Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~*~*~

Krótki shot o Grzesiu w wojsku i Czwartym Lipca.
Hurt and comfort, taki fluff pod koniec wyszedł przypadkiem XD

Edited by alemqa <3

Miłego czytania!

~~~~

Młody, brązowowłosy mężczyzna drżał niekontrolowanie. Nogi miał podciągnięte pod samą brodę, obejmując je rękoma, które były splecione w silnym uścisku. Paznokcie wbijały się nieświadomie w skórę, tworząc czerwone półksiężyce na zewnętrznej stronie dłoni. Twarz młodzieńca przedstawiała interesującą mieszaninę otępienia i przerażenia, a brązowe oczy uporczywie wpatrywały się w jeden punkt.

Kilkadziesiąt metrów od nieruchomego mężczyzny, znajdowała się wsiąknięta w piasek krew. Zaledwie paręnaście minut temu stał tam wróg z bronią, lecz dzięki szybkiej reakcji Gregory'ego, przeciwnik został wyeliminowany. I to wręcz na zawsze. Osiemnastoletni Gregory Montanha zabił człowieka.

W umyśle odtwarzał tą samą scenę w kółko. Nieznany człowiek pojawił się niemal znikąd. Był dość niski i chudy, wyglądał jakby miał maksymalnie dziewiętnaście lat. Jedynie Gregory został z tyłu grupy i dostrzegł oponenta. Nieznany chłopak wyciągnął broń i zaczął celować w kierunku tymczasowej Amerykańskiej bazy wojskowej. Szatyn natychmiast uniósł własną broń i wycelował w wroga. Obserwował go chwilę, upewniając się, że przeciwnik nie ma przyjaznych zamiarów, nie czekał na atak ze strony mężczyzny. Wystrzelił. Raz, drugi, trzeci. Za czwartym trafił człowieka w brzuch, a za piątym w głowę.

Gdy ujrzał z oddali upadające, zmasakrowane ciało, poczuł ciarki na plecach. Czekoladowe oczy się rozszerzyły, a z jego dłoni wypadł karabin. Narzędzie śmierci opadło z głuchym trzaskiem na popękaną glebę. Gregory oparł się o ścianę budynku, która się za nim znajdowała i powoli osunął się na ziemię, przetwarzając w głowie, co się właśnie wydarzyło. Zabił człowieka. Chłopaka, który na pierwszy rzut oka wyglądał na nastolatka. Był w jego wieku, może nawet młodszy. A on odebrał mu życie.

Amerykańscy wojskowi natychmiast zebrali się w miejscu skąd usłyszeli strzały. Porucznik, który zrozumiał co się wydarzyło, wydał polecenie by reszta zajęła się martwym. Gdy reszta odeszła, próbował wszcząć konwersacje z wstrząśniętym szatynem, lecz po kilku marnych próbach, odszedł zrezygnowany, chcąc dać młodzieńcowi trochę przestrzeni.

Minęło dość sporo czasu, a Gregory nadal siedział na przeciwko miejsca wydarzenia. Już nie patrzył tępym wzrokiem na zaschniętą plamę krwi, a na karabin, który ponownie trzymał w drżących rękach. Nie wiedział, czy bał się bardziej destrukcji owej broni, czy samego siebie. Zabił. Czy będzie ponownie do tego zdolny? Czy zabijanie będzie mu kiedyś sprawiało przyjemność? Przecież to jest okropne. Czy jest złym człowiekiem? Czy--

— Gregory. — Natłok myśli przerwał znany mu od paru tygodni głos. Porucznik. Montanha ani drgnął. — Gregory, wiesz dobrze, że zapisując się do wojska, będziesz zmuszony do takich czynów. Zrobiłeś dobrze, obroniłeś bazy. W innym przypadku, ktoś mógłby ucierpieć — mówił porucznik. — Wojna taka jest. Wiele dzielnych żołnierzy przeżywa pierwsze kilka zabitych, lecz... Trzeba się przyzwyczaić. Skup się na swoich i ich dobrze.

— Zabiłem go — wychrypiał szatyn, wypuszczając z obrzydzeniem broń i wracając do pierwotnej pozycji. — On był w moim wieku, może młodszy. Miał całe życie przed sobą. Co jeśli miał żonę, dziewczynę? Co z jego rodzicami? Przyjaciółmi? Ja.. tak po prostu... — wzdrygnął się, nie kończąc zdania.

— Gregory, on też najprawdopodobniej wstąpił do wojska. Wątpię, że został zmuszony do służby. Tak jak i ty, i ja, i John, Robert i inni... on znalazł się tu z własnej woli. Gotowy, by się poświęcić.

— Ale...

— Nie ma co gdybać. Nie odwrócisz historii. Wojna to gówno, śmierć jest chujowa. Ale jest też częścią życia. Niemal każdy w wojsku to przechodzi, Gregory. Nawet ci co nie są odpowiedzialni za czyjeś czyny, czują poczucie winy. To naturalne. Jednak, pamiętaj za co, o co i dla kogo walczysz.

Porucznik poklepał Gregory'ego po ramieniu, po czym odszedł. Montanha zamyślił się, choć myśli nie przynosiły ukojenia, a jedynie pogarszały wszystko. Wyciągnął notatnik i długopis, który miał schowany w jednej z kieszeni, po czym wyrwał kartkę. Narysował jedną kreskę, symbolizując jeden. Jedno zabójstwo. Pierwsze morderstwo.

Gregory wypuścił z ponownie drżących dłoni notatnik i długopis. Schował twarz w kolanach, czując się jak potwór. Spirala mrocznych myśli dopiero się zaczyna.

— Gregory? — Wybrzmiał niepewny głos.

— Grzegorz? — Powtórzył się, tym razem nieco głośniej.

— Grzesiek, do kurwy!

Zimna ręka obróciła twarz szatyna w swoim kierunku. Montanha powoli mrugał, skupiając się na zmartwionych, bursztynowych tęczówkach. Montanha drgnął, zdając sobie sprawę, gdzie i kiedy się znajduje.

Przeniósł wzrok z twarzy kochanka na papierosa, którego trzymał w dłoni. Był on kompletnie wypalony i wyglądał jakby był zimny od co najmniej kwadransa. W tle rozbrzmiewały fajerwerki, a z oddali było słychać rozmowę i radosne krzyki ludzi. No tak, celebrują Czwarty Lipca, czyli Święto Niepodległości.

— Co się dzieje? — Erwin powiedział nietypowo łagodnie. W dłoni, która nie gładziła policzka brązowookiego, trzymał niedopity trunek i dwa wypalone zimne ognie.

— Nic — mruknął Gregory, wyrzucając papierosa do znajdującej się nieopodal popielniczki.

— Grzesiek... — jęknął zrezygnowany Knuckles. — Nie oszukasz mnie. Chodzi o hałas?

— Nic mi nie jest — powtórzył uparcie policjant, sięgając po plastikowy kubek Erwina. Dopił resztkę alkoholu jednym łykiem.

Zaczął oddalać się w kierunku stolików z drinkami, lecz ręka siwowłosego zacisnęła się na jego dłoni, tym razem bardziej stanowczo.

— Może powinniśmy pójść do domu? — zaproponował delikatnie.

— Nie — zaprzeczył zdecydowanie Gregory.

— Późno jest — wymamrotał złotooki.

— Jest 21:30! — warknął starszy. — Jak my chodzimy spać najwcześniej o drugiej...

— Jestem zmęczony — burknął niższy. — Chcę wrócić.

— Nie nabierzesz mnie. Za dobrze znam ciebie i twoje sztuczki.

— Nosz kurwa, Grzesiek! — krzyknął Erwin, gdy Montanha ponownie zaczął oddalać się od niego. W kilku krokach podbiegł i zaczął żywo gestykulować. — Nie jestem debilem, widzę, że coś się stało. Nie musisz przede mną udawać, nie oceniam cię przecież, a przynajmniej nie w takich sytuacjach. Po co siedzieć tu dłużej i się alkoholizować, zamiast po prostu wrócić wcześniej do mieszkania i odpocząć?

Gregory nie odpowiedział, jedynie spojrzał z tym samym pustym spojrzeniem na partnera.

— Chodźmy... — Knuckles dodał subtelnym głosem i lekko pociągnął go za rękę. Już nie oponował. Pozwolił młodszemu zaciągnąć do do grupki organizatorów imprezy.

— Grzegorz, łap! — krzyknął lekko wstawiony San, rzucając zapalonego patyczek zimnego ognia w stronę szatyna.

Ten ledwo go złapał. Poprawił uchwyt na niewielkim patyczku i skupił się na iskierkach. Co jak co, były ładne i nastrojowe. Gregory zagryzł policzek od środka. Ma przyjaciół, chłopaka, piękną pogodę, śliczne dekoracje i przyjemną atmosferę, a on zamartwia się przeszłością? Przecież powinien zostawić to dawno za sobą. Patrzył, jak ostatnie kilka iskierek wydobyło się z zimnego ognia. Ciepły lipcowy wiatr rozdmuchał brązową czuprynę, przywracając go do rzeczywistości. Wypaloną zabawkę odłożył na stolik obok i spróbował skupić się na rozmowie chłopaków z Erwinem.

— Gdzie jest Carbo? — zapytał siwowłosy.

— Poszedł gdzieś z Silnym — mruknął Albert, bawiąc się kluczykami samochodu Vasqueza.

— To przekażcie mu, że idziemy z Grzesiem do domu. Zmęczony jestem — wytłumaczył.

— Jezu, Grzegorz, co wy robiliście, że Erwinek taki zmęczony? — roześmiał się Thorinio.

— Bawiliśmy się w policjanta i złodzieja wraz z pełnym użyciem kajdanek i tasera. — Szatyn wywrócił oczami. — Dobranoc San, Speedo.

— Do jutra! — rzucił Erwin i pociągnął Montanhę do samochodu.

— Będziesz prowadził pod wpływem z policjantem w aucie? — rzekł Gregory.

— Nie piłem, ktoś mi zajebał drinka nim zdążyłem go nawet spróbować — burknął złotooki. — Jak ty potrafisz żartować, gdy jednocześnie... no wiesz?

— Cecha nabyta — westchnął starszy, opierając głowę o szybę. — Nie rozmawiajmy o tym.

— Przepraszam — wymamrotał cicho Knuckles.

Większość drogi spędzili w ciszy. Montanha delektował się udekorowanym miastem, ciszą i spokojem. Erwin co jakiś czas spoglądał zmartwiony na kochanka, by ponownie wrócić wzorkiem na drogę. Obaj milczeli. Po kilkunastu minutach siwowłosy zaparkował na podziemnym parkingu wysokiego apartamentowca, w którym mieszkali. Bez słowa udali się do windy i dotarli do wspólnego mieszkania. Będąc w środku, Gregory spojrzał na niższego z troską i podszedł do niego.

— Dziękuję — wyszeptał, całując miękki policzek. Knuckles objął policjanta, wtulając go w siebie.

— Chcesz o tym porozmawiać? — zapytał łagodnie Erwin.

— Ja... Wiesz, zazwyczaj mam w dupie hałas. Codziennie mam do czynienia ze strzałami, wybuchami i innymi kombinacjami głośnych dźwięków... Nie mam typowego PTSD, nawet nie zostałem zdiagnozowany po powrocie, a co dopiero teraz. Po prostu... jakoś przez ten cały patriotyzm zacząłem myśleć o mojej służbie w wojsku, a fajerwerki po prostu to podsyciły — powiedział po chwili namysłu, krzywiąc się pod koniec zdania.

— A o czym myślałeś?

Gregory nie odpowiedział, tylko gestem dał młodszemu znać, żeby za nim podążył. Dotarli do pokoju gościnnego, w którym trzymali pudła ze starymi przedmiotami, których nie mieli okazji (bądź chęci i potrzeby) jeszcze rozpakować. Brązowooki uklęknął przy jednym z nich i zaczął przeglądać zawartość. Po dłużej chwili wyciągnął nieco pogniecioną i poplamioną kartkę.

— Co to jest? — dopytał zaciekawiony Erwin.

— Policz — zachęcił starszy, podsuwając mu pod nos kartkę. Była ona wypełniona znakami kontrolnymi, a z tyłu datami. — Z góry przepraszam za plamy po whiskey.

— Sześćdziesiąt siedem — mruknął Knuckles. — Tyle, co twój tatuaż.

— Wiesz do czego się to może odnosić? — zapytał Gregory. Knuckles się zawahał.

— Mam pomysły, ale chyba będzie lepiej, jeśli po prostu powiesz.

— Liczba osób, którą zabiłem w wojsku.

Złote oczy się rozszerzyły, a usta utworzyły kształt literki "o". Od razu poczuł się głupio. Nie chciał naciskać, ani przywoływać większej ilości nieprzyjemnych wspomnień.

— Nie chciałem... — zaczął, lecz starszy mu przerwał.

— Gdybyś nie zapytał, to i tak bym ci powiedział o tym. Myślałem o tym pierwszym. Wiesz, najgorszym. Pierwsze życie, które odebrałem. Porucznik, dobry człowiek, powiedział trochę życiowych mądrości, ale szczerze mówiąc, wtedy nie potrzebowałem racjonalnego myślenia, a wsparcia. Przytulenia, zapewnienia, nie wiem nawet... Wiesz, trochę głupio mi rozmawiać o tym akurat z tobą — westchnął, chowając karteczkę z powrotem do pudła. — Ale no cóż. Nawet jeśli niezbyt zrozumiesz, to wiem, że mnie wesprzesz i będziesz przy mnie. Zrobisz to, czego porucznik nie był w stanie zrobić dla małego, osiemnastoletniego Grzesia — uśmiechnął się nieśmiało.

— Zawsze — szepnął nieco wzruszony Erwin, ponownie obejmując policjanta.

Trwali w uścisku dość długo, dopóki Knuckles nie pociągnął delikatnie szatyna do ich sypialni. Zarządził, by się umył i przebrał w piżamę, a sam przygotował dwa kubki gorącej czekolady z proszku. Również się przebrał i wybrał losowy serial na laptopie. Gdy brązowooki ponownie zawitał w sypialni, niższy zaciągnął go pod kołdrę, a następnie przybliżył się do niego. Nie zrywał z nim kontaktu fizycznego, trzymając go za rękę, całując kostki u dłoni, czy w zagłębieniu szyi. Pod koniec odcinka, ukradł kilka ostatnich łyków słodkiego napoju, udając że nie słyszy oburzonego westchnienia ulatującego z ust Montanhy.

Gregory nie skupiał się na fabule serialu, a jedynie na bliskości ukochanego. Cieszył się, że go ma. W końcu przeszłości nie odwróci. Może za to skupić się na teraźniejszości i dbać o przyszłość. Wspólną przyszłość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro