczał.
A jednak puściłem. Nie, nie. To nie ja. To los. To życie.
To wszechświat, który zabrał mi ją tak samo, jak zabiera fale od brzegu, jak zgarnia wszystko, co wydaje się piękne i dobre, i zostawia po sobie tylko ciszę.
Nie zasługiwałem na żadną gwiazdę. Nie miałem prawa jej szukać. Czułem, jak coś zaciska się wokół mojego gardła, dławi mnie od środka. Przez chwilę wydawało mi się, że to powietrze stało się cięższe, że ocean przysunął się bliżej, że ciemność wlewa mi się do płuc. Sięgnąłem po gwiezdną bransoletkę, którą trzymałem w kieszeni bluzy. Jej metal był chłodny, jak zawsze. Tak jak Sophie była ciepła, tak ona zawsze pozostawała zimna.
Kiedyś należała do niej.
Teraz należała do nikogo.
Pokręciłem głową, jakbym próbował pozbyć się myśli, które osaczały mnie jak dzikie zwierzęta. Papieros dopalił się do końca, żar zgasł, ale ja wciąż czułem, jak coś we mnie się tli. Podniosłem wzrok na niebo. Było ich tak wiele. Gwiazd.
Czy każda z nich oznaczała kogoś, kto odszedł. Czy jeśli spojrzę wystarczająco długo, znajdę tę, którą straciłem?
Zacisnąłem dłoń na bransoletce i odetchnąłem głęboko. Jutro rano musiałem wyjechać.
Nie była to żadna wielka podróż, ledwie godzina drogi. Tyle dzieliło ten domek od Amsterdamu, od miasta, które nigdy nie spało, w którym wszystko krzyczało, dudniło i pulsowało życiem. Morze było zupełnie inne – ciche, nieśpieszne, melancholijne. Wciągało człowieka swoją spokojną, hipnotyzującą obecnością i obiecywało, że jeśli tylko zostaniesz tu dłużej, może nawet na zawsze, pozwoli ci się zagubić w jego falach.
Najchętniej bym się zaszył w tym domu, schował przed światem i nigdy więcej nie wrócił do rzeczywistości, która czekała na mnie w mieście. Ale nie mogłem. Czekała na mnie misja bojowa.
Westchnąłem, odrzucając papierosa w szklaną popielniczkę i zamykając drzwi balkonowe. Pokój otuliła lekka cisza, zaledwie muśnięta dźwiękiem morza za oknem. Stanąłem na środku pokoju i rozejrzałem się dookoła. Za każdym razem, kiedy tu wchodziłem, czułem to samo. Jakby czas zatrzymał się dokładnie w tamtym momencie, kiedy byłem dzieckiem i spędzałem tu wakacje.
Rodzice mojej matki nie zmienili tu nic. Ani jednej rzeczy. Łóżko wciąż przykryte było tą samą pościelą w kosmiczne wzory, którą pamiętałem z dzieciństwa. Na półkach wciąż stały zabawki, które nie widziały moich rąk od ponad piętnastu lat. Modele samochodów, figurki bohaterów z bajek, pluszowy miś z naderwanym uchem, którego kiedyś nazwałem Kapitanem.
Pamiętałem ich wszystkich. Pamiętałem to miejsce. Powinienem był zapomnieć. Minęło tyle lat, że te wspomnienia powinny się zetrzeć, wyblaknąć, rozmyć w nieistotne obrazy. A jednak były żywe.
Poczułem nagły ucisk w żołądku, jakby nostalgia i ból zawiązały we mnie supeł, którego nie dało się rozplątać. To był pokój dziecka, które już nie istniało. Dziecka, które wierzyło, że jego matka zawsze będzie w pobliżu. Które nie wiedziało, że pewnego dnia zostanie zupełnie samo.
Nie powinienem był winić dziadków za to, że zachowali ten pokój dokładnie takim, jaki był. Może mieli nadzieję, że kiedyś wrócę i znów będę tym chłopcem, który bawił się resorakami na podłodze, układał klocki i zasypiał, słuchając szumu fal za oknem.
Ale ja już nie byłem tym dzieckiem.
— Twój pokój zawsze na ciebie czeka — powiedziała babcia wcześniej tego dnia, w który wpadłem tu niezapowiedzianie, układając talerze na stole.
Zapytała mnie wtedy o moją matkę. A ja zamarłem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, a zanim zdążyłem wymyślić kłamstwo, dziadek posłał jej karcące spojrzenie. Zrozumiałem wtedy, że nie tylko mnie zostawiła. Zostawiła ich wszystkich. Babcia nie wiedziała, co się z nią stało. Dziadek też.
Po prostu zniknęła.
Nie mogłem powiedzieć, że mnie to zdziwiło. Może powinienem czuć gniew. Może powinienem mieć ochotę wykrzyczeć im, jak bardzo mnie to nie obchodzi, że ta kobieta mogłaby teraz równie dobrze nie istnieć.
Ale nie czułem nic.
A to było gorsze niż jakakolwiek złość.
Położyłem się do łóżka, spokojny jak nigdy wcześniej. A może po prostu byłem zmęczony. Nie fizycznie – nie w taki sposób, jak wtedy, gdy ciało odmawia posłuszeństwa po nieprzespanych nocach, gdy mięśnie palą od napięcia, a powieki stają się ciężkie jak ołów. To było inne zmęczenie. Takie, które siedzi w środku, w klatce piersiowej, tuż pod mostkiem. Takie, które sprawia, że człowiek kładzie się w ciemności i czuje, jak wszystko powoli w nim cichnie, jakby jego własne wnętrze było pustym domem, w którym ktoś zgasił ostatnią lampę.
Patrzyłem w sufit, ledwo widząc jego kontury w słabym świetle ulicznej latarni, wpadającym przez zasłony. Czułem ból – tępy, nieokreślony, rozlewający się po mnie przy każdej myśli o powrocie do miasta. Do miejsca, które mnie niszczyło.
Z jednej strony czułem, że tu, w tym domu nad morzem, udało mi się jakoś posklejać – choć trochę, choćby tymczasowo. Jak dziecko, które podnosi rozbitą porcelanową figurkę i skleja ją tanim klejem, mając nadzieję, że nikt nie zauważy pęknięć. Z drugiej strony wiedziałem, że to nie miało znaczenia.
Nie miałem wyboru. Musiałem wrócić.
Mogłem przecież odwiedzić dziadków w każdej chwili. To nie była ucieczka na zawsze, to było tylko zawieszenie w czasie, chwila wytchnienia przed czymś, czego nie potrafiłem jeszcze nazwać.
Dziadkowie byli dla mnie dobrzy. Babcia traktowała mnie jak swojego małego chłopca, jakby te wszystkie lata nie miały znaczenia. Gotowała mi, uśmiechała się, głaskała mnie po ręce, gdy tylko siadałem przy stole.
Ale dziadek?
Dziadek widział mnie takim, jakim byłem naprawdę. Nie oceniał mnie. Ale nie zamierzał też udawać, że wszystko jest w porządku. I może właśnie dlatego poczułem podświadomie, że moja sielanka ma swój termin ważności. Nie powiedział mi nic wprost. Nigdy nie był kimś, kto wali prawdą między oczy – jego słowa były zawsze wyważone, ale nigdy nie były przypadkowe.
A jednak wiedziałem, co miał na myśli.
Zaczęło się od rozmowy o studiach. O tym, że pieniądze, które mi dają, nie biorą się znikąd. Że nie są bezwarunkowe. Że jestem dorosły, że powinienem zacząć budować coś własnego. Że pora, bym sam nauczył się żyć.
Nie powiedział „Jeśli się nie ogarniesz, odcinam cię od gotówki".
Ale dał mi to do zrozumienia.
Nie wiem, czemu wtedy decyzja przyszła tak szybko, z taką lekkością. Przecież od miesięcy nie mogłem się na nic zdecydować. A tu – jakby ktoś rzucił mi wyzwanie, jakby podsunął mi ukrytą aluzję – podchwyciłem temat. Jak na zawołanie umówiłem się na rozmowę o pracę. Jako barman.
Gdy to powiedziałem, dziadek uniósł lekko brew, ale nie skomentował. I dobrze. Bo sam nie wiedziałem, co w tym wszystkim jest prawdziwe – czy naprawdę chcę tej pracy, czy po prostu chciałem pokazać dziadkowi, że coś robię.
Że nie jestem zupełnie beznadziejny, że potrafię.
Ale potrafię co?
Na dłużej zawiesiłem wzrok na suficie, wsłuchując się w dźwięki domu. W dalekim pokoju tykał zegar. Babcia przewróciła się na drugi bok w swoim łóżku – zawsze spała lekko. Dziadek odchrząknął cicho przez sen.
A ja?
Leżałem tu i myślałem o tym, co właściwie mam jutro powiedzieć. O 12:00 miałem rozmowę o pracę. Tylko co ja miałem tam mówić?
„Dzień dobry, nazywam się...", i co dalej? Że jestem rozbitym człowiekiem, który nie wie, co robi ze swoim życiem? Że pół roku temu jeszcze się łudziłem, że wszystko ma jakiś sens, ale teraz już nie jestem tego taki pewien? Że ostatnie miesiące spędziłem na ćpaniu, unikaniu ludzi i ucieczce przed samym sobą?
Świetne kwalifikacje.
Może jeszcze powinienem wspomnieć, że ostatnie dwa tygodnie przeżyłem w totalnej izolacji, a jedynym powodem, dla którego znowu oddycham, był fakt, że wpadłem do dziadków na niezapowiedzianą wizytę?
Nie. Nie mogłem tego powiedzieć. Mogłem jedynie skleić jakąś ładną historyjkę. Wykreować wersję siebie, którą chcieliby zobaczyć.
Ale czy to, jak wygląda moja historia, w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie?
Miałem sprzedawać ludziom drinki. Uśmiechać się, nalewać, pytać „co podać?". Nie potrzebowali mojej historii. Nie potrzebowali mnie wcale. Wystarczyłoby, żebym był. Żebym wyglądał, jakbym nie był wrakiem człowieka. Żebym był funkcjonalnym elementem tła w klubie, w którym ludzie przychodzili się upić i zapomnieć.
Więc może to wcale nie była taka zła praca? Może pasowałem do tego miejsca bardziej, niż chciałem to przyznać?
Zamknąłem oczy. Jutro o 12:00 miałem rozmowę o pracę. Tylko kto właściwie miał tam pójść?
Ja?
Czy maska, którą na siebie włożę?
Już po chwili przyszedł sen. I w tym śnie były oczy. Przejrzyste jak tafla wody w letni poranek, głębokie jak nocne niebo, kiedy wszystkie gwiazdy układają się w konstelacje, których nikt nie potrafi odczytać. Najpierw pomyślałem, że może umarłem. Że to już koniec. Że jeśli istnieje cokolwiek po drugiej stronie, to wygląda właśnie tak – jak te oczy, które patrzyły na mnie ze zrozumieniem, jakby znały wszystkie moje tajemnice, jakby prześwietlały mnie na wskroś, ale nie odrzucały.
A potem się roześmiała. Dźwięk jej śmiechu wypełnił cały ten nierealny świat. Był czysty. Zbyt czysty, jak na mnie. Jak na kogoś, kto spędził ostatnie lata na zatruwaniu samego siebie. Zbyt czysty, jak na kogoś, kto całe życie próbował uciec przed własnym odbiciem w lustrze. I wtedy dotarło do mnie, jak bardzo ta scena nie pasuje do rzeczywistości.
To nie było niebo. Nie mogło nim być. Bo ja nie zasługiwałem na niebo. Zasługiwałem na coś o wiele mroczniejszego.
Spojrzałem na nią jeszcze raz.
Na te oczy, na ten uśmiech, na włosy falujące na wietrze, jakby w tej rzeczywistości nie istniała żadna grawitacja, żadne ograniczenia.
A potem wszystko się rozpadło. Runęło. Z głośnym hukiem wylądowałem na ziemi.
Zerwałem się, wciągając powietrze jak tonący, który nagle wypływa na powierzchnię. Serce waliło mi w piersi, jakby ktoś walił pięściami w metalowe drzwi, żądając, by go wpuścić.
Spojrzałem na sufit. Byłem w pokoju. Byłem tu. Nie tam. To był tylko sen.
Ale nawet teraz, nawet gdy byłem już przytomny, czułem coś dziwnego w środku. Jakby ślady jej obecności nadal krążyły we mnie, zostawiając na mojej duszy niewidzialne odciski palców.
Musiałem się zbierać. Pora zaczynać cyrk.
Podniosłem się z łóżka i wziąłem głęboki oddech, jakby to mogło pomóc mi zebrać rozsypane myśli. Na pewno nie mogłem tak po prostu stąd wyjść. Najpierw musiałem pożegnać się z dziadkami. Babcia już krzątała się po kuchni, kiedy wszedłem do środka. Pachniało kawą i ciepłym chlebem, tym samym, który piekła od lat. Uśmiechnęła się do mnie od razu, jakby widziała we mnie tylko wnuka, który wróci do domu, do normalnego życia, który po prostu się odwiedził i teraz jedzie dalej swoją ścieżką.
Nie wiedziała. Nie chciałem, żeby wiedziała.
Dziadek siedział przy stole, popijając kawę z wielkiego kubka, jakby miał przed sobą jeszcze cały dzień ciężkiej pracy, a nie emeryturę w domu nad morzem.
— Gotowy? — spytał, a w jego głosie nie było nic, co zdradzałoby, że pod tym jednym słowem kryło się tak naprawdę wiele innych pytań.
Gotowy na co?
Na powrót do miasta? Na konfrontację ze sobą Na udawanie, że wszystko jest w porządku?
Nie odpowiedziałem od razu. Po prostu usiadłem naprzeciwko niego i sięgnąłem po kubek, który babcia postawiła przede mną, choć nawet nie prosiłem o kawę. Nie musiałem prosić. Ona wiedziała.
— Gotowy. — Skłamałem w końcu, podnosząc kubek do ust.
Dziadek kiwnął tylko głową. Nie zapytał o nic więcej. Wiedział, że sam do tego dojdę. Że jeszcze nie wiem, przed czym dokładnie uciekam i dokąd tak naprawdę chcę dojść. Ale wiedział też, że muszę się tego dowiedzieć na własnej skórze.
Wyszedłem na podjazd, gdzie czekał mój samochód. Stary, zapomniany, pachnący skórzaną tapicerką i wspomnieniami, które chciałem wymazać. Wsiadłem, przekręciłem kluczyk i wsłuchałem się w pomruk silnika.
Czas wracać. Czas zmierzyć się z tym, co czekało na mnie po powrocie. Droga do mieszkania minęła szybciej, niż mogłem się tego spodziewać.
Muzyka, która wypełniała wnętrze samochodu, była moim jedynym towarzyszem tej podróży. Każdy utwór rezonował we mnie, wywołując zbieżne myśli, które kotłowały się w głowie jak oszalałe ptaki próbujące znaleźć drogę w chaosie. To był moment, w którym starałem się znaleźć odpowiedź, a każdy dźwięk z głośników pomagał mi choć na chwilę uspokoić burzę, którą miałem w sobie.
I wtedy przyszła ta myśl.
Nie chciałem iść na tę rozmowę. Czułem, jak całe moje ciało opiera się na myśli o tym, że mam usiąść w tym krześle, rozmawiać o pracy, grać w tę grę, w której tak naprawdę nie chciałem brać udziału.
Nie chciałem tej pracy. Chciałem... czegoś innego. Może po prostu spokoju. Może ucieczki. Może chciałem tylko zostać tam, gdzie nie trzeba nikomu nic udowadniać, gdzie nie muszę patrzeć w lustro i widzieć tego pustego człowieka, którego twarz nie ma wyrazu, który podchodzi do wszystkiego z dystansem. Czułem, jakby to była próba sabotażu. Może nie próbować, może zrezygnować z tej rozmowy, zagrać jakąś rolę, sprawić, że i tak wypadnę na tyle źle, żeby nie chcieli mnie zatrudnić. Dziadek nie musiał o niczym wiedzieć. Mógł być w błędzie co do mnie. W końcu, na początku rekrutacji zawsze można odpaść, prawda? Tylko po co? Po co to wszystko? Po co walczyć?
Po chwili dotarłem do mieszkania. Rozpakowałem torbę, wrzuciłem rzeczy w kąt, ale czas, jak zawsze, płynął nieubłaganie. Zegarek wskazywał, że miałem jeszcze dwie godziny do wyjścia.
Spojrzałem na pudełko. To pudełko, które nazywałem ,,skrzynką ratunkową", a czasem też ,,skrzynką zguby". To była rzecz, która zawsze była w pobliżu, gotowa, by przyjść z pomocą, choć nie wiedziałem, czy naprawdę mi pomagała, czy może tylko pogłębiała całą moją dezintegrację. Zawsze pełne, zawsze gotowe do działania. Były tam narkotyki, te same, które trzymałem w rękach kilka tygodni temu, kiedy poczułem, że mogę odpocząć, odetchnąć, poczuć się mniej... prawdziwy. Mniej winny. Mniej w tej całej rzeczywistości, która mnie miażdżyła.
Pożądanie było silne. Kusiło mnie, krzyczało do mnie, wabiło. Wiedziałem, że nie potrzebuję tego, ale jednocześnie, nigdy wcześniej nie odczuwałem tak silnej potrzeby ucieczki. Mimo wszystko, odparłem je. Na chwilę, na ten jeden moment, postanowiłem odwrócić wzrok. Może już miałem dość tej walki. Może był to moment, w którym postanowiłem nie pozwolić na to, żeby to kontrolowało moje życie.
Poszedłem do łazienki, wziąłem prysznic. Woda spływała po mojej skórze, odbijając wszystkie wspomnienia, ale jednocześnie pomagając mi odzyskać odrobinę przestrzeni. Kiedy wyszedłem, zauważyłem coś w lustrze. Moja sylwetka była inna. Więcej mięśni, mniej zwiotczałej skóry. Babcine obiadki zaczynały mieć widoczny efekt. Było to dziwne uczucie, bo nigdy nie czułem się tak dobrze we własnej skórze od... nie pamiętam, od kiedy. Może to była ta czystość? Może to była zmiana, która mnie w końcu dotknęła, nie tyle fizycznie, co psychicznie. Byłem zadowolony, że moje ciało nie krzyczało już o pomoc.
Założyłem czarną bluzkę, lekko dopasowaną, z dekoltem w literkę V, który kiedyś wydawał mi się zbędny, a teraz miał coś w sobie. Dobrze wyglądałem, dobrze czułem się w tym ubraniu. Dżinsowe spodnie, stare, ale wygodne, czarne vansy, które znosiły już sporo kilometrów. Na końcu chwyciłem skórzaną kurtkę z wieszaka. Stary, klasyczny krój, który kiedyś dawał mi poczucie siły, poczucie, że mam kontrolę nad wszystkim, co mnie otacza. Wtedy myślałem, że to wszystko miało sens. Teraz... może nadal miałem coś z tej siły. Może to była ta maska, którą nosiłem przez cały ten czas. Może nie wiedziałem już, gdzie kończy się ona, a zaczynam ja.
Wyszedłem z mieszkania i poczułem chłód, który zmusił mnie do przyspieszenia kroku. Dopiero pod drzwiami baru poczułem, jakbym wracał do miejsca, które było moim azylem, choć na chwilę. Czułem, jak serce bije mi szybciej, jak krew rozgrzewa moje ciało. Musiałem to zrobić. Musiałem.
Wszedłem do pubu, a chwilę później oślepiające światła neonów zaczęły muskać moje oczy, zmuszając do chwili przyzwyczajenia. Kolory, które wypełniały przestrzeń, tworzyły wrażenie surrealistycznego świata, jakby wszystko wokół mnie było zbyt żywe, zbyt intensywne. Po chwili jednak wzrok powrócił do normalności, i znów zacząłem dostrzegać ludzi, ich twarze, gesty, cienie poruszające się w tym kalejdoskopie barw.
Podszedłem do lady, gdzie stała młoda dziewczyna. Była w moim wieku, może rok młodsza, o delikatnej twarzy, z pełnymi ustami, w których krył się jakby cień złośliwego uśmiechu. Spojrzała na mnie, a jej twarz na chwilę przeszła przez różne wyrazy emocji, zanim w końcu wystawiła ten firmowy, przymuszony uśmiech. Cała jej postawa mówiła jedno: „Zróbmy to szybko, po prostu powiedz, czego chcesz, a potem będziesz mógł pójść w swoją stronę".
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że przyszłem na rozmowę o pracę. Z jej twarzy natychmiast zniknęła maska obojętności, jakby zdjęła ją z twarzy jednym ruchem. Jej oczy ożyły, na moment wydawało mi się, że nawet widzę w nich coś jakby ulgę, a może i ekscytację. Bez słowa odwróciła się, przechodząc na zaplecze. Minęła tylko chwila, gdy wróciła już z kimś innym.
Była to kobieta, która na pierwszy rzut oka miała około 30 lat. Szatynka o długich, smukłych nogach, które zdawały się nie mieć końca. Jej sylwetka, mimo że prosta, emanowała pewnością siebie. Szerokie biodra, pełny biust, a całość była otulona modnym, czarnym strojem, który subtelnie podkreślał jej atuty. Każdy jej ruch miał w sobie jakąś magnetyczną moc, coś, co od razu przyciągało wzrok. Cała jej postawa wykrzykiwała jedno: „Jestem tu, jestem u władzy, a ty po prostu musisz się dopasować". Chciałem się wtopić w tło, ale nie mogłem oderwać wzroku.
Podszedłem do niej, a ona zaprosiła mnie do stolika, odsuniętego nieco od reszty sali. Głos miała głęboki, miękki, pełen pewności, a sposób, w jaki powiedziała „siadaj" miał w sobie coś więcej niż tylko zwykłą grzeczność. Było w tym coś ponętnego, coś, co sprawiało, że od razu wyobraziłem sobie, jak nasze role wymykają się spod kontroli. W głowie natychmiast wybuchł obraz, w którym prowadziłem ją do swojego łóżka, jakby sama ta rozmowa była jedynie wstępem do czegoś zupełnie innego. Czułem, jak nieznane napięcie przeszywa moje ciało, jakby każde jej słowo wchodziło we mnie głębiej, czując się w tym momencie bardziej mężczyzną niż kiedykolwiek.
Usiadłem, nie potrafiąc już oderwać wzroku od jej oczu, w których dostrzegałem coś między profesjonalizmem a rozbawieniem. Od razu poczułem, że w tej grze nie mam szans na wygraną. Moje serce biło szybciej, a głowa gubiła logiczne myśli, pozwalając tej nowej rzeczywistości, tej grze, wciągnąć mnie całkowicie.
Wszystko, co miało się wydarzyć, zdawało się nie mieć znaczenia. Moje wątpliwości, moje pytania o przyszłość, moja niechęć do tej pracy, wszystko to przestało istnieć w tej chwili. Byłem tylko ja, ona, i powietrze, które nas otaczało, zbliżając nas coraz bardziej do czegoś, czego nie planowałem. W tej chwili starałem się nie myśleć o konsekwencjach, bo wiedziałem, że tu chodziło o coś więcej. O coś, co nie miało nic wspólnego z rozmową o pracę.
Wszedłem do pomieszczenia, starając się opanować te nieprzyjemne emocje, które krążyły we mnie jak złośliwe wirusy. Maskując je, przybrałem pozę obojętnego luzaka, tego macho, który nie ma nic do stracenia i który niczym się nie przejmuje. Jeśli już miałem udawać, to niech będzie to wersja mnie, której nie obchodzi nic: ani rozmowa, ani ta praca, ani cała ta sytuacja. Po prostu kolejny dzień w tej cyrkowej grze, której nie chciałem być częścią, ale w której mimo wszystko brałem udział.
Kobieta, która mnie przesłuchiwała, miała twarz nieprzeniknioną jak skała. Gdy zadała pierwsze pytanie, ,,Czemu zdecydowałeś się zaaplikować na nasze stanowisko, co dokładnie cię tu sprowadza?", miałem ochotę odpowiedzieć coś, co sprawi, że nie będę musiał słuchać jej głosu ani widzieć jej spojrzenia przez kolejne sekundy. Więc odpowiedziałem odruchowo, bez większego zastanowienia.
— Kasa, logiczne, że nie pasja do polewania alkoholu.
Z jej twarzy nie dało się wyczytać nic, żadnej reakcji, żadnej zmiany w napięciu. Za to w jej oczach coś dostrzegłem – lekką irytację, jakby nie wiedziała, czy traktować mnie jako żart, czy jako osobę, która nie zna podstawowych zasad w tej grze. Zatrzymała się na moment, ale nie komentowała. To było jak zaproszenie do kolejnego ciosu.
Kolejne pytanie, takie z bardziej klasycznego zestawu rekrutacyjnego: ,,Czy masz jakieś doświadczenie w pracy na podobnym stanowisku bądź w pracy z klientem?" Odpowiedź przyszła mi natychmiast, jakby wyskoczyła z moich ust sama sobie.
— Nie mam, właściwie to nawet nie lubię ludzi. Chociaż chwilę, jakieś doświadczenie, umiem sobie polać wódki do kielicha.
Jej reakcja była piorunująca. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, teraz leżałbym martwy na podłodze. Zimne, zimne spojrzenie – szok, zażenowanie, oburzenie. A ja nie czułem nic poza satysfakcją z tego, jak bardzo wykraczałem poza wszelkie granice tej rozmowy.
Następne pytanie: ,,Kiedy mógłbyś zacząć pracę?". Odpowiedziałem równie bezczelnie.
— Nie wiem, ale wiem kiedy mogę skończyć tę rozmowę.
Z jej twarzy zniknęła ostatnia nadzieja na jakiekolwiek konstruktywne rozwiązanie. Po chwili, już całkiem obojętna, zapytała mnie o moje oczekiwania względem pracy, a ja, bez namysłu, odparłem:
— Żadne, bo nie zamierzam tu pracować.
To było to, moja mała ostateczna wygrana.
Pokręciła oczami, jakby jej reakcja na to, co właśnie powiedziałem, była niczym więcej niż tylko niepotrzebnym wydaniem dźwięku w przestrzeni. Bez słowa zaprosiła mnie do wyjścia. Wyszedłem, czując, że z tego spotkania odchodzę bez zadośćuczynienia, ale z jakimś dziwnym poczuciem triumfu. Nic mnie nie obchodziło. Nie zamierzała mnie zatrudnić, to było pewne. Po prostu rozegrałem to mistrzowsku, na własnych zasadach.
Wsiadłem do samochodu, włączając muzykę, której głośne brzmienie wypełniło wnętrze, maskując moje myśli. Po drodze jeszcze zahaczyłem o sklep, bo musiałem kupić kilka rzeczy – maszynkę do golenia, papier toaletowy, te drobne detale, które pomagały mi przejść przez dzień. Gdy wróciłem do mieszkania, telefon zaczął wibrować. To było jak głos z innego świata, nieproszony, nagły. Nie zdążyłem się rozebrać, nie miałem czasu na nic, ale impuls podpowiedział mi, że muszę odpowiedzieć.
Podniosłem telefon, machinalnie przyciskając zieloną słuchawkę.
— Halo?! — powiedziałem nieco zbyt chamskim tonem, nie próbując zataić swojej irytacji.
Po drugiej stronie odpowiedziała kobieta, głos pełen profesjonalizmu, a zarazem jakiejś dziwnej energii. ,,Soren Holtz?" – zapytała, na co potwierdziłem swoją tożsamość. ,,Super, gratuluję nowej pracy. Dzień próbny zaczynasz dziś, bądź na osiemnastą. Tylko się nie spóźnij, bo szefowa Ci nogi z dupy powyrywa, cześć". Zanim zdążyłem odpowiedzieć, połączenie już zostało przerwane.
Stałem przez chwilę, wmurowany w podłogę, nie wiedząc, co się właśnie wydarzyło. Wszystko, co w tej rozmowie miało być kontrolowane, miało być w moich rękach, teraz wymknęło się poza moje możliwości. Będę musiał stawić czoła temu, co czeka mnie na tej nowej drodze, i chociaż nie miałem w planach zaczynania tej pracy, teraz nie było już odwrotu.
Dostałem pracę. Jakim, kurwa, cudem?!
*Antoine de Saint-Exupery — Mały Książę
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro