Serce Zalewa Czarna Krew.
Po kąpieli ubrałam się w spodnie koloru czarnego jak i buty. Koszula śnieżnobiała, która przylegała do mojego torsu. Po śniadaniu udałam się tradycyjnie do biblioteki. Zen już siedział i się uczył. Niewiarygodne jak szybko wszystko się zmieniło. Wiosna za oknem już zagościła wśród nas.
- Cześć. - rzekłam.
- Hej. - uśmiechał się jak zawsze.
- Wszystko dobrze? - zapytał.
- Tak . - odpowiedziałam gdy wchodziłam na drabinę.
Robiliśmy to co zazwyczaj aż wieczorem zaproponował mi mały trening.
- I co? Znów cie skopię?
- Haha! To się okaże. Wtedy dawałem ci fory.
- Ta. Teraz się tłumacz! - krzyknęłam z drugiego końca pomieszczenia.
Zeszłam z drabiny gdy do mnie przyszedł.
- No, gotowe. - w końcu skończyłam uporządkowanie tych ksiąg.
Alfabetycznie, kategoriami.
- Dobra robota. - rzekł i przyciągnął mnie do siebie. Złożył szybki pocałunek.
- Ej, zawcześnie. Po za tym.
- Po za tym, królowa wie. Nie musimy dłużej udawać. - przerwał mi. Naprawdę? Skoczyłam na niego z radości. O, Boże.
- Nareszcie. - szepnęłam.
- Um.
Po obiedzie poszliśmy do sali treningowej. Światło żyrandoli dawało pomieszczeniu jakiekolwiek życie. Zza okien nie było już śniegu a dni były coraz dłuższe. Teraz gwiazdy lśniły na swoim niebie. Czerwone zasłony przy oknach i ze złotymi sznurami.
- To jak? Powtórka? - spytał.
Wzięłam identyczny miecz jak przed temu ze stojaka. Uczynił to samo.
Stanęliśmy na przeciw siebie.
Miecz skierowałam u niemu.
Stanął luźnej w porównaniu jak wtedy. Co kombinował?
Jednak to on pierwszy ruszył.
Chciał mieczem prosto na mnie, ale zrobiłam unik w bok. Poleciał do przodu. Szybko wrócił do mnie i zaczęło się parowanie mieczami. Byłam dumna z siebie. Nie wiem czemu, ale to napewno było widać na mojej twarzy, że się lekko uśmiecham bo jemu oczy się rozszerzyły. W końcu wykręciłam mu miecz z dłoni. Dźwięk metalu o podłogę oznaczał koniec. Ostrze skierowałam ku niemu.
- Koniec, skarbie. - rzekłam.
Uniósł ręce do góry.
- Okay. Wygrałaś. - odpowiedział. Odstawiłam miecz na miejsce. Nagle chciał zrobić krok w moją stronę, ale coś go zabolało. Złapał się za żebra.
- Zen?!- pobiegłam do niego zaniepokojona. Na twarzy miał grymas z bólu i upadł na podłogę.
Podpierał się dłońmi, by jakoś się trzymać. Złapałam go za ramiona.
- Co jest? - nie mógł mówić.
Popchnęłam go na plecy i rozerwałam mu bluzkę. Przy sercu miał ogromną fioletową plamę.
- Straż! Straż! Pomocy! Błagam! - Krzyczałam jak szalona. Padło dwóch strażników. Od razu zabrali go do pielęgniarki. Zostałam tylko ja i cztery ściany. Oddychałam ciężko. Nie, niemożliwe. Nie mów mi, że on. Chory? Proszę, nie. Zaczęłam płakać. Skuliłam się na podłodze. Zrobię wszystko, ale durny losie, proszę nie odbieraj mi i jego. Nie jestem sobą gdy kogoś tracę. Najpierw rodzice, potem opiekunka, która mi pomogła wstać zanim ruszyłam w podróż. Nie, nie mogę. Nie jestem piękną gdy jestem zraniona.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro