Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział pierwszy - Konfrontacja

Z prawdą jak z paczką cu­kierków:raz mo­żesz tra­fić na słodką cze­kola­dę,raz na gorzką lukrecję.


Wyszedł z wykładanego białym kamieniem kominka, otrzepując z kurzu drogi, szyty na miarę garnitur. Nigdy nie sądził, że będzie zmuszony do tego tupu działań. Miał nadzieję, że przez cały okres kadencji nie będzie musiał kontaktować się z władzami mugolskimi. Niestety los postanowił inaczej. Kto by przewidział, że dwadzieścia lat po Wielkiej Bitwie o Hogwart, zło znowu powróci? Nie chodzi tu bynajmniej o samego Lorda Voldemorta we własnej osobie. Ten osobnik od dawna już nie żyje i wącha kwiatki od spodu. Ziarno zostało jednak zasiane, a dopiero teraz, po latach widać jego plon. Kto by się spodziewał, że śmierciożercy narobią aż tak wielkiej armii śmiercionośnych bachorków? Nie wiedział jak inaczej można ich nazwać. Nie wiedział nawet o ich istnieniu!Nie wszyscy byli z krwi i kości potomkami śmierciożerców. Niektórzy dołączyli do nich już w trakcie, a cała organizacja przyjęła się pod nazwą „Błękitna Zemsta". Prosta nazwa, wyjaśniająca dokładnie wszystko.Czarodzieje czystej krwi, działający z zamiarem zemsty za śmierć ich mentora, a także członków rodziny. Godne podziwu, czyż nie?Niestety, wciąż jeszcze nowy Minister Magii nie był tego zdania.Kiedy objął stołek, zaraz po Shacklebotcie, jego imię zdążyło już się wybielić. Ludzie zapomnieli o jego powiązaniach ze śmierciożercami, wysuwając na pierwszy plan fakt, iż pomógł w ich wyłapaniu, a następnie skazaniu na dożywotnie więzienie. Mógł wreszcie żyć jak chce i spełniać swoje marzenia. Tak więc zrobił. Nie spodziewał się jednak, że wszystko potoczy się w jak najgorszy sposób. Ta pieprzona organizacja wyszła z ukrycia akurat w momencie, gdy uzyskał zaufanie ostatnich wątpiących. W jakim stawia go to świetle?
Ludzie zaczynają szeptać. Wiążą go z działaniami tych durnych śmierciożerskich pomiotów. Sądzą, że zataił ten fakt przed wszystkimi, że od początku tak to wszystko planował. Na szczęście takich ludzi jest zaledwie garstka. Nie każdy wiąże to z nim. Większość uważa, że jest niewinny-
i mają rację. Ale jak pokazać to reszcie? Jego pozycja jako Minister Magii została poważnie zagrożona, a długotrwałe rozmowy i tłumaczenia przed nowym Premierem Wielkiej Brytanii bynajmniej niczego nie ułatwiały.
Poluzował nieco krawat, który nagle zaczął go dziwnie dusić, po czym podszedł do barku by nalać sobie Ognistej. Nie powinien pić w pracy... ale w tym momencie- pieprzyć to! Opadł na fotel, za wielkim biurkiem zawalonym stertą papierzysk.Od kiedy się odkryli, zupełnie nie miał życia. Cały czas gdzieś biegał, coś załatwiał. Nie minął więcej niż tydzień, a już pojawiły się ofiary śmiertelne. Ludzie chcą, żeby działał. Wierzą w niego. Oczywiście poczynił odpowiednie środki. Całe Biuro Aurorów jest postawione na nogi, działając praktycznie przez całą dobę. Utworzył specjalne szpitale letniskowe, chronione bardzo silnymi czarami, gdzie przebywali najbardziej potrzebujący. Kiedy usłyszał, że w świętym Mungu zabrakło już miejsc, do jego umysłu wreszcie w pełni dotarła waga sytuacji.
Odwrócił się fotelem w stronę okna i przymknął powieki. Potrzebował choć chwili spokoju... wytchnienia. W głowie wciąż rozbrzmiewały mu krzyki mugolskiego Premiera, wciąż widział jego niedowierzanie oraz złość. Groził, że wszystkim o tym opowie... jednak nie martwił się. Kto by mu uwierzył? Z pewnością od razu zamknęliby go w tym szpitalu... psatiarycznym?
Ach, mniejsza o to. Po drugiej szklaneczce, zaczął wreszcie odczuwać kojące działanie bursztynowego płynu. Mięśnie powoli się rozluźniały, a w głowie zapanowała błoga pustka...Kiedy już miał nadzieję, że dane mu będzie choć jedno popołudnie spędzone w spokoju, w całym pomieszczeniu rozległo się donośne pukanie do drzwi.
- Wejść! - zawołał, wzdychając pod nosem i wysyłając swój spokój w daleką podróż za ocean.Wyprostował się w fotelu starając przywołać na twarz jak najpoważniejszy wyraz i z wyczekiwaniem wpatrzył się w drzwi.
- Dzień dobry, panie Ministrze – powiedział ciemnowłosy, na oko czterdziestoletni mężczyzna.
- Witaj, Nott – przywitał się kiwając zdawkowo głową. - Masz coś dla mnie?
- Tak – skinął głową, wyciągając przed siebie plik papierów. Minister przejął je od niego, przeglądając pobieżnie. Ruchem dłoni dał znać, by kontynuował.- Potter z Weasley'em wciąż są w terenie. Tutaj masz wszystkie wytyczne co do teoretycznych siedzib „Błękitnej Zemsty", a także listę głównych podejrzanych.
Pokiwał głową, przyglądając się liście.Zauważył na niej także nazwisko swoje i Notta. Co za absurd!
- Co to ma być? - pokazał Nottowi listę, mierząc go wzrokiem.
- Też mi się to nie podoba – powiedział mężczyzna, a w jego brązowo-zielonych oczach błysnęła złość. - Ale uwierz mi, Malfoy, takie są procedury.
Patrzył na niego przez moment, ale w końcu stwierdził, że to i tak nie jego wina, więc odpuścił. Oparł się o fotel przymykając powieki. Na twarz wypłynął cały stres oraz zmęczenie ostatnich dwóch tygodni. Te krótkie przejścia postarzały go co najmniej o kolejne dwadzieścia lat.
- Nie dadzą nam spokoju – powiedział szeptem tak cichym, że nie był pewny czy siedzący przed nim mężczyzna dosłyszał. Otworzył oczy i dodał już głośniej.
- Jeżeli to wszystko, to możesz już iść.Nott skinął głową, po czym bez słowa wymknął się z pomieszczenia, w momencie gdy Malfoy wrócił do spoglądania przez okno. Czarno widział najbliższą przyszłość, oj czarno...
- Proszę! - powiedział, słysząc nowe, cichutkie pukanie do drzwi. Wiedział kto do niego idzie. Tylko jedna osoba pukała w ten sposób.Po nie więcej niż dziesięciu sekundach, w przejściu stanęła młoda, trzydziestoletnia kobieta, z długimi blond włosami, niebieskimi oczami i figurą modelki.
- Cześć, Tania. Coś się stało? - zagadnął, pochylając się lekko w jej stronę. Bardzo lubił tę dziewczynę. Nadawała się na sekretarkę w każdym calu. Była obrotna, lojalna i... rozrywkowa.
- Miałam przypomnieć panu o dzisiejszym obchodzie po namiotach szpitalnych – powiedziała kobieta miękkim tonem, spuszczając skromnie wzrok. Cudne dziewczę.
- Na którą godzinę to było?
- Ma pan jeszcze dokładnie trzydzieści minut.
Kiwnął głową, na znak, że przyjmuje do wiadomości.
- Coś jeszcze? - zapytał łagodnie, dając tym samym do zrozumienia, że chciałby zostać sam. Tania, pokręciła głową, po czym skinęła na pożegnanie i wyszła.Po raz kolejny opadł na fotel wzdychając niemalże ostentacyjnie. Musiał się zbierać. Ludzie na niego liczyli, a on nie mógł ich zawieść. Od tego zależała jego kariera, ale także zdrowie psychiczne. Przygładził nerwowo długie blond włosy, spięte w niski kucyk na karku. Podciągnął poluzowany krawat i dopił whiskey, tak dla odwagi.

*~*~*

- Miona! Przynieś tamte bandaże! - usłyszała głośny krzyk tuż za plecami. Brenda biegała od pacjenta do pacjenta, starając się choć w najmniejszym stopniu ogarnąć ten chaos. Kolejny atak, kolejne ofiary. Kolejne rany, łzy, godziny pracy. Kolejne zniszczone psychiki. Czy kiedykolwiek to się skończy?
Myślała, że po wojnie z Voldemortem ponad dwadzieścia lat temu, nic gorszego ich nie spotka. Miał panować spokój. Ludzie mieli być szczęśliwi i bezpieczni. A tymczasem co mają? Istną apokalipsę. Machnęła różdżką na leżące obok niej bandaże, po czym wysłała je w stronę Brendy. Sama zajmowała się właśnie pacjentem, z do połowy rozerwaną dłonią.
- Spokojnie, zaraz będzie po wszystkim – tłumaczyła jak małemu dziecku, mimo że mężczyzna z pewnością miał już skończone co najmniej dwadzieścia lat. Kiwnął jedynie głowa, zaciskając jednocześnie powieki tak, że niemal zniknęły z jego twarzy. Widok był dość komiczny, jednak w czasie swojej piętnastoletniej pracy, zdążyła przywyknąć do różnych rodzajów zachowań. Od zawsze chciała pomagać ludziom, to było jej marzenie i zarazem powołanie. Mimo nawału pracy oraz wielu nieprzespanych nocy, ani razu nie żałowała swojego wyboru. Jakżeby mogła? Była jednym z najlepszych magomedyków w kraju. Znała się na swoim fachu jak nikt inny, a cały jej gabinet aż tonął w różnorodnych nagrodach i odznaczeniach.Z kolei pacjenci bardzo cenili w niej wrodzoną empatię oraz cierpliwość. Owszem, była cierpliwa. Jednak owa cierpliwość ograniczała się jedynie do kategorii bólu czy choroby, nie do nierozumnych ludzkich zachowań. Bolało ją serce kiedy musiała obserwować to, co się dzieje.
Ludzie gadali. Jedni mówili, że to wina Malfoy'a, drudzy, że jako nowy Minister z pewnością wyciągnie ich z tego całego bagna. Nikt nie mówił tego głośno, ale przecież znał takich ludzi od podszewki. Nawet jeśli nie wiedział, to z pewnością domyślał się co nimi kieruje, a także co chcą zrobić. Dlaczego więc przez całe dwa tygodnie nic się nie zmieniło?
O nie, przepraszam, zmieniło się. Pytanie tylko dlaczego zamiast na lepsze, to na gorsze?
- Będzie tu dziś! - usłyszała przy uchu szept Riley, najlepszej koleżanki po fachu.
- Kto? - zapytała marszcząc brwi i obmywając pacjentowi rękę wyciągiem ze szczuroszczeta. Obejrzała ją dokładnie, po czym uśmiechnęła się. - Jest pan wolny.
- Jak to kto? - kontynuowała Riley, kiedy pacjent odszedł z cichym bąknięciem „dziękuję".- Sam Minister Magii we własnej osobie.
Hermiona skamieniała. Czego on tu chce? Nie pomoże chorym łażąc między nimi. Powinien być w terenie, rozpracowywać cały plan, a nie bawić się w samarytanina.
- Jakby nie miał nic innego do roboty – mruknęła, oczyszczając sobie dłonie różdżką.
- Oj, nie bądź wredna. Ci ludzie potrzebują nadziei – powiedziała Riley, machając ręką w stronę chorych.
- A nie sądzisz, że większą nadzieję dałaby jakakolwiek poprawa?
Znów machnęła ręką, tym razem w niespokojnym geście.
- Coś ty się tak na niego uparła?
- A dlaczego ty go tak popierasz? - odparowała, pięknym za nadobne. - To że jest przystojny, to od razu nie znaczy, że skuteczny. Urodą problemu nie rozwiąże.
- Jesteś flądrą, wiesz? - zapytała Riley, patrząc na nią z dezaprobatą. Hermiona skwitowała to określenie wymownym wzruszeniem ramion, po czym ruszyła na stały obchód. Zaczynała właśnie drugie okrążenie, kiedy w niewielkim wejściu do namiotu pojawiła się wysoka postać, ubrana w zapewne bardzo drogi garnitur. Zatrzymała się na moment, żeby zlustrować go spojrzeniem, a przez jej głowę przemknęła myśl, że naprawdę bardzo się zmienił.
Z lalusiowatego chłoptasia, który polegał głównie na wpływach swojego ojca, przeszedł transformację w niedorobionego śmierciożercę, a następnie męskiego, przystojnego mężczyznę, na wysokim stanowisku, który wiedział czego chce. No, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Mimo, że zostawili za sobą szczeniackie lata wyzwisk oraz złośliwości, to nadal za nim nie przepadała. Właśnie dlatego, kiedy ich spojrzenia się spotkały, odpowiedziała zdawkowo na skinienie, po czym wróciła do pracy. Nie miała zamiaru podniecać się nim, jak większość zgromadzonych tu magomedyczek, ani nawet z nim rozmawiać. Przez te dwa tygodnie, nagromadziło się w niej tyle złości, że nie była pewna tego, co może mu powiedzieć. Wolała go więc unikać za wszelką cenę. Był po prostu kolejnym, bogatym dupkiem, który przyszedł popatrzeć na cudze cierpienie.
Kiedy mijali się w wąskim przejściu między szpitalnymi łóżkami, poczuła mocny zapach męskich perfum, zmieszanych z wonią najlepszych cygar i Ognistej Whiskey. Nie mogła powiedzieć, pachniał naprawdę nieziemsko.
- Pomocy! - usłyszała od strony wejścia, a na widok wtaczającej się nowej tury rannych, poczuła jak jej umysł momentalnie trzeźwieje.
- Wchodźcie, tędy! - zawołała, pokazując rząd wolnych łóżek, następnie machnęła ręką na kilka wolnych magomedyczek. Czekały je kolejne godziny ciężkiej pracy, przy akompaniamencie łez, jęków, a także hektolitrów krwi.
Myślała, że jest przygotowana na wszystko, jednak na to co ujrzała, z pewnością nie była. Do przepełnionego już namiotu, specjalna brygada pomocnicza zaczęła wnosić... dzieci. Młode. Mające zaledwie od siedmiu do piętnastu lat. Ich nie do końca jeszcze rozwinięte ciała, uwalane były krwią, kurzem oraz błotem. Niektóre kończyny wygięte były pod różnymi kątami, a z oczu lały się łzy.Co za potwory zrobiły coś takiego? Jak można tak potraktować niewinne istoty?Po ubraniach stwierdziła, że były to mugolskie dzieci, zabrane z pewnością z jakiegoś domu opieki.
- Co się, do cholery stało? - usłyszała krzyk Malfoy'a i gdzieś w podświadomości stwierdziła, że ma bardzo ładną barwę głosu. Szybko jednak zganiła się za tę myśl.
To on był odpowiedzialny za to wszystko!Jej ciało zalała fala złości.
- Zrobili nalot na pobliski mugolski sierociniec – wytłumaczył jeden z brygady, niski, wąsaty, o imieniu Rody. - Niektórych udało nam się ewakuować. Niestety odkryliśmy ich zamiary zbyt późno...
Malfoy pokiwał głową, z poważnym wyrazem twarzy, jednak Hermiona poczuła jak wściekłość mroczy jej wzrok. Wystąpiła przed szereg magomedyczek, strząsając z ramienia opiekuńczą dłoń Riley.
- Masz zamiar coś z tym zrobić? - zapytała wyzywającym tonem, patrząc Malfoy'owi prosto w oczy.
- Miona! - usłyszała syk za plecami, ale całkowicie go zignorowała. W całej sali zapanowała całkowita cisza, przerywana jedynie kwileniem rannych dzieci. Kilka magomedyczek, pobiegło pomagać najbardziej potrzebującym.
- Trochę szacunku, Granger – powiedział, starając się utrzymać neutralny ton. - Pamiętaj do kogo się zwracasz.
Słysząc jego słowa, roześmiała się w głos.
- Szacunku? - zakpiła, znów ignorując kilka głosów, które próbowały ją powstrzymać. Miała gdzieś konsekwencje. Nic jej nie obchodziło, że obraża najważniejszą osobę w świecie czarodziejów. - O szacunku może mówić osoba, która na niego zasługuje, a TY z pewnością taką nie jesteś – zrobiła krótką pauzę, z satysfakcją obserwując jak mruży oczy w niemej wściekłości.
- Co niby takiego zrobiłeś? Siedzisz w biurze, występujesz publicznie, odwiedzasz chorych... a w jaki sposób pomaga to w ogarnięciu sytuacji? Ty robisz za twarz, starasz się dawać nadzieję, która później okazuje się złudną. Popatrz do czego doprowadziłeś!
Wiedziała, ze przesadziła. Czuła to po spojrzeniach rzucanych z każdej strony, a także po wyrazie twarzy samego Ministra. Pojechała po bandzie. Ma przesrane.
- Takie masz o mnie zdanie? - zapytał Malfoy, w którego głosie zagrała nutka gniewu. Niby od niechcenia poprawił spinki od mankietów, po czym spojrzał jej prosto w oczy.
Założyła ręce na piersi i odwzajemniła spojrzenie.
- Tak. Tak właśnie uważam.
Cisza.Minuta, dwie, trzy...
- Dobrze – powiedział w końcu. - W takim razie poproszę, żebyś udała się ze mną. To jest rozkaz.
Dodał widząc, że nie ma zamiaru się ruszyć. Miała w nosie jego rozkazy!
- Nigdzie z tobą nie idę – przybrała stanowczy ton, jednocześnie unosząc głowę do góry. - Jakbyś nie widział, mam pracę. Dzięki tobie, nawiasem mówiąc, panie M i n i s t r z e.
Zauważyła iskierki gniewu grające w jego oczach i po raz pierwszy od kiedy się odezwała obleciał ją strach.
- Poradzą sobie bez ciebie. Mam rację? - zapytał pierwszą z brzegu magomedyczkę, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
- To znaczy... ja... no wie pan...
- Widzisz? - przerwał jej, patrząc na Hermionę z satysfakcją.
- Łał. Nauczyłeś się bełkotliwego? Bo ja akurat nie zrozumiałam ani słowa – jawnie z niego kpiła. Nie potrafiła się powstrzymać, było to silniejsze od niej.
- Hamuj język, Granger – warknął. - Moja cierpliwość się kończy.
- To idź ją odzyskiwać gdzie indziej. Tu się p r a c u j e.
Przegięła. Tylko właściwie kiedy? Teraz czy już wcześniej? Zresztą, jakie to ma znaczenie? Nie da jej żyć. Zlinczuje ją tak, że będzie musiała zwiewać do Honolulu.
Spodziewała się ataku, jakiejś riposty z jego strony. Zamiast tego zauważyła, że poprawia swój garnitur, kiwa głową na pożegnanie i wychodzi. Już? Po wszystkim? Tak po prostu wybaczył jej tak jawną zniewagę? Nie mogła w to uwierzyć, coś z pewnością było nie w porządku. Od dzisiaj będzie musiała nosić ze sobą poza różdżką, jeszcze jakiś magiczny gaz pieprzowy. Jej wrogiem numer jeden była nie „Błękitna Zemsta", a sam Minister Magii. No pięknie.
- Mogłabyś czasem trzymać język za zębami, wiesz? - usłyszała głos Riley, w którym dezaprobata walczyła z niepokojem.
- Masz szczęście, że nie zrównał cię z ziemią, albo nie odebrał ci licencji – powiedziała Karen, która stała nieopodal. - Z tego co słyszałam, potrafi być naprawdę bezwzględny, kiedy ktoś zajdzie mu za skórę. Uważaj lepiej.
- Właśnie poznaliśmy tę bezwzględność – zakpiła, ale w głębi duszy, czuła jak dławi ją niepokój. Bardzo dobrze wiedziała jaki potrafi być Malfoy. Co jej więc, do diabła, odbiło?

*~*~*

Głos Granger bębnił mu w głowie, wracając raz po raz i odtwarzając się w kółko jak na jakimś starym magelafonie. Czy jak to się tam zwało. Nie mógł uwierzyć, że tak go poniżyła. Miał ochotę wrócić tam i wyciągnąć ją siłą. Nie potrafił ocenić, czy miała rację czy też nie. Jednak czy to ważne? Nie miała prawa odzywać się do niego w ten sposób. Był Ministrem Magii, do jasnej cholery!
Uderzył pięścią w biurko rozsypując i tak już pomieszane papiery. Zerwał z włosów gumkę pozwalając, żeby spadły mu na twarz.  Wciąż miał przed oczami te biedne dzieci, poranione, całe w krwi... może jednak miała trochę racji. Może rzeczywiście zajmuje się nie tym co powinien. Ale jeżeli jest taka, do cholery, mądra, to czemu sama się tym nie zajmie?!
Zajmuje się, kretynie. Właśnie, że zajmuje... Robi wszystko co do niej należy...
Wredna, arogancka, impertynencka... kujonka! 
Kujonka? Serio...
Zganił się w myślach za szczeniackie podejście. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień. Musi przejrzeć raporty z dzisiejszego dnia, obmyślić jako taką strategię, a następnie zastanowić nad karą dla tej wkurzającej, ale za to niezwykle seksownej i ponętnej byłej Gryfonki...
Na samo wyobrażenie jej szczupłej sylwetki w obcisłych ciuszkach, poczuł przyjemny ucisk z kroczu. Nikt o tym nie wiedział, ale jeszcze za czasów szkolnych, podglądnął ją kiedy kąpała się w Łazience Prefektów. Oczywiście był to całkowity przypadek! Przecież nigdy by się nie zniżył to poziomu zwykłego, podwórkowego podglądacza. Niemniej, widok był naprawdę cudowny, a on sam przez cały następny tydzień szukał choć odrobiny spełnienia. Już wtedy miała cięty język, ale teraz przesadziła.Musiał ją trochę utemperować.
Trochę? Nie. Bardzo.Nie można od tak obrażać i poniżać Dracona Malfoy'a, nie ważne Ministra czy nie.Musi za to zapłacić.
Na jego wąskie, aczkolwiek seksowne usta wypłynął całkowicie wredny, ślizgoński uśmieszek. W głowie rodził się niecny plan. Odchylił się na krześle, patrząc w sufit, a jego długie włosy spłynęły po oparciu. Nie może pokazać się we własnej osobie. Co jeśli wokół będą jacyś gapie? Nie. Musi poprosić o przysługę. I tak wisi mu jedną, jeszcze sprzed pięciu lat, kiedy załatwił mu dostęp do tej ślicznej brunetki z Departamentu Transportu Magicznego. Nie ważne, że trzy miesiące później zostawiła go dla innego. On wykonał swoje zadanie, czyż nie?
Wyciągnął różdżkę ze specjalnej, ukrytej w garniturze kieszonki i wyczarował patronusa. Z dumą spojrzał na ogromnego jaszczura zwanego Smokiem z Komodo. Zwinny, szybki, na swój sposób piękny i groźny. Zupełnie jak on sam. Bardzo długo zajęło mu nauczenie się tego typu magii. Pochłonęło to dużo jego nerwów, a także hektolitry potu, ale osiągnął cel.
Przekazał jaśniejącemu białym światłem stworzeniu treść informacji, po czym chwycił za szklaneczkę z resztką Whiskey.
Patrzył w przestrzeń z uśmiechem, który nigdy nie wróżył niczego dobrego.

*~*~*

- Dobranoc wszystkim! - szepnęła machając na pożegnanie. Rozejrzała się po raz ostatni, bardziej sprawdzając czy jej podopieczni śpią, niż szukając czegoś czego mogłaby zapomnieć. Od kiedy to wszystko się zaczęło, nie miała ani chwili na to by pomyśleć o sobie. Pracowała na trzy zmiany, czuwała nad pacjentami, pomagała reszcie. Była dosłownie wypluta z całej siły i determinacji. A dzisiejsza scysja z Malfoy'em tylko pogłębiła jej zmęczenie. Jeszcze chwila i z pewnością trafiłaby to wariatkowa.
Westchnęła cichutko, uśmiechając się uspokajająco na widok niepokoju wymalowanego na twarzy Riley. Wiedziała, że się martwi. Ona też się martwiła. Ale klamka zapadła, już po wszystkim, finito. Nawet gdyby chciała, to nie mogłaby cofnąć dzisiejszych słów. Pytanie tylko, czy by chciała?
Zastanowiła się przez moment, a jej wzrok spoczął na pięknym, gwiaździstym niebie. Otóż, nie. Mimo czekających ją konsekwencji, nie żałowała niczego co mu dziś powiedziała. Należało mu się, na całej linii. Nie zasłużyli sobie, żeby rządził nimi ktoś, dla kogo ważniejsza jest ładna, zadbana buźka wystawiona na pokaz niż konkretne działania.
Prychnęła pod nosem ze złością. Gdyby mogła, z pewnością powtórzyłaby to wszystko jeszcze raz. W tym momencie jednak, najbardziej marzyła o tym, żeby wrócić do domu i zawinąć się w ciepłą pościel.
Minęła kilka przecznic, żeby znaleźć się w jakimś ciemnym zaułku, z daleka od ochronnych zaklęć nałożonych na szpitale polowe. Rozejrzała się dziesięć razy, pamiętając o ostrożności i już miała się deportować, kiedy usłyszała znajomy, męski tembr.
- Witaj, Hermiono.
Zatrzymała się w półobrocie, starając dostrzec cokolwiek w nieprzeniknionej ciemności zaułka. Po chwili zobaczyła wyłaniającą się z mroku sylwetkę, a przez jej umysł przemknęła cała masa obrazów z tandetnych, mugolskich horrorów.
- Witaj, Zabini – odpowiedziała, starając się utrzymać spokojny ton. Owinęła się mocniej białym kitlem, zawzięcie szukając jego wzroku. - Co cię tu sprowadza?
Była naprawdę zdziwiona jego obecnością tutaj. Zdziwiona i jednocześnie... przerażona.
Z doświadczenia wiedziała, że pojawienie się ciemnoskórego, byłego ślizgona nie przynosiło nic dobrego.Kiedyś trzymali się bardzo blisko. Można było nazwać ich nawet przyjaciółmi. Kiedyś...Był wtedy z Ginny. Pamiętała jak młoda Weasley szczebiotała o największej miłości w życiu. Byli dla siebie wszystkim...Doskonale pamiętała ten dzień sprzed ośmiu lat, kiedy ujrzała zalanego w trupa Blaise'a opierającego się o futrynę jej drzwi. Z ledwością trzymał się na nogach, a jego oczy były zapuchnięte i czerwone. Wyglądał jak typowy żul. Żałosny margines społeczeństwa, który nie potrafi poradzić sobie z własnym życiem.
Właśnie wtedy dowiedziała się, że Ginny... że ona... zginęła. Odeszła. Zostawiła wszystkich na tym ziemskim padole. Ją, swoją rodzinę, Blaise'a. Jak to się stało? Nigdy nie dostała odpowiedzi na to pytanie. Po przekazaniu informacji Zabini po prostu zniknął. Zapadł się pod ziemię.
Pojawił się jednorazowo pięć lat temu i krążył po okolicy przez około trzy miesiące, a później znów uciekł. Z prywatnych źródeł wiedziała, że jeździł po świecie. Był w Peru, Chile, Japonii, Chinach, Indiach...Wszędzie, byle tylko zapomnieć. Byle nie czuć. Właśnie dlatego, w tej chwili czuła jedynie niepokój. Wiedziała, że nie pojawił się bez powodu. Nigdy się nie pojawiał.
- Tak się składa, że ktoś chce cię widzieć.
Poczuła jak jej ciało tężeje paraliżowane strachem. A jednak się doczekała...
- Kto? - zapytała, doskonale znając odpowiedź.
- Ktoś bardzo wysoko postawiony.
- A jeżeli się nie zgodzę? - rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu ratunku. Zrobiła krok w tył, czując intuicyjnie, że i tak nic nie zdziała.
- Przykro mi, ale nie masz wyjścia.
Usłyszała, a w następnej chwili otuliła ją nieprzenikniona ciemność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro