XVIII. Kłopoty w szkole
Mimo nalegań Josepha Catherine nie zgodziła się na to, by ogłosili swoje zaręczyny. Chciała zaczekać do końca roku szkolnego. Obawiała się, że inni uczniowie będą naśmiewać się z dzieci pastora, gdy dowiedzą się, że niedługo zostanie ich macochą. Plotkami na swój temat aż tak bardzo się nie kłopotała. Była dorosła i potrafiła sobie z nimi poradzić. Liczyło się dobro dzieci. Wiedziała, że Rosie może nie dać sobie rady z kpinami innych uczniów.
W niedzielę, ku jej zdziwieniu, w odwiedziny do Elizabeth zawitał doktor Harry. Rzadko kiedy przychodził do domu pani Watts, gdyż ta niezbyt była przychylna wizytom mężczyzn w swoim domu. Catherine obawiała się, że stało się coś złego.
Gdy wyszła na kolację, Harry wciąż siedział u Elizabeth. Stała chwilę przed drzwiami do jej pokoju, nie wiedząc, czy winna zapukać i przypomnieć im o posiłku. Nagle usłyszała ich pełne zdenerwowania głosy.
— Ale Liz, dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? Teraz, kiedy jest już tak późno, że niewiele da się zrobić? Wiesz, co to oznacza? Już po nas!
— Cicho! — fuknęła na niego kobieta. — Załatw to w mieście, jak najszybciej. Na razie nikt nie będzie się nami przejmował. Powiedziałam pani Gibbs o pewnej sprawie, bardzo skandalicznej zresztą, która odwróci od nas uwagę... Uwierz mi, że wszyscy w tej zatęchłej dziurze już o tym wiedzą i nikt nie będzie o nas myślał... Zanim to wyjdzie na jaw, wszystko naprawimy. A teraz chodź, jestem głodna.
Catherine usłyszała jeszcze, jak się podnoszą i podchodzą do drzwi. Serce zabiło jej mocniej w piersi. Czmychnęła, póki miała na to czas. Była pewna, że nikt jej nie zauważył.
Widziała, jak Harry żegna się z Liz, szepcząc coś do niej gorączkowo, i wychodzi. Nie uszło jej uwadze, że posłał jej pełne obrzydzenia spojrzenie. Nie rozumiała, co miało ono oznaczać, nie zwróciła na to jednak uwagi. Harry był nieco dziwny i najwyraźniej dał temu kolejny wyraz.
Przy kolacji bacznie obserwowała Elizabeth. Wciąż miała w pamięci jej dziwne, pełne podenerwowania słowa, których znaczenia nie mogła pojąć. Przy posiłku kobieta wyglądała jednak zupełnie normalnie. Śmiała się i żartowała jak zazwyczaj. Najwyraźniej wszystko było w porządku.
Następnego dnia Catherine z uśmiechem poszła do szkoły. Odkąd Joseph jej się oświadczył, każdy dzień zaczynała z nową nadzieją, która wypełniała ją po brzegi i sprawiała, że miała ochotę tańczyć. Z niecierpliwością odliczała dni do wakacji, w czasie których zamierzali z Josephem ogłosić wszystkim szczęśliwą nowinę i pobrać się. Z rozrzewnieniem myślała, że za rok o tej porze mogła już trzymać swoje własne dziecko w ramionach. O niczym bardziej nie marzyła, jak o dwójce ślicznych dzieci, najlepiej chłopcu i dziewczynce, o szarych oczach Josepha i ciemnych włosach. To wszystko było tak bliskie, że aż nierealne.
Widok dzieci Josepha grzecznie siedzących w ławkach wywoływał na jej twarzy ogromny uśmiech. Oczyma wyobraźni widziała już, jak piecze ciasto z Jenny i Rosie, podczas gdy Joe wraz z Jimem i Frankiem zawieszają na drzewie huśtawkę. Później zbieraliby się wszyscy w jadalni, by raczyć się słodkościami, śmiać się i rozmawiać o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia. Wieczorem dzieci siedziałyby już w swoich pokojach, a ona i Joseph leżeliby wtuleni w siebie i wspólnie czytali lub po prostu rozmawiali. Nie mogła się doczekać, by zakosztować tego rodzinnego życia.
Lekcję prowadziła z energią, jakiej dawno nie miała. Chętniej niż zazwyczaj pomagała dzieciom, gdy czegoś nie rozumiały, i posyłała wszystkim szerokie uśmiechy. Radość wypełniała całe jej ciało, dając jej ogrom nowych sił do pracy. Życie było takie piękne!
Na przerwie została w sali lekcyjnej, chcąc dać upust swej radości i podekscytowaniu w samotności. Opadła na swój nauczycielski fotel i wybuchła pełnym radości śmiechem, po czym przymknęła oczy. Ostatnie kilka dni upłynęło jej niemal wyłącznie pod znakiem marzeń o przyszłości. Wciąż rozpamiętywała chętne pocałunki ukochanego, które ten składał jeszcze niedawno z taką zapalczywością na jej skórze, jego błyszczące szczęściem oczy i delikatny, czuły dotyk. Dotknęła swoich ust, wspominając na jego pocałunek. Och, gdyby tak tu teraz był.
Nagle drzwi do klasy otworzyły się z hukiem, a do pomieszczenia wpadła Jenny. Na jej twarzy malował się strach. Usta były szeroko otwarte, a oczy błyszczały od ledwo powstrzymywanych łez. Catherine natychmiast zerwała się z fotela, a piękne marzenia uleciały.
— Kochanie, co się dzieje? — zapytała i podeszła do dziewczynki. — Ktoś cię uderzył?
— Jimmy... I Frank... Biją się przed szkołą z Brownami! Niech pani coś zrobi, proszę! Frankowi leje się krew z nosa!
Cathy poczuła, jak jej ciało sztywnieje. W jej uszach brzmiały tylko dwa słowa — Brown i bójka. Bójka z dziećmi Joego. Strach wlał się do jej serca, które zaczęło bić jak oszalałe, wiedziała jednak, że musi coś zrobić. Wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc i wybiegła z pomieszczenia, zostawiając Jenny samą w klasie.
Przed wejściem do budynku szkoły zebrała się mała grupka chłopców. Kilku z nich stało w małych grupkach, sekundując swoim faworytom, zaś Brownowie bili Jima, który leżał już na ziemi, przygnieciony przez Teddy'ego i jego brata. Frank stał gdzieś z boku i próbował stłumić łzy. Całą twarzyczkę miał we krwi. Panujący rozgardiasz był nie do zniesienia.
Catherine nie wahała się i zdecydowanie weszła między bijących się chłopców, piorunując ich spojrzeniem. Serce ścisnęło się jej na widok poturbowanego Jimmy'ego.
— Brown! — krzyknęła i złapała Teddy'ego za koszulę. — Co wy robicie? Już, zostawcie go! A wy wszyscy, do szkoły!
Teddy spojrzał na nią pogardliwie i prychnął, jednak wypuścił Jima. Adam, młodszy z Brownów, stanął obok brata. Catherine zgromiła ich spojrzeniem i pochyliła się nad małym Campbellem.
— Jimmy, dobrze się czujesz? — zapytała z troską.
— Tak, proszę pani, bardzo dobrze, proszę się nie przejmować tymi siniakami — jęknął, próbując udawać, że nic się nie stało, Cathy jednak widziała, że cierpiał.
— A ty, Frank? — Spojrzała na skulonego chłopca.
— Tak, proszę pani... — niemal zaszlochał.
— Przykro mi, chłopcy, ale jestem zmuszona wezwać waszych rodziców na rozmowę. Zaraz kogoś po nich wyślę. A teraz proszę za mną do klasy — rzekła stanowczo i nakazała im gestem, by weszli do budynku.
Dziwiło ją to, że Liz, która w czasie przerwy zawsze pilnowała uczniów, nie zareagowała. Najwyraźniej jednak i ona zbytnio zanurzyła się w marzenia o swym ukochanym. Zastanawiała się też, jaki był powód bójki chłopców. Brownowie pobiliby się o jakąś głupotę, nie wierzyła jednak w to, że synowie Joego mogli się z nimi bić tak po prostu. Musiała istnieć jakaś głębsza przyczyna takiego zachowania.
— Weź to i wytrzyj sobie buzię — rzekła do Franka i podała mu białą chusteczkę.
Chłopiec przyjął ją z wdzięcznością i posłał Catherine nieco kwaśny uśmiech.
Przez resztę lekcji, które prowadziła tego dnia, nie mogła się już na niczym skupić. Myślała tylko o krwawiącym nosie Franka i niewesołej minie Jima. Bolało ją serce, gdy na nich patrzyła, a kolejne skurcze pojawiały się na myśl o żalu Josepha. On na pewno będzie przeżywał konflikt synów z Brownami jeszcze bardziej niż ona.
Gdy zajęcia dobiegły końca, zatrzymała chłopców w sali i czekała, aż wysłany przez nią uprzednio dozorca przyprowadzi rodziców uczniów. Widziała, jak Teddy posyła nienawistne spojrzenia Campbellom. Po raz pierwszy w życiu miała szczerą ochotę uderzyć ucznia. Czuła, że jeśli zaraz nie zjawi się tu któryś z rodziców, uczyni to ze szczerą przyjemnością.
Westchnęła ciężko, gdy jako pierwszy zjawił się pan Brown, tym razem bez żony. Liczyła na to, że do szkoły przyjdzie jego małżonka. Tylko wtedy konflikt dałoby się zakończyć polubownie. Czuła, że czeka ją teraz ciężka przeprawa z ojcem chłopca. Cały był nachmurzony, a jego oczy ciskały błyskawicami.
— Po co mnie tu pani przywołała, co? Matka ledwo żyje, w każdej chwili może wydać ostatnie tchnienie, a ja muszę chodzić do szkoły!
— Proszę pana, widziałam przecież pańską matkę wczoraj w kościele i nie wyglądała na umierającą, proszę więc nie wmawiać mi tu głupot — odrzekła ostro Cathy. — Nie wiem, co się stało, ale wywiązała się bójka między pańskimi chłopcami i synami pastora Campbella. Nie ustaliłam jeszcze przyczyny, nie wiem też, który pierwszy rzucił się na pozostałych, ale pańscy synowie pobili Franka do krwi. — Wskazała na chłopca, który wciąż trzymał chusteczkę przy nosie.
— Przecież to oczywiste, że to synowie pastora zaczęli, moi są dobrze wychowani — sarknął. — Nie rozumiem, dlaczego mnie tu pani wzywa, by to wyjaśnić, skoro wszystko jest jasne. Dać im po razie linijką, niech pastor w domu poprawi pasem i po sprawie! Moim też może pani dać po łapach, ku przestrodze.
Catherine posłała mu nienawistne spojrzenie. Nie potrafiła zrozumieć, jak można być tak pozbawionym uczuć człowiekiem, by pozwalać bić swoje dzieci i kazać to samo czynić z innymi. Ona nigdy nie podniosłaby ręki na własnego syna.
— Proszę pana o wstrzymanie się od dalszych osądów, dopóki nie przybędzie pastor Campbell. Chciałabym, byśmy wszyscy byli obecni przy wyjaśnianiu tej sprawy — odparła nieco pogardliwie. — Nikt też nie przyznał się do winy, więc nie może pan mówić, że to przez synów pastora.
Nie wiedziała, skąd było w niej tyle odwagi, by tak go potraktować. Może to potrzeba chronienia dzieci Josepha to spowodowała? W końcu niedługo miała oficjalnie stać się dla nich matką, a już teraz żywiła wobec nich macierzyńskie uczucia. Czuła się, jakby byli jej własnymi dziećmi, które sama wydała na świat. Musiała ich bronić za wszelką cenę.
Wtem, jakby na zawołanie, w progu stanął Joseph. Cathy widziała, jak uśmiech znika z jego lica, gdy zauważył wciąż zakrwawioną twarz Franka. Podbiegł do dziecka i objął je, po czym przycisnął do siebie.
— Frank, co się stało? — zapytał z troską.
— Wasza wielebność — dziwnie jej było go tak nazywać, lecz miała świadomość, że musi to czynić, by Brown nie nabrał żadnych irracjonalnych podejrzeń — pańscy chłopcy pobili się z synami pana Browna. Nie wiem, co było przyczyną, wezwałam tu panów, by ją ustalić i jakoś rozwiązać konflikt.
— Oczywiście, panno Wright.
— Przyznajcie się więc, chłopcy, który zaczął?
— Ja — rzekł Jim. Joseph westchnął ciężko na to wyznanie. — Ale nie zrobiłem tego, żeby go pognębić, oj nie! On zaczął wygadywać takie brzydkie rzeczy o tatusiu i pannie Cathy, że nie mogłem tego słuchać! A potem jeszcze Adam się na mnie rzucił, to Frank chciał mi pomóc. Ja naprawdę nie chciałem, ale... musiałem bronić honoru taty i panny Cathy.
Catherine i Joseph zastygli w milczeniu, zdumieni i zszokowani. Nic przecież nie rzekli publicznie o swych zaręczynach ani nikt ich nie widział na plaży. Chyba.
Stary Brown zacisnął triumfalnie pięść.
— Co dokładnie Teddy powiedział na temat mnie i pana Campbella? — Catherine spojrzała poważnie na chłopca.
— No takie nieładne rzeczy... — westchnął chłopiec. — Bardzo brzydkie...
— Jakie? — zapytali jednocześnie Cathy i Joseph.
— Że tatuś jest bardzo zły, bo z panią grzeszy... A przecież tatuś nie mógłby grzeszyć, bo to najlepszy człowiek, jakiego znam, a pani jest aniołem! Podle kłamał, szczur jeden!
— Nie zapędzaj się za daleko, chłopcze — prychnął Brown. — No, skoro wszystko już wyjaśnione, to ja chyba mogę już iść. Chłopcy, następnym razem nie odzywajcie się do nich, to nie będziecie mieć problemów. Dobrze? — Spojrzał karcąco na synów. — A teraz chodźcie, matka czeka na was, żeby zjeść obiad.
Catherine chciała zaprotestować, gdyż nie uważała sprawy za wyjaśnioną, lecz oni już zniknęli w drzwiach. Syknęła niczym wściekła kotka, zła, że nie udało się jej ich zatrzymać.
— Cathy, ciągnięcie tego nie ma sensu, niech idzie. — Dobiegł ją łagodny głos Josepha.
— Wiem, ale...
— Chłopcy, wyjdziecie na chwilkę? Potrzebuję porozmawiać z panną Cathy na pewien temat, wolałbym, żebyście nie słuchali. Zaraz przyjdę — zwrócił się do snów.
— Dobrze, tatusiu. — Skinęli głowami chłopcy i wyszli.
Joseph zamknął za nimi drzwi i podszedł do Catherine. Ta poczuła, jak przeszywa ją przyjemne ciepło. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie. Położyła głowę na jego piersi i pozwoliła mu się gładzić po głowie. Jego czułość sprawiała, że ulatywała z niej cała złość.
— Cathy, może jednak powinniśmy ogłosić nasze zaręczyny, skoro już takie paskudne paszkwile chodzą po okolicy — wyszeptał, całując ją w głowę.
— Nie, lepiej nie teraz. Skoro już tak mówią, tylko potwierdzimy wszystkie domysły. Będą myśleć, że oczekuję dziecka, dlatego tak nagle bierzemy ślub... A jeśli zaczekamy z tym do lata, przekonają się, że wcale nie jestem przy nadziei i pobieramy się z miłości...
— Jest w tym sporo racji, niestety... — westchnął. — Będzie, jak sobie życzysz, kochana. — To rzekłszy, przyciągnął ją do siebie i delikatnie pocałował.
Cathy natychmiast zapomniała o bójce chłopców i zatopiła się w słodyczy jego pocałunku. Przy nim całe zło tego świata mogło nie istnieć.
— Już dobrze? — zapytał, gdy się od niej oderwał, i delikatnie przesunął dłonią po jej policzku.
— Chyba tak... Zastanawia mnie tylko, skąd wzięły się takie plotki? Kto je rozpuścił? Bo przecież Teddy musiał od kogoś usłyszeć... Czy ktoś nas widział... Na plaży? — Spojrzała na niego z niepokojem.
Z twarzy Josepha natychmiast zniknął uśmiech. Zasnuła ją ciemna, gradowa chmura.
— Tak, oto jest pytanie... Pewnie babcia mu szepnęła, a ona mogła sobie to sama wymyślić albo od kogoś usłyszeć, nigdy się nie dowiemy... Musimy teraz bardziej uważać. Ale niezależnie od wszystkiego, to, co wydarzyło się na plaży, było warte ryzyka, nawet jeśli ktoś nas widział. Nie uczyniliśmy przecież nic złego, prawda?
— Nie, choć w pewnym momencie miałam poczucie, że było blisko... — westchnęła i odwróciła wzrok.
Joseph ujął jej podbródek i podniósł go tak, by patrzyła mu w oczy. Catherine próbowała uciec spojrzeniem, lecz on uporczywie się w nią wpatrywał, udaremniając jej zamiary.
— Owszem, obudziła się we mnie ogromna żądza... Trudna do powstrzymania... Ale nie mógłbym cię pohańbić, Cathy. Nigdy nie uczyniłbym więcej. Ci, którzy mnie dobrze znają, wiedzą, że nie byłbym do tego zdolny. A reszta niech gada. Zacznie się lato, weźmiemy ślub i to wszystko się skończy, zobaczysz — wyszeptał i przybliżył się do niej.
Catherine nie czekała, aż jego usta dotkną jej warg, lecz sama go pocałowała, krótko, ale gwałtownie. Miała nadzieję, że jego słowa się sprawdzą.
Musiały się sprawdzić. Przecież zawsze miał rację.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro