Pożegnanie.
Następnego dnia postanowiłam, że uda się we wszystkie miejsca, w których byłam. Zjadłam śniadanie i ubrałam się w skromną błękitną sukienkę. Na to czarna peleryna.
Włosy pozwoliłam by były swobodnie. Najpierw udałam się do biblioteki. Wyjęłam spod dekoltu kluczyk na łańcuszku. Przekręciłam go w zamku i otworzyłam wrota. Słońce świeciło tu jak pierwszego dnia o poranku. Tyle, że był tu bałagan, a teraz każda książka jest na swoim miejscu. Wszystko w pewnej konstelacji. Teraz to ja będę musiała znaleźć kogoś kto będzie o to dbał. Uśmiechnęłam się szeroko na tą myśl. Westchnęłam ciężko. Dobra, trzeba iść dalej. Jeszcze trochę do zrobienia jest. Ostani raz zamykam te drzwi.
Następnie poszłam do sali balowej.
Parkiet był umyty. Zasłony wyprasowane. Scena pusta.
Bez skrzypiec i gości. Wyszłam na zewnątrz tam gdzie staliśmy we dwoje pod osłoną nocy. Słońce już było wysoko nad horyzontem. Trochę zabolały te wspomnienia. Pierwszy raz go wtedy pocałowałam. Nigdy tego nie zapomnę. Ruszamy dalej.
- Witajcie.
- Witaj, damo. - rzekł strażnik.
- Wybieram się w miasto. Za jakiś czas wrócę, gdyby ktoś o mnie pytał. - wyjaśniłam.
- Oczywiście, miłego dnia. - ukłonił się. Niedługo każdy będzie mi podwładny. Nasze stosunki się zmienią. Przeszłam przez bramę główną i kawałek dalej do Magmet.
Ulice jak zawsze tętniły życiem.
W powietrzu unosił się zapach świeżego chleba. Na straganach wystawili świeże owoce i warzywa.
Oczywiście Pani Bell wystawiała kwiaty przed sklep.
- Ohayo!
- Ohayo! Dawno cię nie widziałam. - dalej nosiła ten fartuch o włosy w koku.
- Trochę się pozmieniało.
- Wejdź. - od razu wpadłam na chmurę kwiatów w tlenie. Pobiegła na zaplecze i przyniosła dwie szklanki wody. Nie miałam ochoty by pić.
- Mów, skarbie.
- No, dostałam prace tam. Udało się.
- No to teraz musisz żyć w dostatku.- wzięła łyk.
- Tak jakby.
- Ale przynajmniej dbają o ciebie?
- Lepiej niż na to zasługuję. - odpowiedziałam.
- To najważniejsze. Wybacz mi, ale mam mnóstwo roboty. Zaraz będzie dostawa. - ominęła mnie i zaczęła ustawiać wazony z różami. Chyba jej przerwałam.
- Ja też już muszę iść. Miło było.
- Ale odwiedź mnie jeszcze.
- To napewno. Dowidzenia. - wyszłam ze sklepu na ulicę. Muszę nawet tu przyjść jeszcze kiedyś, przecież tu są moi rodzice. Ostatnie miejsce to była jego komnata. Bałam się tam wejść, ale gdy tylko mi się udało, zastałam ład i porządek. Książki, które miał były ładnie poukładane w stosy. Łóżko, pościelone. Wyczyszczony komin. Chciałabym, żeby było tak ze mną. Nie pozostawił blizn. Stałam tak na środku pokoju, przypominając sobie jak tańczliśmy we dwoje.
A potem. Poczułam setki igieł w swoim brzuchu. Będzie ciężko.
I może być jeszcze ciężej. Jutro już nie będę sobą, przecież.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro