Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział IV

Część I - W głębi mroku

Zanim się zamknąłem, zanim zatrzasnąłem drzwi i pozwoliłem, by świat przestał istnieć – myślałem, że mam kontrolę. Ale już pierwszego dnia się złamałem — szybciej, niż chciałem przyznać.

Amfetamina spoczywała w plastikowym woreczku jak złożona obietnica. Nie zastanawiałem się. Wciągnąłem pierwszą kreskę tak naturalnie, jakby to była część codziennej rutyny – jak mycie zębów, jak zakładanie butów przed wyjściem. Tyle że nigdzie nie zamierzałem wychodzić.

Pierwszy wdech – ciepło w klatce piersiowej. Drugi – światło rozbłysło w mojej głowie, rozciągnęło myśli na wszystkie strony. Trzeci – siła. Nie ta prawdziwa, ale wystarczająca, żeby oszukać umysł.

Energia uderzyła we mnie jak fala. Ręce same zaczęły działać. Mieszkanie wyglądało jak grób człowieka, który przestał dbać o swoje istnienie. Kubki z resztkami zaschniętej kawy. Butelki po alkoholu przewrócone na podłodze jak ciała po bitwie. Popielniczki przepełnione do granic możliwości, jakby dusiły się własnym ciężarem. Nie wiedziałem, od czego zacząć, więc zacząłem od wszystkiego. Zgarnąłem z blatów wszystkie śmieci, wrzucając je do czarnych worków, które rosły jeden na drugim, jakbym usuwał kolejne warstwy swojego życia. Każdy przedmiot, który lądował w worku, wydawał się czymś więcej niż tylko śmieciem. To były wspomnienia. Resztki dni, które przestały mieć znaczenie.

Zmyłem kurz z mebli, jakbym próbował oczyścić się z własnej przeszłości. Podłoga pod mokrą szmatą wydawała się nowa, jakby ktoś inny miał tu zamieszkać. Jakbym ja miał się stać kimś innym. Zasłony wreszcie przepuściły światło, ale to tylko sprawiło, że mieszkanie wyglądało jeszcze bardziej puste. Nie było w nim nic. Nic poza mną.

Wkrótce upłynął pierwszy tydzień.

Zatrzymałem się. Nie brałem nic więcej w tym czasie. Nie dlatego, że nagle znalazłem w sobie siłę. Nie dlatego, że chciałem. Po prostu... nie czułem potrzeby. Dni mijały jak obrazy przewijane w zbyt szybkim tempie. Nie pamiętałem, co robiłem. Wstawałem, spałem, leżałem. Liczyłem pęknięcia na suficie, jakby miały mi powiedzieć coś, czego jeszcze nie wiedziałem.

Nie odbierałem telefonów. Nie sprawdzałem wiadomości. Świat tam, za drzwiami mieszkania, mógł nie istnieć. Nie myślałem o Tess. Ona też mogłaby nie istnieć - przynajmniej tak sobie wmawiałem. Ale jej oczy wracały do mnie w nocy. To spojrzenie – jakby widziała więcej, niż powinienem jej pokazać.

Nadszedł kolejny tydzień. I wtedy złamałem się znowu.

Czego się boisz?

Te trzy słowa rozbiły mnie, jak butelkę wyrzuconą o chodnik.

Nie musiała nic więcej dodawać. Żadnego „hej", żadnego „czy wszystko w porządku?", żadnej troski ukrytej między wersami. Tylko to jedno pytanie, które przesiąkało przez ekran jak trucizna, wlewając się w moją głowę, pulsując gdzieś na granicy myśli. Nie odpisałem na wiadomość sprzed tygodnia, więc postanowiła napisać kolejną.

Czego się bałem?

Nie odpisałem. Znowu. Odłożyłem telefon i odchyliłem głowę na oparcie kanapy. W pokoju panowała cisza – ta głucha, lepiąca się do skóry, w której słychać tylko własny oddech. Ale ja nawet nie byłem pewien, czy jeszcze oddycham.

Czy ona wiedziała? Czy widziała coś, czego nawet ja nie chciałem zobaczyć?

Nie myślałem. Nie analizowałem. Sięgnąłem wtedy po to, co zawsze działało.

Pierwsza kreska – poczułem, jak napięcie rozpuszcza się w ciele. Druga – myśli stały się ostrzejsze, klarowniejsze. Trzecia – serce przyspieszyło, ale w tej fali uderzeniowej było coś znajomego. Coś, czego brakowało mi przez te ostatnie dni.

Nie wiem, jak długo siedziałem na podłodze, wpatrując się w pustą przestrzeń przede mną. Nie wiedziałem, czy to ona, czy amfetamina. Ale coś w środku krzyczało mi, że to jedno i to samo.

Byłem pustką, zarysem człowieka utkanym z samotności i resztek rzeczywistości, którą sam z siebie wyrwałem. Zamknąłem się w czterech ścianach, skazując się na ciszę, jakby była jedyną odpowiedzią na wszystkie pytania, które nigdy nie powinny zostać zadane.

Ale cisza wcale nie była odpowiedzią. Była krzykiem.

Ilekroć zapadała noc, a ja leżałem w sterylnie czystym mieszkaniu, czułem, jak coś we mnie się kruszy. Myśli waliły we mnie jak fale o betonowy mur, bezlitosne, nieustępliwe, roztrzaskujące każdą iluzję, jaką próbowałem sobie wmówić.

Myślałem, że to minie. Myślałem, że wystarczy przeczekać. Ale czas nie działał w ten sposób. Był jak złodziej – odbierał wszystko, nie dając nic w zamian. W końcu nie wytrzymałem. Musiałem wyjść z tej jaskini.

Nie dlatego, że chciałem. Ale dlatego, że moje ciało zaczynało się buntować przeciwko tej stagnacji, przeciwko temu, że przez dwa tygodnie karmiłem się tylko powietrzem i starymi myślami.

Założyłem czarną kurtkę, tę samą, co zawsze. Buty, które od dawna powinny zostać wymienione, ale nigdy tego nie zrobiłem. Wziąłem portfel, telefon i resztki godności, których jeszcze nie zdążyłem stracić. Drzwi zamknęły się za mną z cichym kliknięciem.

Na klatce schodowej było zimno. Wydawało mi się, że skóra na moich dłoniach jest zbyt cienka, jakby cały świat miał mnie rozedrzeć na kawałki, jeśli tylko spróbuje dotknąć. Nie patrzyłem na ludzi mijanych po drodze. A oni nie patrzyli na mnie. Może dlatego, że nie było na kogo patrzeć.

W sklepie panował półmrok. Jaskrawe światło jarzeniówek wżynało się w oczy jak brzytwa, ale nie dbałem o to. Przeszedłem między alejkami jak cień, jakby światło nie miało nade mną żadnej władzy. Brałem do koszyka pierwsze lepsze rzeczy – mleko, chleb, paczkę papierosów, kilka zupek instant. Nic, co wymagałoby wysiłku. Nic, co sugerowałoby, że zamierzałem prowadzić normalne życie.

I wtedy ją zobaczyłem. Stała w kolejce do kasy.

Tess...

Serce zamarło mi w piersi na ułamek sekundy. Kurwa! Nie powinna tu być. Nie powinna mnie widzieć. Jeśli jest tutaj, może to oznaczać, że również mieszka gdzieś w pobliżu. Gdzieś niedaleko mnie. Mrugnąłem kilka razy, próbując pozbyć się halucynacji.

Ale stała tam, patrząc prosto na mnie – nie z zaskoczeniem, nie z dezaprobatą, nie z litością. Patrzyła tak, jakby wiedziała. Jakby przez te dwa tygodnie siedziała gdzieś w mojej głowie i widziała, co się ze mną działo.

Nie zrobiła jednak nic. Nie podeszła. Nie odezwała się. Po prostu patrzyła. A ja byłem przerażony. Przez sekundę rozważałem ucieczkę. Po prostu rzucić koszyk i wybiec ze sklepu, zanim zrobię coś głupiego. Ale nie mogłem.

Po prostu założyłem maskę.

Podszedłem do kasy, zapłaciłem za zakupy. Ani razu na nią nie spojrzałem. Ani razu się nie odezwałem. Choć nieustannie czułem jej wzrok na sobie. Wyszedłem ze sklepu, zostawiając ją tam, jakby nigdy nie istniała. Drogi powrotnej nie pamiętam.

W mieszkaniu panowała cisza, która nie była już moją sojuszniczką.

Była moim katem.

Rzuciłem torbę z zakupami na blat, nie dbając o to, czy coś się przewróci, czy się rozleje. Byłem zbyt zmęczony sobą. Tym, co się działo w mojej głowie.

Tym, co ta dziewczyna zobaczyła w moich oczach.

Bo wiedziałem, że coś tam było. Cisza zaczęła mi ciążyć. Sterylne mieszkanie nagle wydało mi się nie do zniesienia. Wcześniej, po amfetaminie, ta czystość była jak katharsis – jak nowy początek, jak biała kartka, na której można napisać nowe życie. Ale teraz była jak szpitalna sala. Zbyt czysta. Zbyt pusta. Zbyt martwa. To ja byłem tym, który w niej umierał.

A potem przyszły sny.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak często śniłem. Może dlatego, że przez wcześniejsze lata nie spałem, tylko zapadałem się w nicość. Wchodziłem w ciemność, w pustkę, w stan, gdzie czas przestawał istnieć, a świat za zamkniętymi powiekami był czarną plamą, gładką i bezdenną.

Ale teraz?

Teraz śniłem. Śniłem kurewskie koszmary.

I były to sny, które wyrywały mnie z odrętwienia, które sprawiały, że budziłem się z bijącym sercem i poczuciem, że coś mnie dusi. To nie były zwykłe koszmary. To były wspomnienia, przekształcone, poszarpane przez podświadomość, przeżarte przez strach i wyrzuty sumienia.

To była przeszłość, którą chciałem zakopać. Ale ona zawsze znajdowała drogę powrotu.

Mój ojciec.

Stał w nich nade mną, jak kiedyś, gdy miałem może dwanaście lat i powiedziałem coś, czego nie powinienem był mówić. Nie pamiętam już, co to było. Może zapytałem, dlaczego zawsze jest pijany. Może powiedziałem, że go nienawidzę.

Jego cień wydłużał się, aż zakrył całą podłogę. Byłem mały, skulony, zagubiony jak zwierzę schwytane w potrzask. Jesteś nikim – jego głos brzmiał jak żwir rozsypywany na betonie.

Chciałem coś powiedzieć, ale moje usta były sklejone, jakby ktoś zaszył mi je w nocy – Jesteś niczym.

Nie mogłem oddychać. Czułem, jak jego cień mnie pochłania. Jak powoli tracę kształt, jak znikam.

Moja matka.

Teraz to ona leżała na kanapie. W tej samej pozycji, w jakiej znalazłem ją tamtego dnia, gdy ojciec ją pobił. Nieruchoma. Z otwartymi oczami, wpatrzonymi w sufit, jakby czegoś tam szukała.

Miałem sześć lat i myślałem, że śpi. Próbowałem ją obudzić. Szarpnąłem ją za ramię. Było zimne. Nie oddychała. Teraz, we śnie, wiedziałem już, że to nie był sen. Że to była przeszłość, która powracała, czepiała się mnie jak błoto na butach, nie dając się zmyć, nie pozwalając zapomnieć.

Chciałem ją dotknąć, potrząsnąć nią, zmusić ją, żeby powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Ale gdy tylko zbliżyłem dłoń do jej twarzy, skóra na niej zaczęła się łuszczyć. Rozpadała się. Pękała.

Oczy zaszły mi mgłą, usta rozchyliły się w niemym krzyku. Cofnąłem się przerażony, ale było już za późno. Nie zostało po niej nic. Tylko pusta kanapa i ślad jej ciała odciśnięty na materiale.

Sophie.

Też była tam. Moje sny rozgrywały się po kolei, zawsze najpierw był ojciec, potem matka, a na koniec Soph. Stała na środku pokoju, w tej samej sukience, którą miała na sobie tamtego dnia. Dlaczego mnie zostawiłeś? – zapytała. Jej głos był cichy, ale odbijał się echem w mojej głowie, rozbijając myśli na drobne kawałki.

Chciałem odpowiedzieć.

Chciałem powiedzieć, że to nie była moja wina.

Że nic nie mogłem zrobić.

Ale nie mogłem otworzyć ust.

Dlaczego mnie nie uratowałeś?

Jej oczy wypełniły się łzami. A potem zaczęła krwawić. Z oczu, z ust, z ran, których wcześniej tam nie było.

To twoja wina.

Krew kapała na podłogę. Nie mogłem się ruszyć.

Twoja...

Jej oczy stały się czarne, bezdenne. A potem uśmiechnęła się. I zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, jej ciało rozpadło się na drobny pył.

Obudziłem się gwałtownie, jakbym wynurzył się z głębokiej wody, łapiąc haust powietrza, który palił w płucach jak ogień. Serce waliło mi w piersi tak mocno, że przez chwilę myślałem, że pęknie. Pot zalewał mi czoło, dłonie drżały. Usiadłem na skraju łóżka, próbując złapać oddech.

Spojrzałem na biurko. Bransoletka tam leżała. Chłodna, nieruchoma, milcząca. Jedyny dowód na to, że Sophie istniała naprawdę. Że nie była tylko snem, który nawiedzał mnie w nocy.

Podniosłem ją, zaciskając w palcach. Jej metalowa powierzchnia była gładka, zimna. Ale w mojej głowie – była jak rozżarzony węgiel, przypomnienie, które paliło mnie od środka. Nie mogłem już dłużej tu zostać. Musiałem znaleźć sposób, żeby to uciszyć.

Uciekłem w sny na dwa tygodnie. Ale one mnie znalazły. I nie pozwalały mi zapomnieć.

Sophie...

Jej imię brzmiało w moich myślach, jak piekący dotyk papierosa przyłożony do skóry. Z każdym wspomnieniem, z każdą myślą o niej, czułem, jakby zbliżał się koniec. Jakby nadchodziła burza, której nie byłem w stanie zatrzymać. Zbierała się we mnie, kłębiła, raniła. A ja tylko stałem, poddany temu bezradnie.

Nie mogłem oddychać.

Czułem jak powietrze, które wciągałem, miało zbyt gorzki posmak, jakby ono samo chciało mnie zabić. Jakby każda cząstka tego świata chciała mnie stłamsić. Nie mogłem od tego uciec.

Wiedziałem, że Sophie to moje przekleństwo. Moja przeszłość, którą zamknąłem w sobie, tak głęboko, że aż zapomniałem o tym, jak to jest czuć coś prawdziwego. Ale ona wróciła. To, co stłumiłem w sobie, ta cała bolesna prawda, ona wróciła z całą swoją mocą i zniszczyła mnie w sposób, w jaki nie potrafiłem sobie wyobrazić.

I wtedy to poczułem.

Coś mokrego na policzku.

Podniosłem rękę, dotknąłem twarzy, jakby dotykanie jej miało sprawić, że wrócę do rzeczywistości, że to wszystko przestanie się dziać. Ale nie. To było realne. Moje palce natknęły się na mokrą, ciepłą łzę, która spłynęła po mojej skórze, wypełniając mnie zimnem.

Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz płakałem. Może nigdy. Może nigdy nie miałem czasu na to, żeby zmierzyć się z tym, co mnie przerastało. Może zbyt długo przyzwyczaiłem się do tego, że nie jestem w stanie czuć nic, że nie mam prawa do tego, by się łamać.

Ale teraz? Teraz nie mogłem przestać.

Nie mogłem powstrzymać tej fali, która rozlewała się w moim wnętrzu. Z każdą łzą, która spływała po mojej twarzy, czułem, jak rozpadam się na kawałki. Czułem, jak każda cząstka mnie pęka, jak zostaję wchłonięty przez ten mrok, który przez tyle lat próbowałem ignorować. Czułem się jak wyrzucony na brzeg morza, porzucony przez samych bogów.

Nie miałem już siły, żeby to powstrzymać. I chyba właśnie dlatego to nie przestawało.

Te łzy były jak pokuta. Kara za to, czego się dopuściłem. Może za to, że Sophie odeszła, a ja nie potrafiłem jej uratować. Może za to, że nie potrafiłem z nikim być. Może za wszystko, co zniszczyłem.

Pozwoliłem, żeby spływały po mojej twarzy, jedna za drugą, aż czułem, jak rozbijają się na mojej skórze, jak fale o brzeg. Dźwięk tych łez, które wpadały na poduszkę, wypełniał przestrzeń wokół mnie, tworząc swoją własną melodię, której nie mogłem uciszyć. Ich ciepło zostawiało ślad, który nie chciał zniknąć. I może dlatego to było tak straszne – bo te łzy, jak to wszystko we mnie, miały swoją wagę. Nie były to łzy ulgi. To była rozpacz.

Miałem już dość. To wszystko. Dość tej ciszy. Dość tego pustego mieszkania, które już dawno stało się moim więzieniem. Potrzebowałem ucieczki. Tylko nie wiedziałem jeszcze jakiej. Bo wszystko to, co zrobiłem, nie miało sensu. Miałem już dość tych dni, kiedy czułem się jak zombi, wędrujący po ciemnych zakamarkach swoich własnych lęków. Miałem dość tych myśli, które nawiedzały mnie, za każdym razem, gdy zamykałem oczy.

To wszystko sprawiało, że czułem się, jakby moje własne życie umykało mi przez palce, jakby nie istniało. Jakbym nie miał nic, do czego mógłbym się przywiązać. Jakby nie było w tym żadnej nadziei.

I tak, w tej chwili, w której poczułem, że odpływam, że już nie mam sił, żeby to wszystko zatrzymać, zrozumiałem jedno:

Jeśli zostanę tu dłużej, w tej ciszy, w tym mieszkaniu, które przypominało mi, kim jestem – oszaleję.

Tylko w tym miejscu mogłem poczuć się jeszcze bardziej pusty.

Pustka. Cisza. Mrok.

Te słowa stały się moimi towarzyszami, moimi oprawcami. Wchodziły we mnie, nie dając mi odpocząć. Każdy szmer, każdy dźwięk, każda nieobecność przypominała mi o tym, że jestem sam. Że nie zasługuję na nic, co mogłoby mnie wyrwać z tego piekła.

I wtedy podjąłem decyzję.

Zamiast pozostać w tej klatce, w której wciąż tliła się nadzieja, której nie chciałem widzieć, wybrałem inny sposób. Ucieczka. Ucieczka od wszystkiego. Od tej przeszłości, od tej ciszy, od samego siebie. Wstałem, z trudem opuściłem łóżko i spojrzałem na okno. Wiedziałem, że nie mogę zostać dłużej. Jeśli nie pójdę teraz, jeśli nie zrobię tego teraz, oszaleję.

Bez chwili zawahania chwyciłem w dłoń torbę sportową i zacząłem wrzucać do niej czyste ubrania. Moje ruchy były szybkie, jakby każda sekunda stracona na zastanawianie się mogła przekreślić ten moment. W mojej głowie panował chaos, nie wiedziałem, co robię, ale musiałem działać. To była jedyna rzecz, którą w tej chwili potrafiłem.

Szarpnąłem za kolejną koszulkę, wrzuciłem ją do torby, ale nagle coś zatrzymało mnie w miejscu. Spojrzałem na biurko. Na gwiezdną bransoletkę. To była ta sama bransoletka, którą kiedyś jej dałem. Sophie.

Mój oddech przyspieszył, ale nie mogłem przestać na nią patrzeć. To było jak dotknięcie czegoś, czego nigdy nie chciałem dotknąć, jak spojrzenie w przeszłość, której nie byłem gotów ponownie przeżyć. Zabrakło mi sił, by wyrzucić ją z swojego, więc po prostu ją zabrałem. Umieściłem w pudełku ratunkowym, które trzymałem pod łóżkiem. Je też ze soba zabrałem. Może to była moja ostatnia próba – ostatni znak, że wciąż trzymam się czegoś, co miało dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Zatrzasnąłem torbę i wpadłem do samochodu jak poparzony. Nogi mi się trzęsły, ale wiedziałem, że nie mogę tu zostać. Nie mogłem już dłużej patrzeć na to mieszkanie, które stało się moją osobistą klatką. Zawsze było ciche, martwe, jakby chłonęło mnie w sobie, z każdą chwilą tracąc coraz bardziej na intensywności. Teraz nie miałem już pojęcia, jak długo byłem w tym stanie, ale wcale nie chciałem tego wiedzieć.

Zanim odpaliłem silnik, przez chwilę spojrzałem na pustą przestrzeń przed sobą, jakby szukając jakiegoś sensu, jakiejś wskazówki. I wtedy, jakby wszystko spłynęło na mnie w jednym momencie – wystarczyło to jedno przekręcenie kluczyka, aby znów poczuć się jakbym był na marginesie. Wszyscy jeżdżą do jakiegoś celu, a ja nie wiedziałem, dokąd jadę.

Włożyłem płytkę CD do radia. Z głośników popłynęła muzyka, której dźwięki wypełniły całą kabinę. Na chwilę pozwoliłem jej przejąć kontrolę, wypychając z umysłu wszystkie te niepokojące myśli, które bombardowały mnie jak fala. Pozwoliłem, by wyrzuty sumienia targały mną destrukcyjnie, by stały się motorem napędowym tej podróży, której nie rozumiałem.

Nie miałem określonego celu. Po prostu jeździłem. Zatrzymywałem się na czerwonych światłach, potem ruszałem dalej, mijając znajome uliczki, które teraz wydawały się obce. Całe miasto stało się jedną wielką pustką, jakby coś wyssało z niego życie. Oglądałem rozciągający się przede mną widok, patrzyłem na świat, który stawał się coraz bardziej zamglony, coraz bardziej nieuchwytny. Wszystko to było jak sen – z jednej strony tak realne, z drugiej jakby nie miało żadnego sensu.

Samochód wzbijał się na wzniesienia, potem opadał, przejeżdżając przez mosty, ulice pełne ludzi, których nie znałem, mijając kawiarnię, w której jeszcze niedawno stawiałem sobie w myślach jakieś pytania, teraz zapomniane, jakby nie miały nigdy znaczenia. Moje ręce trzymały kierownicę zbyt mocno, ale to nie miało znaczenia. Jechałem, nie mając celu, ale miałem nadzieję, że w końcu coś się wydarzy, że coś się zmieni.

Po jakimś czasie zatrzymałem się na poboczu. Nie miałem pojęcia, co miałem zrobić, ani dokąd iść. Cały świat zlewał się w jedną, mętną plamę. Byłem jak w transie, jak w jakimś dziwnym stanie zawieszenia, gdzie czas przestaje istnieć, a wszystko dookoła staje się odległe, obce, nieważne. A jednak w tym wszystkim jedno było pewne – musiałem uciec.

Wyszedłem z auta, zamykając je bez dźwięku. Kroki, które stawiałem na chodniku, brzmiały jak echo – to, co kiedyś wydawało się pewne, teraz było niczym. Wokół mnie były tylko cienie, oświetlone nikłym światłem latarni. Czułem się jak obcy w tym świecie. Nigdzie nie pasowałem, nigdzie nie miałem miejsca.

Kroki doprowadziły mnie do domku nad morzem.

Nie wiem, czy nogi same zaprowadziły mnie tu intuicyjnie, czy może to była już od samego początku podświadoma decyzja. Być może, po wszystkich tych tygodniach bezustannego błądzenia we własnej głowie, morze stało się jedynym miejscem, które mogło przyjąć mnie, nie pytając o nic. Od zawsze kojarzyło mi się z czymś, czego nie rozumiałem – z nieokiełznanym żywiołem, który w milczeniu przyjmował wszystko, co wpadło w jego zasięg. Może to była moja ostatnia ucieczka przed tym, co nieuchronnie miało mnie dopadnąć.

Dom, do którego trafiłem, był skromny – niewielka drewniana chata o szarych ścianach, z lekko podniszczonym dachem, który zdawał się pamiętać niejedną burzę. Wokół niego rozciągał się krótki, zarośnięty ogródek, a w tle słychać było szum fal, które jakby żyły własnym życiem. Z każdą chwilą, jak byłem bliżej, przypominało mi się, jak wiele razy stałem tu jako dziecko, wpatrując się w horyzont, z nadzieją, że morze przywróci mnie do porządku, że wyrwie mnie z tej bezdennej otchłani, którą nazywałem domem.

Stałem przez chwilę, niepewnie patrząc na drzwi tego miejsca, które kiedyś było moim azylem. Pukając, nie byłem pewien, co tak naprawdę tutaj szukam. Chciałem poczuć się bezpiecznie. Ale bezpieczeństwo? Przecież tego nie było w moim słowniku od dawna. Moje dłonie drżały, a serce biło jak młot. To była dziwna, paraliżująca niepewność, jakby za każdym tym puknięciem otwierała się przepaść.

Z pewnością sprawiłem dziadkom niezapowiedzianą wizytę. Pytałem siebie, czy jeszcze mnie pamiętają. Czy w ogóle wiedzą, kim się stałem. Kiedy ostatni raz ich odwiedziłem? Rok, dwa lata? Trzy? Straciłem poczucie czasu, tak jak straciłem poczucie siebie. Byłem jedynie cieniem, który czasami mijał ich spojrzenia, niezdolny wypełnić tej pustki, która powstała, gdy zniknąłem. Kto by zechciał przyjąć nieproszonego gościa, zwłaszcza po tak długim czasie milczenia?

Po chwili drzwi otworzyły się, a przed oczami pojawiła się sylwetka mojej babci. Zmarszczone ręce opierały się na oparciu drzwi, jakby nie do końca wierzyła, że to naprawdę ja. Była starsza, jej oczy pełne zmęczenia, ale mimo to – wciąż pełne tej samej troski, którą pamiętałem z dzieciństwa.

Spojrzała na mnie, a jej spojrzenie było jak głęboki wdech, jakby widziała mnie po raz pierwszy od lat, ale wciąż potrafiła dostrzec coś, co kiedyś było. I wtedy sięgnęła po słowa.

– Jak się masz, wnuczku? – powiedziała, a jej głos był łagodny, choć pełen ukrytego niepokoju.

Nie odpowiedziałem od razu. Jej pytanie wydało mi się tak obce, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Co mogłem rzec? Jakie miałem prawo, by mówić, skoro nie potrafiłem nawet zrozumieć siebie? Chciałem po prostu uciec od tego wszystkiego, od tej oczekującej ciszy, która mnie otaczała. Ale nie mogłem.

– Wnuczku, nie jesteś tu po prostu tak... znikąd. Przyszedłeś po coś. – Dodała, patrząc na mnie w sposób, który zdawał się sięgać głębiej, niż zdawałbym sobie z tego sprawę.

I wtedy poczułem to uczucie, które od dawna próbowałem zagłuszyć. Łzy, które wracały jak niechciany gość, który pojawiał się w najmniej odpowiednim momencie. Wstrzymałem oddech. Czyżbym naprawdę potrzebował tego? Ich obecności? Ich miłości, której kiedyś bałem się jak ognia?

– Przepraszam, babciu – wymknęło się z moich ust, a ja nie mogłem już nic na to poradzić.

Przytuliła mnie delikatnie, chociaż była starsza, słabsza. Zrobiła to w sposób, który nigdy nie zmienił się przez te wszystkie lata. To było to samo, co kiedyś – czysta, niezachwiana troska.

– Dobrze, że tu przyszedłeś. – Jej głos drżał, ale nie z lęku. Był to raczej strach przed tym, co mogło się wydarzyć. Strach przed tym, że ja sam byłem nie w pełni obecny, nie w pełni tym, kim byłem.

Wszedłem do środka, stawiając kroki na drewnianym podłogowym parkiecie, który wydawał mi się znajomy, a jednocześnie obcy. Moje oczy wędrowały po tym miejscu, które kiedyś było pełne życia. Teraz panowała tu cisza – zapach drewna, starych książek, zgasłego ognia w kominku.

Zasiadłem w fotelu naprzeciwko kominka, a babcia postawiła na stole kubek gorącej herbaty. Dłonie drżały mi, ale to nie miało znaczenia. Wiedziałem, że potrzebuję tej ciszy. Potrzebuję tej chwili, by poczuć się... człowiekiem. Ktoś, kto miał w sobie choć odrobinę normalności. Ktoś, kto miał choć cień przyszłości, którą mógłby odczuć.

Siedziałem tam, milcząc, a babcia nie nalegała. Rozumieliśmy się bez słów. Czułem, jak moje ciało zaczyna powoli oddychać. Byłem w miejscu, gdzie czas się zatrzymał. I mimo tego, że nie miałem pojęcia, jak dalej żyć, to w tej chwili to miejsce wydawało się być moim domem, niezależnie od tego, co miało się wydarzyć dalej.

Morze za oknem było spokojne, bez fal, jak zagrzebana w piasku nadzieja.

Babcia zawołała dziadka, a cała reszta wydarzyła się niemal bez mojej ingerencji, jakby scenariusz był już napisany, a ja tylko odgrywałem swoją rolę. Nie miałem siły protestować ani się opierać, po prostu poddałem się tej chwili, którą przyniósł los.

Dziadek wszedł do pokoju, jego postawa pełna spokoju i doświadczenia. Był człowiekiem, którego nie można było oszukać, choć nigdy nie pokazywał tego bez potrzeby. Uścisnął moją dłoń, z mocą, ale i delikatnością, jakby nie wiedział, jak długo moje ciało było obce tej formie kontaktu. Mimo to, jego uścisk mówił wszystko. Pozwolił mi odczuć, że wciąż tu jestem, że nie uciekłem całkowicie. Słowa, które miał powiedzieć, mogłyby wybrzmieć głośniej, ale to milczenie było dla mnie najcięższe.

— Siadaj, siadaj. Zjedz z nami. — zaprosił mnie do stołu, nie wnosząc żadnego pytania. Po prostu zaakceptował moją obecność, jakby czekał na nią przez całe życie.

Czułem się jak intruz w tym domu. Przez chwilę chciałem odmówić, odrzucić zaproszenie, bo przecież nie byłem w stanie zjeść. Przyzwyczajony do głodówek i ciała zniszczonego przez lata uzależnienia, uważałem, że nie będę w stanie przełknąć ani kawałka. I to był odruch, który wyniosłem z tych wszystkich lat, w których walczyłem o każdy oddech, każdy dzień, nie dbając o to, co trafiało do mojego wnętrza.

Ale kiedy spróbowałem pierwszego kęsa... To uczucie, które mnie ogarnęło, było nie do opisania.

Po prostu znów byłem małym dzieckiem na wakacjach u dziadków. W jednej chwili wszystkie te lata odcięcia od wszystkiego, co kiedyś znałem, wyparowały. Tak jakby w tej jednej łyżce holenderskiego dania, które babcia przygotowała z sercem, było wszystko, czego mi brakowało. Smak stał się mostem do przeszłości, do tych lat, kiedy jeszcze potrafiłem cieszyć się prostymi rzeczami, zanim zgubiłem siebie. Siedziałem tam, zerkając na talerz, jakbym nie mógł uwierzyć, że moje ręce wciąż mają siłę trzymać sztućce, że wciąż mogę połykać jedzenie, że wciąż jestem zdolny do normalności.

Zjadłem wszystko. Byłem tak głodny, że nie myślałem o niczym. Miałem ochotę wylizać talerz, jak dziecko, które nigdy nie miało dość. Smak tej zupy, tego mięsa, każdej przyprawy w tym daniu – wszystko wróciło do mnie w moment. Kiedy zrozumiałem, że nie potrafię się oprzeć, nie wiedziałem, czy jestem szczęśliwy, czy raczej przestraszony tym, jak bardzo moje ciało domagało się czegoś, co wydawało się tak odległe przez ostatnie lata.

Babcia zabrała naczynia ze stołu, a potem zniknęła na drzemkę, by poobiedni sen wypełnił dom swoją nieśmiałą ciszą. Pozostaliśmy tylko ja i dziadek. Zatrzymał się przy lodówce, wyjął dwie butelki piwa, jakby nigdy nie było między nami żadnych lat milczenia. W jego gestach nie było żadnej presji. Po prostu położył butelkę na stole, jakby to była codzienna sprawa. Jego ręce były ciężkie od pracy, ale tak pewne, że nie musiałem o nic pytać. Usiadłem w fotelu, patrząc na telewizor, który w tym momencie stał się tylko tłem, białym szumem otaczającym mnie w tej chwili.

Dziadek siedział obok, patrząc na mnie w milczeniu. Jego wzrok nie był pełen wyrzutów ani ocen. Po prostu patrzył. Czułem, jak ten wzrok wgryza się w moją skórę, jakby chciał odkryć każdy fragment mnie, który chowałem przez te lata. Wiedział, że nie muszę nic mówić. On wiedział wszystko. Jego oczy były wypełnione historiami, które mógł mi opowiedzieć, ale nie musiał. One były w nim, zamknięte w tych zmarszczkach, które opowiadały o wszystkich ludziach, których spotkał, i o wszystkich ludziach, których nigdy już nie spotkał.

I wtedy przerwał milczenie, ale jego słowa brzmiały tak, jakby miały przebić się przez mój cały świat:

— A więc wnuku... Jak długo jeszcze zamierzasz uciekać przed życiem?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro