Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział I

Część I - W głębi mroku

  
Ludzie myślą, że upadek jest nagły. Że budzisz się pewnego dnia i po prostu stajesz się wrakiem. Ale to nie działa w ten sposób. Upadek człowieka jest procesem – cichym, powolnym, niemal niezauważalnym. Zaczyna się od małych rzeczy. Od pierwszego kieliszka, który miał być ostatnim. Od pierwszej linii, którą wciągasz „tylko dla zabawy". Od pierwszej nocy, którą spędzasz na podłodze, patrząc w sufit i zastanawiając się, kiedy to wszystko poszło tak bardzo nie tak. 

Prawdziwy upadek to nie spektakularna katastrofa. To gnicie od środka. To stopniowa utrata siebie – kawałek po kawałku, dzień po dniu, aż pewnego ranka patrzysz w lustro i nie rozpoznajesz własnych oczu. 

Myślisz wtedy: to jeszcze nie dno

Potem zaczynasz tracić ludzi. Najpierw tych, którzy się martwili, potem tych, którzy już przestali. Ostatecznie zostajesz sam – ty, twój nałóg, cały ten mrok i nocne niebo, które patrzy na ciebie z obojętnością. 

Myślisz znowu: to jeszcze nie dno.

A potem przychodzi moment, kiedy nie masz już nic. Kiedy twoje ciało to tylko mechanizm podtrzymujący ból, a umysł jest labiryntem, z którego nie ma wyjścia. Kiedy godziny zlewają się w jeden długi, ciągnący się koszmar. Kiedy twoje serce bije tylko z przyzwyczajenia, a ty nawet nie wiesz, po co jeszcze oddychasz. 

Tak wygląda upadek. Mój upadek.

Papieros palił się leniwie między moimi palcami, żarząc się w ciemności niczym mała, gasnąca gwiazda. Wciągnąłem dym do płuc, czując ten znajomy, gryzący ciężar, po czym wypuściłem go powoli w nocne powietrze. Lubiłem patrzeć, jak rozprasza się w pustce, dokładnie tak samo, jak moje myśli – chaotyczne, poszarpane, bezsensowne.

Ludzie lubią myśleć, że piekło to coś odległego, coś, co czeka na nich po śmierci. Ja wiem, że piekło zaczyna się znacznie wcześniej – w momencie, w którym budzisz się rano i pierwszą myślą jest to, że wolałbyś już nigdy nie otworzyć oczu. Piekło za życia. W tych czterech ścianach, w mojej głowie, w pustce, która mnie otacza. To piekło nie płonie – ono zamarza.

Mam dwadzieścia dwa lata i niczego nie czuję.

Nie zawsze tak było. Kiedyś miałem plany, marzenia, wiarę w to, że być może mogę coś znaczyć. Ale życie to dziwka, która nie pyta, czy jesteś gotowy na ciosy. Po prostu je zadaje.

Pierwszy był ojciec – ten, którego nigdy tak naprawdę nie było. Chlał, bił, wracał do domu tylko po to, by wyrzygać na matkę swoje frustracje, a potem znikał na kilka dni. Byłem dzieciakiem, który czekał przy oknie, zastanawiając się, czy tym razem wróci trzeźwy, czy może znowu złamię sobie żebro, spadając ze schodów.

Potem była matka – ta, która miała nas ocalić, ale zamiast tego po prostu wyszła. Bez słowa, bez pożegnania. Z dnia na dzień stałem się nikim. Dzieckiem, którego nikt nie chciał. Zostałem sam, już nikt nie interesował się moim losem. Mogłem robić co chciałem.

Zacząłem palić w wieku czternastu lat.

W wieku piętnastu lat zaczęłam pić na potęgę.

Mając szesnaście lat wciągnąłem pierwszą kreskę.

Za to w wieku siedemnastu lat pierwszy raz przedawkowałem.

I na tym powinno się skończyć. Lecz mój upadek trwał dalej, doprowadzając do miejsca, w którym właśnie się znajduję.

Narkotyki dają złudzenie kontroli. Bierzesz je, żeby coś poczuć albo żeby nie czuć nic. Ja wybieram drugą opcję. Po prostu wciągasz, palisz, wsmarowujesz, połykasz – nieważne jak, ważne, żeby działało. A potem nie czujesz już nic, nic poza przyśpieszonym biciem serca i ogromnymi pokładami energii, które przejmują kontrolę nad twoim ciałem. Gdy fizycznie włada tobą chaos, twój umysł w końcu milknie. Nastaje cisza. Brak w tobie jakichkolwiek emocji, poczucie winy znika, a życie staje się bardziej znośne. Później to już tylko kwestia czasu, gdy zaprzyjaźniasz się z prochami.

Moim kompanem u boku, prowadzącym mnie przez życie, stała się amfetamina.

Na początku były to tylko weekendy. Zamieniłem je na codzienność, bez której nie umiałem już funkcjonować.

Nie jestem ćpunem z brudnej meliny. Mam swoje rytuały. Amfetamina* – gdy muszę udawać, że żyję. Alkohol – gdy chcę zniknąć. Kryształ* – gdy ciało błaga o ulgę. Trzymam wszystko w drewnianej skrzynce pod łóżkiem, jakby to były skarby, a nie mój osobisty zestaw do autodestrukcji.

Ludzie mnie mijają, uśmiechają się, ale ja wiem, że jestem tylko wydmuszką. Gościem, który nauczył się udawać, że wszystko jest w porządku. W klubach gram swoją rolę – jestem tym cichym, mrocznym typem, który nie mówi zbyt wiele, ale który zawsze ma przy sobie coś na rozluźnienie. Dziewczyny lubią takich jak ja. Myślą, że mogą mnie naprawić, że za tym wszystkim kryje się coś dobrego.

Gówno prawda.

Nie szukam miłości. Nie szukam niczego.

Szukam tylko sposobu, by jakoś przetrwać kolejny dzień.

Noc jest jedynym momentem, kiedy czuję się sobą. Wtedy, gdy wszyscy już śpią, a ja mogę siedzieć na balkonie, palić kolejnego papierosa i słuchać muzyki, która rozrywa mi serce. Zawsze w tych chwilach patrzę w niebo, szukając odpowiedzi, których nigdy nie znajdę.

Mówią, że gwiazdy są martwe.

Tak jak ja.

Papieros w mojej dłoni zgasł. Obdarzam niebo ostatnim spojrzeniem, by następnie obrać drogę ku łożu w moim zagraconym pokoju. Nie wiem, która jest godzina, lecz nad ulicami miasta mozolnie wyławiają się poranne promienie słańca. Aż się krzywię. W sumie nie wiem nawet, jaki jest dzień. Może poniedziałek. Może czwartek. Wszystko zlewa się w jedną długą, szarą godzinę. Chciałbym wstać i rozpocząć ten dzień, ale każda część mojego ciała jest jak z betonu. Pozwalam więc by materac łóżka objął mnie jeszcze na parę chwil, wsłuchując się w teksty piosenek grających w tle.

Ostatnio brałem mniej, ale nie dlatego, że tego chciałem. Po prostu kończą mi się pieniądze. A może siły. Sam już nie wiem. W każdym razie, tak jak już wspomniałem, brałem mniej. Wielce mi wyczyn, co?

Sięgam po telefon. Kilka nieodebranych połączeń, parę wiadomości, na które nie mam siły odpisać. Po chwili ekran gaśnie, a wraz z nim znika jedyny ślad, że ktoś jeszcze pamięta, że istnieję.

Zaczyna boleć mnie głowa. Nie, nie głowa. Wszystko. To takie dziwne uczucie – ból, który nie ma konkretnego miejsca, który rozlewa się po całym ciele i pali od środka. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałem normalnie. Nie pamiętam, kiedy cokolwiek sprawiło mi jakąkolwiek przyjemność. W końcu tak działa feta, nie śpisz, nie jesz, nie myślisz. Patrzę na drewnianą skrzynkę pod łóżkiem. Moja apteczka. Moje zbawienie.

Moja zguba.

Biorę tabletkę, łapczywie przepijam
Czekam aż zacznie się wreszcie rozpuszczać
Ostatnio już chyba nie działa
Muszę zapisać się znów do lekarza
Ciekawe co powie psychiatra
Zimny prysznic nie pomaga mi
Muszę poszukać znów w sobie sił
Ciężko wstać jak się nie chce nic
O wszystko trzeba się ze sobą bić
Najprostsze rzeczy są ciężkie
Gdzie ja podziałem tę całą energię
Jeszcze niedawno tu było jej więcej
Pompek to nawet nie robię, chyba się znowu położę
Śniadanie spokojnie też mogę odpuścić
Zresztą tu mają niedobre
Zapadam się w łóżko i tracę kontrolę

Wstaję z trudem wsłuchując się w słowa wypowiedziane przez rapera. Utożsamiam się z nimi. Każdy mój ruch wydaje się być katorgą. Podchodzę powoli do okna, odsłaniam rolety. Światło wbija mi się w oczy jak szpilki.

Słońce świeci, ale dla mnie jest tylko kolejną częścią tej obojętnej rzeczywistości, w której nie potrafię znaleźć swojego miejsca. Nastanie nowego dnia kompletnie nic dla mnie nie znaczy. Biorę zimny prysznic. Woda spływa po moim ciele, ale nie daje ukojenia. Nadal czuję się brudny. Nadal czuję, jak coś w środku mnie gnije.

Siadam z powrotem na łóżku. Ściskam w palcach kolejnego papierosa, ale jeszcze go nie odpalam.

Pamiętam, jak byłem dzieckiem i myślałem, że gwiazdy to nasze marzenia. Teraz wiem, że spadają, gdy umierają. Może to właśnie to – może każdy upadek człowieka jest po prostu kolejną gwiazdą, która gaśnie na tym cholernym niebie.

Szperam głęboko tak w swoim umyśle
Się boję, że stamtąd nie wrócę
Słowa mnie niosą przez życie
Sprawiają, że dzieje się znowu
Liczę, że parę chwil jakoś ominę
Spokojnie znów trafię do domu
Do młodych lat, gdy nie musiałem tak myśleć
Do młodych lat, do problemów kto biegnie po piłkę
Do młodych lat, do gofrów i wody z syfonu
Do młodych lat, gdy mama wiedziała jak pomóc

Zamykam oczy. W mojej głowie słyszę dudniącą ciszę. Taką, która nie uspokaja, a przytłacza i przyprawia o ból głowy. Leżę i czekam. Na co? Sam nie wiem. Może na sen, który nie przyjdzie. Może na ulgę, której nie znajdę. Może na koniec, który nigdy nie nadchodzi.

Teraz samotnie w sterylnym pokoju
Gdzie wszystko jest tak obojętne
Liczę oddechy i patrzę przed siebie
Myślę kiedy to wszystko odejdzie

Siedzę samotnie w pokoju i myślę
Może niepokój z melodią odpłynie

Chciałbym w to wierzyć.

Patrzę na swoje odbicie w lustrze. Oczy zapadnięte, podkrążone, skóra nienaturalnie blada, jakby zeszło ze mnie całe życie. Przygryzam wargę i przeczesuję palcami kruczoczarne włosy. Wyglądam jak wrak człowieka, ale to już nie robi na mnie większego wrażenia. Przestało jak dzieciaki z poprzedniej szkoły wołały na mnie Chłopiec emo. Krzyczały te słowa jako przestroga dla innych, by nie zbliżać się do mnie. Co było mi wtedy bardzo na rękę, gdyż nikt nie odważył się do mnie nawet podejść, kiedy snułem się po szkolnych korytarzach jak widmo.

Sięgam do szuflady w biurku. W środku leży mały, napoczęty woreczek z białym proszkiem, który poprzedniego dnia wyłowiłem z pudełka pod łóżkiem. Chwytam go bez wahania. Przesypuję sporą część fety na ekran telefonu, rozprowadzam kartą, która nadaje się już tylko do wymiany, a potem zwijam banknot i nachylam się nad stołem.

Wciągam mocno i szybko.

Na początku nie czuję nic. Tylko znajomy, chemiczny smak spływa mi do gardła, wywołując lekkie pieczenie. Ale po chwili nadchodzi fala – moje serce przyspiesza, ciało napina się, a świat zaczyna wydawać się ostrzejszy, wyraźniejszy. Jakby ktoś podkręcił kontrast rzeczywistości.

Zamykam oczy. Przez chwilę czuję się, jakbym znowu kontrolował swoje życie. Jakbym miał siłę, by przetrwać kolejny dzień. Całe szczęście, że ten ściek działa tak szybko. Gdy zacznie się zjazd, wiem, że chwilowo będę żałował, lecz w tym momencie to się nie liczy. Czuję energię przepływającą po ciele, czuję się szybki, w końcu żywy.

Zakładam na siebie czarną bluzę, biorę z komody kluczyki do samochodu i wychodzę z mieszkania.

Na parkingu odpalam silnik samochodu i opuszczam w połowie szybę. Lodowate powietrze uderza mnie w twarz, ale nie przeszkadza mi to. Wręcz przeciwnie – czuję, że jeszcze bardziej mnie pobudza.

Droga na uczelnię jest jak zwykle pełna korków. Przeplatam się między samochodami, wciskając gaz bardziej, niż powinienem. Muzyka dudni w głośnikach, basy wibrują mi w klatce piersiowej. Nie powinienem prowadzić w takim stanie. Wiem to. Ale to nie pierwszy raz i prawdopodobnie nie ostatni. Zresztą już od pierwszego razu zacząłem odnosić wrażenie, że prowadząc po amfetaminie, która pomaga mi w koncentracji,  jestem zdecydowanie lepszym kierowcą.

Czerwone światło.

Zaciskam dłonie na kierownicy i opieram głowę o zagłówek. Mój umysł pędzi, jakby ktoś wcisnął przyspieszenie. Myśli kotłują się w głowie – o przeszłości, o tym, co spieprzyłem, o tym, czy kiedykolwiek uda mi się stąd wyrwać.

Światło zmienia się na zielone. Ruszam gwałtownie. Przestaje myśleć.
Na uczelni jestem spóźniony, ale to nic nowego. Szybkim krokiem wchodzę na korytarz, mijając ludzi, którzy zdają się mnie nie zauważać. W sumie dobrze – nie mam ochoty na żadne rozmowy. Sięgam do kieszeni po telefon, gdy nagle coś – a raczej ktoś – wpada na mnie z impetem. Cofam się o krok, czując uderzenie czyjegoś ciała o moje.

Patrzę w dół i widzę drobną dziewczynę.

Jej blond włosy rozsypują się po ramionach, a oczy – jasne, niemal przezroczyste – patrzą na mnie z lekkim zaskoczeniem.

– Cholera – mruczy, podnosząc z ziemi książki, które wypadły jej z rąk. – Przepraszam, zagapiłam się. – mówi pospiesznie, posyłając mi przepraszające spojrzenie.

Kucam obok niej i sięgam po jedną z książek. Nawet na nią nie patrzę, wiem, że moje źrenice nie zdradzają jeszcze mojego odużenia, bo wystrzelą dopiero, gdy dopadnie mnie zjazd – zamiast tego przyglądam się jej dłoniom. Smukłym, delikatnym, zupełnie innym niż moje.

Dziewczyna rzuca mi krótkie „dzięki" i wstaje.

Ja też się podnoszę, ale nie odchodzę.

Nie wiem dlaczego, ale przez chwilę nie potrafię oderwać od niej wzroku. Może to jej włosy, które lśnią w sztucznym świetle korytarza. Może oczy, które patrzą na mnie, jakbym był kimś więcej niż tylko przypadkowym przechodniem. W których można dostrzec życie.

– Spóźniony? – rzuca z lekkim uśmiechem.

– Jak zawsze – odpowiadam obojętnie zachrypniętym głosem. Dajcie mi wody... myślę sobie, gdy suchość w jamie ustanej daje mi o sobie znać. Jeden se skutków obocznych prochów, którego nienawidzę.

Blondynka unosi brew, jakby analizowała moje słowa.

– Ja też – mówi w końcu. – W sumie dobrze się składa.

Patrzę na nią pytająco.

– Idziemy w tym samym kierunku – dodaje, wskazując drzwi do sali wykładowej.

Nie odpowiadam. Po prostu ruszam obok niej.

Nie wiem jeszcze, że właśnie zaczynam iść w zupełnie innym kierunku, niż zamierzałem.







*Amfetamina - (potocznie: amfa, feta, białe, kurz) syntetyczny środek pobudzający, pochodna fenylopropylanu. Działa stymulująco na układ nerwowy, a przyjmowana w dużych dawkach przynosi długie, wielogodzinne pobudzenie. Zmniejsza łaknienie i potrzebę snu. Zwiększa koncentrację, choć w większych dawkach efekt może być wręcz przeciwny.

*Kryształ - metamfetamina (potocznie: kryształ, meta, lód, piko, crank, ice, quartz) to organiczny związek chemiczny, pochodna amfetaminy, który różni się od niej obecnością grupy N-metylowej. Choć obie substancje pod względem chemicznym są podobne, metamfetamina silniej oddziałuje na ośrodkowy układ nerwowy, dając bardziej euforyczne, długotrwałe doznania.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro