W domku pod lasem
Domek stał z dala, na poboczu miasta i raczej nie rzucał się w oczy. Był wykonany z dębowych bali, które zlewały się z lasem znajdującym się za jego plecami. Przykryty ceglastą dachówką upodobniał ją do koron jesiennych drzew. Brązowe, grube okiennice nadawały mu dziwnie surowego wyglądu. Zamykane były, co wieczór na cztery spusty jakby mieszkający tam ludzie bali się, co najmniej włamywaczy, choć wcale nie było tam, co ukraść. Nie było telewizora plazmowego, a zwykły, stary sony z wystającą do tyłu dupą. Nie było sprzętu stereo na full wypasionego, ani nawet jakiegokolwiek sprzętu AGD poza starą lodówką, marki Związek Radziecki, która warczała niczym stary, astmatyczny kot. Ocieplenia dostarczał kaflowy piec, od którego odchodziły przewody centralnego ogrzewania. Nie było nowoczesnych smart fonów, a tylko staroświecki telefon z cyfrową tarczą do wykręcania numerów. Jedyną komórkę miała córka właścicieli tego domu i to starą Nokię z klawiszami, i bez dostępu do Internetu. Bo też i tu pod lasem dostępu do sieci nie było. Więc komputera latorośl też nie miała, bo na kiego jej skoro, dostępu niet? Cały dom wyglądał jakby czas tam się tam zatrzymał, co najmniej w jakimś średniowieczu, no może poza tym, że była elektryczność a w średniowieczu raczej jej nie było. Umeblowanie składało się z ciężkich antycznych mebli, starych poprzecieranych dywanów i wyblakniętych obrazków na ścianach. Całość tworzyła ciężką i ponurą atmosferę spotęgowaną w nocy przez zamknięte okiennice, które miały strzec tajemnic jego mieszkańców.
Jedynym jasnym pomieszczeniem był pokoik na poddaszu z oknem w dachu. To z niego często wyglądała smutna dziewczyna o włosach koloru zachodzącego słońca i przejrzyście zielonych oczach. Mimo ciemnych ścian wyglądał dość przytulnie, złamany jasnym kolorem mebli, pościelą w pastelowych kolorach i umiejętnie dobranymi dodatkami. Dziewczyna ubrana w dżinsy i czarną bluzkę z nadrukiem siedziała po turecku na łóżku, czytała książkę.
- Ty! - z dołu dał się słyszeć krzyk jej ojca. - Złaź na dół darmozjadzie!
Rudowłosa drgnęła przestraszona. Znowu. Wcale nie chciała schodzić. Nienawidziła tego gościa z całych sił. Gdyby tylko mogła coś zrobić...
Ale nie mogła. Była tylko przestraszoną, wątłą nastolatką, którą by bez problemu pokonał. Z ciężkim westchnieniem odłożyła książkę na biurko i z ociąganiem zeszła na dół. Drewniane schody skrzypiały pod nią niczym nienaoliwione zawiasy. Miała wrażenie, że kiedyś się pod nią załamią. Kurczowo trzymała się ciemnej, niemal wypolerowanej do połysku poręczy, która kończyła się ozdobnym wywijasem. Korytarzyk, do którego zeszła był ciemny i ponury. Wzdrygnęła się na sam widok ojca stojącego w drzwiach do kuchni. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o czarnych jak węgiel oczach, obwiedzionych obwódką ciemnych brwi i rzęs. Brwi niemal stykały mu się nad nosem nadając mu groźnego wyglądu. Miał czarną brodę i takież same długie włosy związane w kucyk. Ubrany we flanelową, pomiętą koszulę i poprzecierane dżinsy, przywodził jej na myśl ponurego rozbójnika z bajek niż kochającego ojca. Pracował na budowie i był silny niczym tur.
- Obiad - warknął. - I masz zjeść a nie jak ostatnio rozgrzebać po talerzu i nic nie zeżreć. Żana się stara jak może, ty niewdzięcznico. Więc postaraj się nie rzygać po jej obiadku. Kapujesz?
Skinęła głową na tak, ale i tak oberwała dłonią w karczycho jakby była jakimś jego kumplem od kielicha. Skuliła się i weszła do kuchni. W pomieszczeniu nad kaflową kuchnią stała ona. Druga żona jej ojca, czarnowłosa, szkieletowato szczupła i bladolica Żana. Spojrzała teraz na Karię z ironicznym uśmieszkiem na szczupłej, niemal zapadniętej twarzy. Zamieszała chochlą w saganku z, nad którego unosiła się para i dziwny zapach przypalonej zupy. Zdecydowanie jej macocha nie nadawała się na kucharkę.
- Podaj talerze - rozkazała.
I bez tego dziewczyna wiedziała, co ma zrobić, więc bez szemrania podała do stołu. Zupa jej nie smakowała. Była ohydna, bez smaku i podpalona. Miała ochotę zwymiotować potrawą na stół, ale się powstrzymywała. Po obiedzie sprzątnęła i pomyła naczynia. To był jej stały obowiązek. Już miała wyjść i udać się do siebie, kiedy powstrzymał ją głos ojca.
- Babunia dzwoniła - poinformował ją.
Podniosła na niego przestraszone oczy. Babunia była matką ojca i za każdym razem, gdy czegoś potrzebowała, to nie wiedzieć, czemu staruszka kazała jej przyjść i sobie usługiwać albo załatwiać za nią różne rzeczy. Od sprzątania, po ganianie po urzędach i masowaniem śmierdzących stóp. Karia jej nie lubiła.
- Tak? - spytała teraz ostrożnie. - Co trzeba tym razem?
- Podobno kiepsko się czuje, potrzebuje leków i towarzystwa - roześmiał się jakoś dziwnie.
Rudowłosa głośno przełknęła ślinę. Dotrzymanie towarzystwa obejmowało to, co następuje: gotowanie, sprzątanie, i spełnianie wszystkich jej zachcianek. Na myśl o masowaniu stóp i przywiędłej skóry na plecach, przeszły po niej ciarki nieprzyjemności. Wstrząsnęła się tylko usiłując ukryć wyraz obrzydzenia na twarzy.
Żana roześmiała się hałaśliwie wypuszczając z ust idealne kółko dymu z cienkiego papierosa.
- Haha - zaskrzypiała głosem przeżartym przez nikotynę. - Będziesz może jeszcze musiała umyć tą starą ropuchę. Nie zazdroszczę fuchy. Masz może coś z tego sieroto, płaci ci coś za to to stare pruchno?
Nastolatka pokręciła głową, to, co dawała jej babka z całą pewnością kasą nie było. Macocha niemal zachłystnęła się śmiechem.
- Bardzo zabawne, naprawdę - odezwała się Karia z sarkazmem. - To już mam do niej iść? - spytała unosząc jedną brew do góry.
- A nie, możesz pójść jutro rano. Dziś tylko leki jej kupisz. Niech sobie stara trochę poczeka - odchylił się na krześle do tyłu i zaczął się na nim kiwać założywszy tylko nogi na stół. Dziewczyna zastanowiła się przelotem, kiedy stary pieprznie do tyłu i rozwali sobie ten parszywy czerep. Uśmiechnęła się do siebie w myślach wyobrażając sobie ten widok.
- No to sio! - pogoniła ją kobieta. - Jazda do apteki!
Karia już wychodziła, gdy odwróciła się jeszcze od drzwi.
- A kasa? - spojrzała na ojca. - Nie zamierzam sponsorować, staru... - zacięła się. - Babuni.
Mężczyzna spojrzał na córkę z burzą rudych włosów i błyskiem buntu w zielonych oczach. Tak bardzo przypominała mu byłą żonę. Drobną, delikatną o szczupłej twarzy i tych bystrych oczach, które przewiercały człowieka na wylot. Wzdrygnął się na samą myśl o tym. Potrząsną głową odtrącając od siebie duchy przeszłości.
- Masz - podał jej banknot o nominale dwudziesto euro siadając równo na krześle.
Podeszła do niego i sięgnęła po pieniądze. Mężczyzna złapał ją za dłoń i przyciągnął do siebie. Stała niczym przestraszony i złapany w sidła zając, a serce mocno zatrzepotało w piersi. Nie znosiła jego dotyku.
- Ale reszta wraca do mnie. Żadnego wydawania na głupoty, czy to jasne?
- Tak. Tak tatusiu - odezwała się niby słodko a w duszy miała chęć wyszorować sobie usta pumeksem za to bluźnierstwo.
Roześmiał się rubasznie, puścił ją i klepną w tyłek. Podskoczyła jakby ugryzł ją wąż i spojrzała na niego z nienawiścią.
- Ty, ty... - już miała coś powiedzieć, ale się pohamowała. Każde obraźliwe słowo mogło ją słono kosztować. Odwróciła się, więc i ruszyła do wyjścia. Odprowadzały ją do drzwi salwy śmiechu.
- Tylko nie zapomnij tej swojej durnej, czerwonej pelerynki od mamusi - usłyszała jeszcze krzyk Żany.
Wyszła trzaskając drzwiami. Peleryna z kapturem była jej jedyną pamiątką po mamie i prawie nigdy się z nią nie rozstawała. Dawała jej poczucie bezpieczeństwa i obecności tej, której już nie pamiętała. Teraz też, założyła botki i zarzuciła na siebie czerwoną pelerynę z kapturem, tym bardziej, że na dworze było już dość chłodnawo. Ostry wiatr zwiewał z drzew uschnięte, brunatne liście i szarpał połami peleryny. Przez głowę dziewczyny przemknęła myśl, że jeszcze trochę i nagonią ją do grabienia liści. Westchnęła ciężko. Macocha i jej ojczulek dobrali się niczym dwie krople wody. Obydwoje leniwi woleli posiedzieć w domu przy piwie a czasami i wódce niż zająć się czymkolwiek innym. Od roboty była ona. Miała nadzieję, że wyrwie się z tego domu jak tylko skończy szkołę. Został jej już tylko rok chodzenia do tego durnego liceum. A potem adieu, już jej tu nie zobaczą. Szła pod wiatr w stronę miasta i trzymała poły czerwonej peleryny, którą szarpał zimny podmuch. Spacerem miała pół godziny drogi. Rowerem było by szybciej, ale ona nie miała roweru. Ten brodaty bęcwał sprzedał go na wódkę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro