Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Potwornice 11


Cisza, jaka zapadła była tak dojmująca i złowróżbna, że Karia poczuła jak unoszą jej się włoski na rękach a dłonie zrobiły się zimne jak u nieboszczyka. Wilk zamarł w bezruchu i wyglądał tak jakby był nieruchomym, wypchanym truchłem. Na dworze znieruchomiały nawet porońce, które ze zdziwienia otwarły usta a raczej to, co z nich zostało. Kilku z nich aż wywaliło obrzydliwe, sine jęzory na brody i wytrzeszczyło, i tak wyłupiaste oczy. Wykrzywionej Szczęce wypadła szczęka, zaś upiornej dziewuszce resztki włosów uniosły się nad trupią głową. Przywódca porońców wyglądał tak jakby zaraz miał zamiar wyjść sam z siebie. Zgarbił się, wyszczerzył dwa szeregi ostrych zębów i wyciągnął do przodu dłonie uzbrojone w długie zakrzywione pazury, i tak zamarł. Miało się wrażenie, że czas spowolnił a wszystko zamarło jakby zamieniło się w kamień.

Zza pnia drzew, tam gdzie panował najciemniejszy mrok wychynęły macki smoliście czarnej, kotłującej się mgły. Wypełzła w końcu z lasu niczym cztery potworne węże ciemności i zmierzała w kierunku domostwa. Czym była bliżej, tym bardziej zachowywała się niczym pulsujący życiem organ. Zatrzymała się nagle nieopodal oślizłych potworów, zbiła w jedno wielkie kłębowisko węży i zamieniła w dziwny wir. Dziewczyna miała wrażenie, że patrzy na czarną dziurę, która wirując zassie zaraz cały świat. Porońce na jej widok cofnęły się do tyłu. Tylko szefuńcio stał nieruchomo a z jego gardła dał się słyszeć dziwny warkot. Nie odstraszyło to jednak dziwnego tworu, który napierał na straszydła. Rozpierzchły się na wszystkie strony nie zważając na krzyk przywódcy, który zaklął szpetnie i wrzaskiem kazał im wracać

- Żeby wam dupy skisły! Zasrane gówna - wrzasnął. - Wracajcie do diabła! Beze mnie nie przetrwacie!

Nie posłuchali jednak gnając bezrozumną paniką przed siebie.

- Durnie - mruknął sam do siebie.

Odwrócił się na pięcie i bezczelnie spojrzał w okno na poddaszu.

- Wrócę tu! Słyszysz zapchleńcu?! A wtedy nic ci nie pomoże - pokazał obraźliwy gest, po czym zamierzał odlecieć. Powstrzymał go jednak dziwny skrzek dochodzący z dachu.

- Szefuńciu, zaczekaj!

Spojrzał w górę i zobaczył siedzącego przy kominie jednego z mniejszych swoich podwładnych.

- Co tam robisz idioto! - huknął na niego. - Złaźże w tej chwili. Wszyscy stąd spieprzyli w podskokach a ty się ostałeś?

- Bo nie umiem zejść - wyjęczał wyjątkowy brzydal ze zdeformowaną głową, garbem i pępowiną okręconą dookoła szyi niczym koralami.

- To po cholerę tam wlazłeś?

- Chciałem wejść do chałupy kominem - przyznał zdeformowany. - Jak ten... No... Mikołaj.

- Ale Mikołajem nie jesteś. Nawet broda nie zdążyła ci wyrosnąć. Złaź stamtąd i spierdalajmy stąd.

- Nie moja wina, że mamunia mnie nie chciała - siąknął nosem. - Może bym wtedy został Mikołajem.

- Och, zamknij się. Nie zostałbyś. Urodziłbyś się z zespołem Downa i krzywą gębą a takie pokraki nie zostają Mikołajami. A teraz złaź stamtąd, bo to... - pokazał palcem na kotłującą się masę. - Przyszło motać ludziom w głowach. Zamotało też twoim koleżkom, ale ze mną ten numer nie przejdzie. A teraz złaź, bo ci kopa w dupę zasunę.

Poroniec z niechęcią puścił się komina i powoli zaczął się tyłem zsuwać po dachówkach. Najwyraźniej jednak zbyt wolno, bo szefuńcia trafił szlag potężny. Podleciał do niego i z całej siły kopnął w plecy. Obleśniak, więc zsunął się z dachu w błyskawicznym tempie i spadając zarył twarzą w ziemię. Podniósł się powoli potrząsając łbem jak pies.

- Kulwa mać - zaklął. - Ęzyk sobie przycion. Za co to?

Główno dowodzący nie odpowiedział. Złapał poddanego za kark niczym szczeniaka i odleciał wraz z nim.

Na poddaszu blada ze strachu Karia patrzyła jak z czarnej mgły formują się ciemne postacie. Początkowo wyglądały jak skulone czarne embriony, które przybierają powoli ludzki kształt. Już po chwili widziała przez okno cztery kobiece sylwetki w czarnych płaszczach z kapturami. Zbliżały się do domu ni to idąc, ni to unosząc się w powietrzu.

- Jak rany kota, co to jest?

- Raczej, czym to nie jest - mruknął wilk podkuliwszy ogon pod siebie. - To jest wszystkim - pisnął cichutko niczym szczeniak niczego nie wyjaśniając. Sierść na jego grzbiecie zjeżyła się niczym szczotka. Wilk się bał, co wcale nie podniosło jej na duchu.

Karia nic z tego nie zrozumiała, ale była już na tyle zmęczona, że miała wszystkiego dość. Poza tym była zwyczajnie głodna.

- Wiesz, co wilk. Jak chcesz to chowaj się ze strachu pod łóżkiem, ale ja idę coś zjeść. W dupie mam wszystkie koszmary świata. Jestem zmęczona, głodna i mam dość - co powiedziawszy wyszła z pokoju.

- Karia - pisnął cichutko, ale nie odważył się za nią pójść.

Dziewczyna w kuchni włączyła ekspres do kawy, jedyną nowoczesną rzecz w staroświeckiej kuchni, bez której nie mogła się obyć jej macocha. I zabrała się do robienia sobie kanapek. Była głodna niczym wilk. Z pokoju obok doszedł ją zaniepokojony głos Żany.

- A te cholery, co tu robią?

- Co? Kto znowu?

- No te tam - machnęła ręką. - Potwornice.

Kazimir odruchowo spojrzał za okno i zamarł ze strachu a włos mu się zjeżył na głowie. Zobaczył swoją nieżyjącą żonę. Szła do niego z rozwianymi rudymi włosami i bladą twarzą spryskaną krwią. Jej biała suknia powiewała na wietrze, którego nie było. Lśniły na niej szkarłatne plamy krwi. Powoli obróciła głowę w bok a wtedy zobaczył krwawą miazgę krwi i kości. Zatrzepotała zalotnie rzęsami a sine usta ułożyły się w słowa, które słyszał tylko on. Kościste palce prawej ręki pokiwały na niego przyzywająco.

- Choć do mnie. Kazimir, choć do mnie - rozległo mu się echem w głowie.

Krzyknął przerażająco, gdy stanęła tuż za oknem i w parodii uśmiechu ukazała swoją prawdziwą trupią twarz.

- Ty debilu, nie patrz im w oczy. Nie patrz - wysyczała wściekle widząc jak mężczyzna ze strachem patrzy na ciemną postać.

Nie chciała wiedzieć, co on widzi. W końcu każdy ma jakieś swoje lęki i ukryte obawy. Zaś jego krzyk mówił sam za siebie. Zapewne zobaczył coś potwornego. Tym były Potwornice, czymś, czego najbardziej się każdy boi. Zostały zrodzone z ludzkich lęków, strachów i obaw. Ukazywały i prezentowały wszystko to, czego bali się ludzie. Ich istota opierała się na żywieniu się strachem. Strachem zrodzonym w ludzkim umyśle. W końcu nie ma ludzi, którzy niczego się nie boją. Im większy strach tym bardziej staje się realny. Ukrywasz go w środku, ale on i tak cię niszczy. Żyje w twoim umyśle i tylko czeka, aby cię pożreć. Doprowadza stanu szaleństwa i odbiera zmysły. Kumuluje się w komórkach umysłu, gdzieś na jego dnie i tylko czeka momentu, aby się wydostać. I się wydostały z ludzkich umysłów, po czym zaczęły żyć własnym życiem. Strach Kazimira i jego wyrzuty sumienia spowodowały, że ujrzał matkę Karii. Zawsze się bał, że zostanie za to szczególnie surowo ukarany. Teraz wnikł w niego chłodnym tchnieniem śmierci, jaką sam zadał. W mrocznym majaczeniu widział swoją własną śmierć zadaną z ręki wszystkich tych, których pozbawił życia.

- Poszła stąd won! - krzyknęła Żana starając się nie patrzeć w te czarne, bezdenne oczy. Ale istota ani drgnęła napawając się lękiem mężczyzny. Przenikła już ścianę i stała nad nim nieuchronna niczym śmierć. Wykrzywiła twarz w upiornym uśmiechu, pochyliła się nad nim chcąc całkowicie zawładnąć jego umysłem.

Kobieta usłyszała dochodzący zza ściany trzask rozbijającej się szklanki. Coś dorwało jej pasierbicę. Nie miała jednak zamiaru tam lecieć, musiała wyrwać Kazimira z otchłani szaleństwa. W końcu, co, jak co, ale on miał wiele na sumieniu i miał się, czego bać. Zupełnie tak jak ona. Dopadła go teraz nie zważając na nieruchomą sylwetkę Potwornicy i mocno nim potrząsnęła.

- Oprzytomnij. Weź się w garść i wyrzuć to z głowy! - zażądała.

Niestety nic to nie dało. Żana, która poczuła na sobie czyjś, wwiercajacy się w nią wzrok nie odwróciła głowy. Kazimir jednak nie reagował. Oczy uciekły mu w głąb czaszki ukazując tylko same białka. Miotał się przy tym tak, że gdyby nie była tym, czym była, to pewnie nie dałaby rady go przytrzymać.

- Uspokój się - uderzyła go na odlew w twarz. - To tylko złudzenie, to nie istnieje. To tylko twój własny strach. Walcz z nim! - niemal krzyknęła, ale do zajętego grozą umysłu nic nie docierało. Uderzyła go ponownie tak silnie, że aż zemdlał. Wypuściła mężczyznę z garści tak nagle, że ciało z łomotem upadło na podłogę. Ona zaś zwróciła się do ciemnej postaci starając się przy tym nie patrzeć jej w twarz.

- A ty cholero poszła won stąd!

Postać jednak ani drgnęła. Czekała. Żana doskonale wiedziała, na co, nie miała jednak zamiaru dać jej satysfakcji i spojrzeć na nią. Jednak stwór żywiący się strachem miał w sobie nieskończone pokłady cierpliwości. Wiedział, że czy prędzej czy później ludzie i tak muszą zmierzyć się ze swoim lękiem. Potwornica nie wiedziała, że Żana tak do końca człowiekiem nie jest, choć strach nie był jej obcy.

- Oż ty małpo jedna - bladolica warknęła na nią.

Gdyby to cholerstwo nie zostało utkane z mgły strachu, a było istotą z krwi i kości, już ona by wiedziała jak się z nią rozprawić. Niestety nie wiedziała. Musiała liczyć tylko na to, że Kazimir sam poradzi sobie ze swoim koszmarem, który trawił go od środka. Niestety nie radził sobie.

- Ech, kurwa mać - zaklęła Żana.

Jej facet był typowym mięczakiem, choć w innych sprawach radził sobie doskonale.

- Kazimir! - zawyła widząc kolejną, czarną sylwetkę, wyłaniajacą się ze ściany. To ona zapewne wwiercała się wzrokiem w odwróconą do niej plecami kobietę.

- O nie, nie - zaprotestowała teraz Żana widząc kolejną Potwornicę. To było jej przeznaczenie, jej lęk. Nie patrzeć w oczy, nie patrzeć w oczy - powtarzała sobie w duchu. Jednak, gdy stworzenie strachu zbliżyło się do niej na wyciągnięcie ręki, i dotknęło ją kosmatymi myślami podniosła wzrok. Poczuła na sobie lodowaty wzrok łowcy. Trzymał w dłoni obusieczny miecz, którym zamachnął się w jej stronę. Przeszył ją lodowaty podmuch śmierci, gdy poczuła, że traci głowę. Poczuła jak jej czerep oddziela się od ciała, a ona sama spogląda na swoją mroczną przeszłość. I nie było już nic, tylko lodowaty strach, który ścigał ją całe życie.

Karia stała w kuchni z kubkiem kawy w rękach i grzała zmarznięte dłonie, gdy do kuchni ktoś wszedł. Podniosła wzrok i ujrzała zimne oczy własnego ojca. Zamarła. Miał na ustach ten sam paskudny uśmieszek, gdy coś od niej chciał. Jego wymięta koszula w kratę była rozłechtana pod szyją i niechlujnie wystawała z portek. Cofnęła się do tyłu.

- Co, własnego ojca się boisz? - spytał sarkastycznie podnosząc do góry jedną brew. W prawej ręce trzymał siekierkę, którą stukał w lewą dłoń.

Nie odpowiedziała robiąc kolejny krok do tyłu. I kolejny.

- Myślisz, że przede mną uciekniesz? - roześmiał się paskudnie.

Odłożył toporek na stół i dopadł córkę jednym skokiem. Oblała się kawą. Złapał ją za ramiona i potrząsną.

- Jesteś moją własnością i nigdy stąd nie uciekniesz, już ja się o to postaram. A teraz daj buzi tatusiowi - naparł na nią całym ciałem przyciągając ją za ubranie do siebie. Z obrzydzeniem odwróciła twarz w drugą stronę. Złapał ją za brodę by siłą wbić się w jej usta. Dziewczyna niewiele myśląc walnęła go w głowę kubkiem po kawie. Oszołomiony zatoczył się do tyłu. Pęknięty kubek potoczył się pod stół ciągnąc za sobą smugę z resztek kawy.

- Podniosłaś na mnie rękę? Na mnie? Zapłacisz mi za to mała suko - wysyczał. Złapał siekierę ze stołu i zamachnął się na dziewczynę. Odskoczyła a ostrze ze świstem przecięło powietrze i rozłupało oparcie krzesła na pół. Obrócił się wokół własnej osi obuchem celując w stronę głowy córki. Uchyliła się w ostatniej chwili a siekiera walnęła w ścianę odłupując jej kawałek. Z wściekłością w oczach rzucił się w jej stronę, gdy chciała uciec. Złapał ją za włosy, gdy sięgała po klamkę od drzwi. Przyciągną do siebie.

- Nie wygrasz ze mną ty mała suko. Zabiję cię tak samo jak twoją matkę - wysyczał jej do ucha, po czym ją po nim polizał. Zatrzęsła się z obrzydzenia. Roześmiał się.

- A może się jeszcze zabawimy przed twoją śmiercią?

Odłożył siekierkę na bok i wepchnął jej dłoń pod bluzkę. Szarpnęła się i krzyknęła, gdy ścisnął jej pierś. Paznokciami przeorała mu twarz. Szarpała się i miotała, aby tylko wyswobodzić się z jego rąk. On tylko rozśmiał się lubieżnie. Pocałował ją tak mocno, że aż miażdżył jej wargi. Jego dłoń zsuwała się powoli w stronę jej ud. Zawrzała w niej wściekłość. Sięgnęła na oślep za siebie. Na kredensie, do którego była przyparta namacała kuchenny nóż. Nie myślała. Nie była w stanie dalej znieść tego, co robił. Dziabnęła go ostrzem w szyję. Odsunął się od niej z zaskoczeniem w oczach. Karia jednak była tak wściekła, że nie zważała już na nic. Dźgała swojego prześladowcę gdzie popadło. Przestała dopiero wtedy, gdy zobaczyła, że ojciec się nie rusza. Wypuściła nóż z dłoni. Upadł na podłogę z metalicznym dźwiękiem echem odbijając się w jej głowie.

- Co ja zrobiłam - zasłoniła usta rękoma. - Co ja zrobiłam...?

Spojrzała na swoje dłonie, które były całe we krwi. Mężczyzna leżał przed nią podziurawiony niczym sito. Krew sączyła się z ran rysując na podłodze zawiły wzór plam, rozbryzgów i linii.

- Zabiłam go - wyszeptała sama do siebie.

Po czym wpadła w aksamitny mrok.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro