Ciastka i okruszki, czyli historia pewnej przyjaźni
Praca zgłoszona do drugiej edycji konkursu Obrazy słowem malowane dla akcji #pisarskiWattpad.
Update: Praca zajęła #2 miejsce w konkursie.
________
Patt uwielbiał letnie wieczory (dokładnie takie, jak dzisiejszy). Ciepły wiaterek niósł smakowite zapachy z pobliskich restauracji i kawiarenek, niebo było pełne okruszków. Wiecie, tych drobinek widocznych każdej nocy. Patt nie był taki głupi, żeby spróbować do nich polecieć. Inne gołębie, które podejmowały zacięte próby dostania się do tych okruszków (zupełnie nie zważając na porażki poprzedników), spadały z wycieńczenia. Na ich przykładzie Patt dowiedział się, że gwiazdy są zbyt wysoko, żeby do nich dotrzeć. Nawet orły nie dałyby rady przebyć takiego dystansu.
Hej, skąd to zdziwienie na twarzach?
No tak, zapomniałam Was przedstawić.
Drodzy Czytelnicy, to jest Patt, mój zaprzyjaźniony gołąb. Patty, oto Czytelnicy.
To tacy ludzie, którzy siedzą i wpatrują się w kawałki papieru zapełnione literami.
Mówiłam ci przecież, to te czarne znaczki.
Tak, kiedyś w końcu nauczę cię czytać. Dasz mi wreszcie opowiadać?
Dziękuję.
W każdym razie, tamtego wieczora Patt kołował nad małą kawiarnią, wyczekując dogodnej okazji, żeby dostać coś do jedzenia. Nie był przecież tak niewychowany jak jego pobratymcy, rozszarpujący dziobami biedne ślimaki (tfu, okropieństwo. Nie próbujcie tego w domu) albo wygrzebujący brudne ziarna z kłosów zbóż. Obserwował więc ludzi.
Z tego, co na razie zauważył, wchodzili do wysokiego budynku z markizą, jednego z wielu stojących wzdłuż ulicy. Taras pod markizą był oświetlony ciepłym, żółtym światłem i stały na nim stoliczki z eleganckimi krzesłami. Równie eleganccy byli ludzie odwiedzający kawiarnię: panie w sukniach, a panowie w marynarkach i krawatach.
Próbował kiedyś zerwać taki jeden krawat z szyi małego człowieczka, bo myślał, że to coś do jedzenia. To nie była jego wina, w końcu ten mały też wkładał go sobie do buzi. Każdy mógłby się pomylić w tej sytuacji, prawda?
Po tym incydencie Patt musiał przez kilka dni chodzić po ziemi – a nie ma gorszej ujmy na honorze dla gołębia, chyba że ten sam by się na to zdecydował – ponieważ nadgorliwy opiekun malucha pogonił go zdrowo drewnianą laską.
Ludzie po niedługim czasie wychodzili z powrotem i zajmowali miejsca przy stolikach. Chwilę później podchodził do nich pan w białej koszuli, niosący na tacy smakowicie wyglądające ciastka.
W teorii mechanizm był prosty: wejść do kawiarni, powiedzieć, na co ma się ochotę i usiąść na dworze, przy stoliku. Resztą zajmie się ten pan w koszuli.
Patt przybrał więc dostojną pozę, wypiął swoją gołębią pierś i statecznym krokiem przeszedł przez drzwi.
A później rozpętało się piekło.
Zdołał przejść przez pół pomieszczenia, kiedy ktoś krzyknął. Patt nie przejął się tym zbytnio, w końcu udawał poważnego gołębia. To nie był czas, żeby rozglądać się po kawiarni.
Kiedy krzyki nie ustawały, co więcej, zaczęły się zbliżać, zrozumiał, że chodzi o niego. Czyżby zrobił coś źle? Przecież przyjął odpowiednią pozycję, nawet minę starał się naśladować. Widocznie to nie wystarczało.
Rozejrzał się wreszcie dookoła. W samą porę, bo tuż obok wylądował but. Patt postanowił poprawić swoją sytuację i zatrzepotał skrzydłami, odrywając się od ziemi. Uniósł się na wysokość twarzy, żeby człowiek nie musiał się schylać. Był przecież dobrze wychowany, a jego zamiarem było wyjaśnienie wszystkiego. Nie dostał jednak swojej szansy.
– Wynoś się stąd, brudasie! To kawiarnia, a nie wybieg dla ptaków! Zjeżdżaj! – Usłyszał okrzyki. Poczuł się zraniony, w końcu specjalnie umył się wczoraj w poidełku dla ptaków i starannie wyprostował piórka. Co jak co, ale brudny na pewno nie był. Obrócił się w powietrzu i wyleciał z kamienicy, starając się zachować dumny wyraz twarzy.
Trzeba było zmienić taktykę.
Na dworze znowu wylądował na ziemi, w ciepłym świetle lampy. Powoli zbliżył się do jednego ze stolików, gotowy poprosić o podzielenie się z nim ciastkami. Zanim zdążył chociażby otworzyć dziób, jedna z kobiet przy stoliku zamachnęła się na niego parasolem.
Po jakie licho był jej potrzebny parasol w taki ładny wieczór, tego Patt nie wiedział. No, ale ludzie mają swoje dziwactwa.
Ponowił próbę przy następnym stoliku, ale także zakończyła się porażką – omal nie został trafiony rzuconym w jego stronę blaszanym kubkiem.
Przy każdym kolejnym podejściu sytuacja wyglądała podobnie: zamiast smacznego jedzonka dostawał obelgi i krzyki. Nieustannie musiał uważać na głowę, bo jeszcze coś by mu ją odtrąciło.
– A cóż my tu mamy? – rozległ się nagle za nim cichy, mruczący głos, nie mogący zwiastować niczego dobrego. Patt odwrócił się szybko, stając oko w oko z szarym, wyliniałym kocurem oblizującym się po pysku.
Pal sześć ciastka, trzeba było uciekać!
Patt podleciał do góry, co było najlepszym sposobem na ucieczkę, bo przecież, jak wiadomo, koty latać nie potrafią. Na nieszczęście zbyt zbliżył się do jakiegoś mężczyzny, a ten perfidnie wykorzystał okazję i trzepnął go plikiem kartek.
Oszołomiony gołąb zatoczył się na kolejny stolik. Kot pognał za nim i wskoczył na blat, przewracając kieliszki. Patt latał w kółko od stołu do stołu, a kot biegał za nim, siejąc spustoszenie. Z kawiarni wypadło dwóch kelnerów i ruszyło w pogoń, wpadając niezdarnie na krzesła i ludzi.
Patt odzyskał wreszcie orientację. Przeleciał pod całą długością markizy i uniósł się w górę. Przysiadł na chwilę na okiennicy, próbując złapać oddech.
I wtedy na scenę wkroczyłam ja. Mieszkaliśmy z rodzicami na trzecim piętrze kamienicy, w której mieściła się kawiarnia. Usłyszałam zamieszanie i wychyliłam się przez okno, kiedy zobaczyłam gołębia siedzącego sobie nieopodal, na sąsiednim oknie.
Oto, co wydarzyło się dalej: prawie padłam z wrażenia, kiedy gołąb do mnie przemówił. Poprosił grzecznie o ciastko, więc zaprosiłam go do siebie. Zakradłam się do kuchni po słój słodkości, a kiedy wróciłam do pokoju, gołąb wpatrywał się w obrazek w mojej książce. Tak się złożyło, że była to książka kucharska, ponieważ strasznie chciałam zostać cukierniczką. Gołąb widocznie uznał mnie za sprzymierzeńca i przedstawił się, wykonując coś w rodzaju dygnięcia.
Od słowa do słowa dowiadywaliśmy się o sobie coraz więcej, aż w końcu zostaliśmy przyjaciółmi. W porównaniu do innych trzynastolatek, które znałam ze szkoły, nie miałam za dużo znajomych. Patt był pierwszą istotą, przed którą tak na prawdę się otworzyłam.
Rodzice początkowo mieli obiekcje dotyczące naszej przyjaźni, ale z czasem przyzwyczaili się do Patta. Zmajstrowaliśmy mu posłanie obok mojego łóżka i zapewniliśmy wszelkie inne wygody, oprócz klatki. To był jedyny warunek, pod którym Patt zgodził się zostać. Poza, oczywiście, dożywotnim zapasem świeżych ciasteczek.
______
Gwoli ścisłości, obraz przedstawia kawiarniany taras takim, jakim był, kiedy Patt nad nim szybował (to jest przed kocio-gołębim armagedonem).
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro