Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XVI. Wyznanie

Ostatnie tygodnie zimy minęły Cathy i Josephowi bez większych zawirowań, choć oboje wciąż spotykali się z przykrymi plotkami na swój temat. Catherine po drodze do kościoła czy też wychodząc z niego, często słyszała starsze panie, których nazwisk czasem nawet nie znała, mówiące między sobą, że za jakiś czas zostanie żoną pastora.

Teddy Brown, gdy złościł się na swą nauczycielkę, rysował ohydne karykatury przedstawiające Catherine i Josepha. Skargi u jego rodziców i babki, która zaczęła chorować i poza niedzielną mszą nie wychodziła z domu, nie przynosiły skutku. Matka chłopca ciągle powtarzała, że się z nim rozmówi, lecz ojciec prychał tylko i mówił, że Catherine powinna przemyśleć swe zachowanie wobec pastora, skoro nawet uczniowie widzieli, że coś między nimi było. Stara pani Brown powtarzała to samo.

Catherine chciała jak najszybciej ukrócić tę sytuację. Czuła się z tym wszystkim źle i niekomfortowo, jakby była intruzem nie tylko w Redcoast, ale i w domu Joego, nawet jeśli on sam i jego dzieci czerpali przyjemność z jej wizyt. Musiała przedsięwziąć jakieś kroki. Były tylko trzy wyjścia: zaprzestanie przychodzenia do pastora, czego bardzo nie chciała, wyjazd z Redcoast albo jasne określenie ich relacji. Nie wiedziała już, co powinna zrobić.

Kochała Josepha i nie ulegało to żadnej wątpliwości. Ich przeszłość nie miała już żadnego znaczenia. Rozumiała jego motywację, gdy zrywał zaręczyny, i przebaczyła mu, a przynajmniej tak się jej zdawało. Bo jak mogła chować wobec niego urazę, skoro był dla niej tak dobry, czuły i wciąż ją kochał?

Lecz czy była gotowa na zostanie jego małżonką? To pytanie tłukło się jej po głowie, odkąd przez przypadek przeczytała wpis w jego dzienniku. Raz zdawało się jej, że była odpowiednią dla niego kandydatką, by po chwili uznać, że ich ślub byłby tylko pomyłką.

„Cathy, głupia!" — skarciła się któregoś razu w myślach. — „Nie możesz zaprzepaścić swojego szczęścia idiotycznymi wątpliwościami. To twoja ostatnia szansa, żeby wyjść za mąż i stworzyć rodzinę. Następnej już nie będzie, bo nie pokochasz nigdy innego mężczyzny... Nie powinnaś przejmować  się tym, czy podołasz tym wszystkim obowiązkom. Kochasz go i zrobisz dla niego wszystko, a on kocha ciebie i jeśli coś uczynisz źle, nie będziesz czegoś umiała, Joe bez żadnych wyrzutów ci pomoże. Przecież nie jest żadnym okrutnikiem, tylko twoim drogim Joem... A dzieci... Poradzisz sobie z nimi, przecież kochasz je, a one chyba kochają ciebie. Zresztą nie będziesz dla nich nikim więcej jak przyjaciółką, nie będziesz się przecież wtrącać w ich wychowanie, niech Joe się tym zajmuje... I wreszcie będziesz mogła mieć swoje własne dziecko, które pokochasz całym sercem, przecież zawsze o tym marzyłaś..."

Po tamtych przemyśleniach była już pewna, że kocha Josepha i nie odmówi mu, jeśli poprosi ją o rękę. Musiała tylko pokazać mu jakoś, że naprawdę jej na nim zależy, nie jak na przyjacielu, a jak na kimś więcej.

Któregoś dnia, w kwietniu, kiedy na zewnątrz było już dużo cieplej, na drzewach pojawiały się pierwsze pąki i cała natura budziła się do życia, wybrali się wspólnie na plażę. Mieli to zrobić już dawno temu, lecz wciąż nie mogli znaleźć wolnego czasu. Joseph nie chciał zabierać na tę eskapadę dzieci, więc stała się ona jeszcze trudniejszym projektem do przeprowadzenia. W planach mieli mały piknik złożony z kanapek i wypieków przygotowanych przez panią Hopkins oraz długie rozmowy.

Catherine była bardzo podekscytowana na tę małą wycieczkę. Czuła, że będzie ona cudownym przeżyciem. Wprost uwielbiała plażę w Redcoast. Napawała ją spokojem i przeświadczeniem, że wszystko ułoży się pomyślnie, a piknik z Josephem wśród skał, gdy ich włosy będą smagane przez wiatr, zdawał się jej czymś tak wspaniałym, że aż nierealnym. 

Spotkali się, jak zawsze, gdy mieli gdzieś razem iść, przed plebanią. Catherine założyła tego dnia bardzo jej zdaniem zalotną suknię, uznała jednak, że tylko tej kreacji nie będzie jej szkoda w razie zabrudzenia piaskiem. I tak nigdzie jej nie nosiła, gdyż miała jej zdaniem zbyt duży dekolt. Na to zarzuciła jeszcze płaszcz, by nie zmarznąć.

Uśmiechnęła się szeroko, widząc czekającego na nią Josepha. Pod pachą miał ogromny kosz piknikowy. Kobieta była zdumiona tym, że nie założył na siebie żadnego płaszcza, a jedynie koszulę z długim rękawem. Jej zdaniem było jeszcze za zimno na chodzenie bez okrycia.

— No to co, Cathy, gotowa? — zawołał wesoło.

— Oczywiście. — Skinęła głową.

Droga zajęła im niemal godzinę, mimo że plaża oddalona była od plebanii tylko o trzy mile. Nie mogli jednak powstrzymać się od żartów, wygłupów i zatrzymywania się co jakiś czas na postoje. Czuli się jak małe dzieci, które właśnie rozpoczęły wakacje i rozradowane, że nie muszą już chodzić do szkoły, biegły na plażę, by tam radośnie się pobawić. 

Wiatr przyjemnie rozwiewał ich włosy, a słońce mocno przygrzewało, sprawiając, że po dłuższej wędrówce panna Wright zdjęła płaszcz, gdyż zrobiło się jej zbyt gorąco. Wystawiła twarz do słońca, by móc ogrzać się jego promieniami. Przez długą i chłodną zimę zapomniała już, jak to jest czuć je na policzkach.

— Joe, ruszamy się jak ślimaki! — krzyknęła w końcu poirytowana kobieta. — Mnie samej dotarcie tutaj zajmuje ledwo pół godziny, a spójrz, która już jest, a my dalej nie doszliśmy na plażę!

— Och, Cathy, kto by się tym przejmował! Nie jest ci dobrze ze mną?

— Jest... — odparła i spłonęła rumieńcem wstydu.

— Mnie z tobą też. — Uśmiechnął się. — Dlatego obojętne mi, czy jesteśmy na plaży, czy w polu, ważne, że razem.

Te słowa sprawiły, że Catherine wypełniło przyjemne ciepło, tak podobne do tego, które czuła, gdy zakochała się w Josephie lata temu. Jej żołądek ścisnął się z ekscytacji.

W końcu dotarli na plażę i rozłożyli koc, na którym się rozsiedli. Catherine wstydziła się patrzeć na Josepha po wyznaniu uczynionym po drodze, zaczęła więc rozglądać się po plaży. Otaczał ich miękki, biały piasek, który rozciągał się na powierzchni między klifami i morzem. Skały wcinały się swą czerwienią w biel piachu niby krwawa szrama na delikatnej, alabastrowej skórze. Niebo było niemal bezchmurne. Błękitne fale uderzały o brzeg, łagodnie szumiąc. 

— Joe, kiedy tu przyjechałam, mówiłeś mi, że istnieje jakaś legenda o tych klifach. Mógłbyś mi ją opowiedzieć? — zaczęła, uznawszy, że to najbezpieczniejszy temat. 

— Jesteś tego pewna? Jest dość straszna...

— Zaryzykuję — zaśmiała się i wbiła w niego wyczekujące spojrzenie.

Joseph wziął głęboki oddech i zaczął mówić:

— Dawno temu, w czasach kolonizacji, przybywało tutaj mnóstwo nowych osadników. Ale na tych terenach żyli już tubylcy, których spokój został zburzony przez naszych europejskich przodków. Na początku przybysze starali się żyć w przyjaźni z Indianami, jednak po jakimś czasie pojawiły się między nimi konflikty. Cóż, nic nowego, niestety ludzie nie umieją żyć w pokoju... — westchnął smutno. — W końcu konflikt osiągnął tak ogromną skalę, że zaczęto się nawzajem wyżynać. Biali mężczyźni mordowali Indian, a ci zabijali Europejczyków. Prawdziwa rzeź. To jednak nie było najgorsze. Któregoś dnia w siedzibie Indian wybuchł pożar. Kobiety i dzieci uciekły tutaj, na wybrzeże, a kolonizatorzy... Dopowiedz sobie resztę. Mówią, że to od ich krwi klify stały się czerwone...

— Matko... — jęknęła przerażona Cathy i rozejrzała się wokół siebie.

Ta spokojna, urocza wioska nie sprawiała wrażenia miejsca, które miało tak tragiczną, krwawą przeszłość. A jednak...

Zadrżała. Redcoast może i zdawało się bardzo urokliwą miejscowością, lecz zamieszkujący je ludzie nie byli wiele lepsi od okrutnych kolonizatorów. 

— Nie przejmuj się, to tylko legenda — odparł Joseph, jakby nic się nie stało, i podniósł się z koca.

Przeszedł kawałek plaży i usadowił się za dziewczyną. Cathy nie rozumiała, co chciał zrobić. Wpatrywała się w niego uważnie, zastanawiając się, co zamierza. Wtem poczuła jego dłonie na swoich włosach. Odwiązał jej wstążkę i zaczął rozplatać jej warkocz, tak samo jak lata temu. Czuła, jak delikatny starał się być, by nie sprawić jej bólu ciągnięciem za włosy.

— Co ty robisz? — zaśmiała się uroczo, choć doskonale znała odpowiedź na to pytanie.

— Sprawiam, że będziesz wyglądała śliczniej — zachichotał.

Po chwili Catherine poczuła jego usta na swoim karku. Ich dotyk wywołał w jej ciele dziwne mrowienie. Nie mogła się doczekać, aż jego powędruje nieco wyżej i dotrze do jej warg...

Nagle Joseph gwałtownie podniósł się z koca i klepnął ją w ramię, co wywołało u niej niemałe zdumienie.

— Berek! — wykrzyknął.

Catherine natychmiast zerwała się z miejsca i zaczęła go gonić. Krzyczała na niego, gdy nieomal go łapała, a on znów się jej wyrywał, lecz Joseph nic sobie z tego nie robił. Biegał po plaży, jakby znów był małym chłopcem. Dopiero po chwili Cathy zauważyła, że ściągnął buty i skarpety, które leżały teraz na kocu. Zatrzymała się na chwilę, by zrzucić swoje trzewiki i pończochy, i wróciła do pościgu.

Piasek przyjemnie skrzypiał pod jej stopami, a włosy delikatnie falowały, poruszane przez nieznaczne ruchy wiatru. Joseph co rusz się do niej przybliżał, by po chwili znów się oddalić. Miała tego dość. Wytężyła wszystkie siły i dopadła do niego, łapiąc mężczyznę za kołnierz koszuli. Nie zdążyła jednak nic uczynić, gdyż poczuła, jak potyka się o kamień i przewraca wprost na Josepha.

Nawet nie zorientowała się, kiedy Joseph leżał na piasku, a ona na mężczyźnie. Zawstydziła się nieco tej bliskości. Odległość między nimi była zdecydowanie zbyt mała, zwłaszcza między ich klatkami piersiowymi. Źle zrobiła, zakładając tę wydekoltowaną sukienkę.

Chciała coś rzec, lecz poczuła, jak dłonie mężczyzny wędrują ku jej talii, po czym wygodnie się tam umoszczają i przyciągają ją do jego ciała. Słyszała ich przyśpieszone oddechy. Nie spostrzegła, kiedy Joe znalazł się nad nią. Wpatrywał się w jej twarz, dokładnie obserwując każde drgnięcie i najmniejszy nawet grymas. Jego lico było tak blisko... Poczuła, jak ogarnia ją dziwna fala, która pragnie tylko Josepha. By ją objął, pocałował, zrobił z nią, co chciał, byle byli szczęśliwi.

Wtem poczuła, jak Joseph nachyla się nad nią i styka swoje usta z jej, najpierw powoli i delikatnie, jakby badał ich powierzchnię. Przeszyły ją kolejne dreszcze. Znów była jego. Tylko jego. Drgnęła gwałtownie, gdy jego pocałunki stały się mocniejsze i bardziej namiętne. Przestała racjonalnie myśleć. Jęknęła, gdy przygryzł delikatnie jej wargę. Wyswobodziła dłonie spod jego ciała i wplotła je w jego włosy. Były miękkie jak niegdyś, lata temu. Całkowicie mu się poddała i pozwoliła robić ze sobą, na co miał ochotę. Nawet nie spostrzegła, kiedy zszedł z pocałunkami na jej szczękę, a później szyję, obojczyk i ramię. Na ten gest ogarnęła ją fala gorąca. Chciała więcej, choć wiedziała, że to niestosowne.

W tym momencie Joseph, jakby na zawołanie, oderwał się od niej i usiadł. Cathy wciąż widziała w jego oczach te skrzące, jakby wygłodniałe ogniki.

Brakło jej tchu w piersi, by coś wyrzec, patrzyła więc na niego, zupełnie oszołomiona, zdawszy sobie sprawę z tego, do czego mogło za chwilę dojść. O dziwo nie gorszyło jej to, przeciwnie, pragnęła tego. Tylko nie teraz i nie tutaj, lecz w ślubnej alkowie, jak przystało na przyzwoitych ludzi.

— Cathy... — Usłyszała jego głos. Drżał. — Przepraszam, wiem, że pozwoliłem sobie na zbyt dużo... Ale nie mogłem się powstrzymać. Ja... tak bardzo cię kocham. Te miesiące od twojego przyjazdu, a zwłaszcza od zimy, kiedy sobie uświadomiłem, że miłość do ciebie we mnie nie wygasła... To była najgorsza katusza. Ale nie wiedziałem, jak ci to wyznać, do tego tak okropnie bałem się odrzucenia... Cathy, proszę, powiedz, że też mnie kochasz.

Jego wzrok był tak błagalny, że nawet gdyby go nie miłowała, nie potrafiłaby mu rzec, że nic do niego nie czuje. Ale kochała go, całą sobą, od zawsze i na zawsze. Nachyliła się do niego i zamknęła delikatnie oczy, po czym złożyła na jego ustach pocałunek, który miał potwierdzić jej uczucia. Zarzuciła mu ręce na ramiona i zatraciła się w pocałunkach. W tej chwili liczyły się dla niej tylko jego chętne usta i dłonie przesuwające po jej włosach z jakąś dziwną gorączkowością. W końcu oderwali się od siebie i spojrzeli sobie w oczy, błyszczące, pełne miłości i nieco obłąkańcze.

— Cathy, moja najdroższa... — westchnął i objął ją, po czym przycisnął do swojej piersi i zaczął ją gładzić po włosach, niby najcenniejszy skarb.

Catherine nic nie odrzekła, jedynie poprawiła się nieco i zamknęła oczy. Zdawało się jej, że to wszystko jest tylko jakimś snem, a gdy się obudzi, będzie tulić się do poduszki i rozpłacze się. Ale słony wietrzyk dmący od morza, delikatne promienie słońca muskające jej twarz i ciepło bijące od ciała Josepha były zbyt prawdziwe, by mogły być tylko senną marą.

— Joe, kochany... Tak bardzo... bardzo się cieszę — wyjąkała, wzruszona, i uroniła kilka łez szczęścia.

— Cathy, teraz już będzie dobrze, obiecuję ci. Weźmiemy ślub, zaopiekuję się tobą i już nigdy nie będziesz sama. 

Na te słowa zebrało się jej na jeszcze większy szloch. Nie mogła uwierzyć, że to, o czym marzyła od tak dawna, co już dawno utraciła, teraz znów było jej.

— Kocham cię, tak bardzo... — wyszeptała tylko i znów się w niego wtuliła. Nie trzeba jej było słów, by wyrazić swą miłość do niego.

On zaś wsunął nos w jej włosy i wciągał w nozdrza ich kwiatowy zapach. Nie było w tej chwili szczęśliwszych ludzi na świecie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro