Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

☼ 9 ☼

Wraz z nadejściem wieczora zaczęły dokuczać mi problemy z koncentracją. Powinnam zażyć Insomnium, ale jakoś łudziłam się, że przeciągając tę chwilę, kupuję sobie więcej czasu. Gdyby tylko ciało było tego samego zdania i raczyło ze mną współpracować...

Moje serce biło jak oszalałe. Myśli ustawicznie uciekały gdzieś, by nigdy nie wrócić, a drżenie rąk mogłabym uznać już za przykrą codzienność. Wiedziałam, że objawy odstawienia będą się jedynie nasilać. Martwił mnie także fakt, iż wystąpiły ledwie dobę po zażyciu poprzedniej fiolki. Albo mój organizm wariował, albo dotychczasowa dawka przestawała mu wystarczać. Żadna z tych opcji nie napawała mnie entuzjazmem.

Chwytałam się, czego mogłam, żeby odciągnąć nieproszone myśli. Pousuwałam większość pajęczyn zalegających w kątach przytułku, zamiotłam korytarz i przyległe pokoje, poskładałam wszystkie swoje szaty, a potem złożyłam je na dnie skrzyni przy łóżku. Kiedy upewniłam się, że nie ma już nic do zrobienia, z tej samej skrzyni wygrzebałam stary, zakonny modlitewnik. Przekartkowałam go, ignorując fakt, że znam całą treść na pamięć.

Księga dzieliła modlitwy na trzy etapy zależne od wędrówki słońca po niebie. Poranna aubada – ta sama, którą śpiewałam w kaplicy – miała powitać nadchodzący wschód. Południowa lauda opiewała potęgę światła w momencie jej szczytu, natomiast wieczorny psalm żegnał słońce nieuchronnie gasnące za horyzontem. Były też inne, równie doniosłe modlitwy takie jak requiem za zmarłe dusze, modły w intencji wyznawców oraz recytacje przeznaczone głównie na większe uroczystości, w tym przesilenie letnie. Można powiedzieć, że znajdowało się tu wszystko, czego potrzebowała każda szanująca się kapłanka. Mimo to nie potrafiłam się wyciszyć, a perspektywa braku Insomnium kładła się cieniem na moje myśli.

Zatrzasnęłam księgę, aż w powietrzu zatańczył kurz. Dopiero wówczas poczułam, jak mocno zaciskam szczękę. Każda część mojego ciała buntowała się i żądała fiolki ze srebrzystą cieczą. Zdradzały mnie nawet myśli.

Szafka, szuflada, fiolka. Szafka. Szuflada. Fiolka.

Musiałam coś zrobić. Cokolwiek. Wyzbyć się tego potwornego pragnienia, przerwać to szaleństwo, zanim stracę nad sobą kontrolę. To tylko doba, jedna, przeklęta doba. Kiedy tak bardzo uzależniłam się od Insomnium? Czy inne akolitki czuły podobnie?

Niebezpieczną pętlę myśli przerwały odgłosy dobiegające zza drzwi. Moje współlokatorki stanęły pod nimi, prowadząc ożywioną konwersację. Starały się mówić szeptem, ale zdradzały je emocje. Tak też znów stałam się świadkiem czegoś, co nie było przeznaczone dla moich uszu.

– Musisz się opanować, Eyla. Najwyższa nie może widzieć cię w takim stanie.

– Jak możesz tak mówić? Na Pana Światła, tu chodzi o Tarę. Naszą Tarę! Nie możemy po prostu udawać, że jej tu nie ma i wyjechała do rodziny, która leży zagrzebana pod domem. Tu, w Cesaphere, nie żadne kilkanaście mil stąd!

– A co mamy robić? Szukać jej? Wiedziała, z czym wiąże się odstawienie Insomnium. Naraziła nas wszystkich na niebezpieczeństwo.

– Przecież nie chciała źle. Po prostu tęskniła za rodziną.

– To my byliśmy jej rodziną.

– Nie, Annice. – W głosie Eyli zabrzmiała gorzka nuta. – Wciąż jesteśmy.

Księga, która spoczywała na moich kolanach, nagle wydała się ważyć tonę. Z szacunkiem złożyłam ją w skrzyni, po czym cichutko wróciłam na łóżko, szykując się do snu. Lepiej, żeby nie zastały mnie tu siedzącej i przysłuchującej się każdemu słowu.

Ale przedtem wzięłam ostatnie Insomnium.

Tak na dobry sen.

☼☼☼

Poranna aubada pozwoliła mi poukładać myśli. Wyszłam z kaplicy pełna nowych sił i zostawiłam siostry akolitki w tyle, by wybrać się na spacer po wiosce.

Okolica była bardzo spokojna. Ludzie trzymali się swoich gospodarstw i zajmowali codziennymi sprawami. Ruben, najpostawniejszy mieszkaniec naszej wioski, siedział na dachu sąsiadów i zatykał dziury w strzesze. Kobiety z domostwa nieśmiało doglądały jego pracy, okazyjnie znosząc coś do jedzenia. Przysługa za przysługę – w domostwie Melorów nie było ani jednego mężczyzny, a ostatniego z nich zmogła ciężka choroba płuc. Sam Ruben nie miał żony, ale sądząc po nadskakującej mu najstarszej córce Melorów, wkrótce mogło się to zmienić.

Kilka chat dalej grupka kobiet właśnie zbierała się, żeby razem przysiąść nad cerowaniem ubrań. Siedzenie w progu i szycie potrafiło być niemożebnie nudne, więc postanowiły połączyć przyjemne z pożytecznym. Takie zgromadzenia gwarantowały zwykle mnóstwo śmiechu i znacząco przyspieszały proces rozprzestrzeniania się plotek po wiosce.

Dotarłam do studni, najważniejszego źródła wody w okolicy. Oprócz niej była jeszcze stara studnia rodziców Tary, ale od pamiętnego pożaru nikt nie śmiał się tam zapuszczać. Po kilkunastu latach wspomnienia tragedii wciąż pozostawały żywe, a w kręgu co bardziej przesądnych mieszkańców szeptano, jakoby cała rodzina popadła w niełaskę Pana Światła. Dom stał więc nietknięty, w ruinie, studnia zarosła, a dla świętego spokoju wszystkich zmartwionych postanowiono znaleźć inne, łatwiej dostępne ujście podziemnych wód.

Przy kołowrocie stała Nadya, żona zarządcy wioski. Chociaż miała już swoje lata, podobnie jak zielarka wykonywała codzienne obowiązki z niemal młodzieńczą werwą. Niektórzy twierdzili, że nadawałaby się do roli zarządcy lepiej niż jej własny mąż. Nigdy nie bała się ubrudzić sobie rąk i chętnie garnęła się do zadań, które większość kobiet pozostawiała mężczyznom. Nikt nie zdziwiłby się, gdyby zastał ją siedzącą na dachu u boku Rubena. Ostatnio skarżyła się jednak na ból stawów, co odsunęło ją od cięższych prac.

Nadya mocowała się z kołowrotem, przeklinając pod nosem z wprawą nie mniejszą od Rhianny. A myślałam, że tylko ona tak umie.

Kiedy jej o tym powiem, będzie bardzo niepocieszona.

– Niechaj światło spłynie na twą duszę – pozdrowiłam ją.

– Albowiem jego moc... – Kobieta nie odpuszczała. Dokręciła korbkę i chwyciła za wiadro, ale zaraz puściła je, krzywiąc się z bólu. Na całe szczęście łańcuch nie pozwolił mu opaść na dno studni. – Niech szlag trafi wszystkie cienie i ten przeklęty ból! – burknęła i spojrzała na swoje nadgarstki. Zaczęła je rozmasowywać. Przedtem jednak odwróciła się do mnie i oparła o kamienny murek osłaniający studnię.

Pomogłam jej przelać wodę z wiadra do balii. Podniosłyśmy je razem, jedna z jednej strony, druga z drugiej strony, powoli kierując się w stronę domostwa zarządcy. Nadya nie oponowała, co kazało mi sądzić, że z jej stawami jest naprawdę źle.

– Dobra z ciebie dziewczyna, Sarune – sapnęła ciężko. – Naprawdę dobra. Szkoda, że reszta akolitek nie jest równie pomocna.

– Mają dość zajęć w zakonie.

Nadya parsknęła.

– W to akurat nie wątpię. – Rzuciła mi przelotne spojrzenie. Wydawała się porażająco chuda. Żylaste, spracowane dłonie zaciskały się na uchwycie balii, a mięśnie na rękach napinały się z wysiłku. — Z całym szacunkiem dla Pana Światła, ale nawet najpiękniejsza pieśń nie włoży mi do ust jedzenia. Ani nie przeniesie balii, kiedy tego potrzebuję.

Trudno było odmówić jej racji, ale podobnie jak większość ludzi spoza zakonu nie dostrzegała pełnego obrazu. Nasze modlitwy stanowiły tylko niewielką część dnia wypełnionego obowiązkami. Oprócz nich zajmowałyśmy się także przepisywaniem ksiąg, przyswajaniem kolejnych lekcji Alathei, sprzątaniem, przygotowywaniem posiłków oraz pielęgnowaniem ogródka, bez którego Berta nie miałaby nawet połowy potrzebnych ziół.

W końcu dotarłyśmy do celu. Odstawiłyśmy balię, a Nadya odetchnęła z ulgą i przetarła spocone czoło. Zastanawiałam się, gdzie jest teraz jej mąż. Chociaż oficjalnie piastował urząd zarządcy, każdy cieszył się większym szacunkiem od niego. Religia była ważną częścią Cesaphere, więc w kwestiach związanych z wiarą zawsze udawano się do Alathei. Jeśli zaś chodziło o sprawy bardziej praktyczne jak decyzja o rozpoczęciu wysiewu czy odpowiednie zadośćuczynienie za krzywdę z ręki sąsiada, posłuch miała przede wszystkim Nadya. Jej mężowi ciężko było to znieść, dlatego ostatnimi czasy było go w wiosce mniej niż więcej.

Ku nam, od strony pól uprawnych, nadbiegała gromadka roześmianych dzieci. Wszystkie były koszmarnie umorusane, utytłane błotem i trawą, ale za to wyraźnie szczęśliwe. Jeden z chłopców zatrzymał się, zakrzyknął coś do Nadyi i pomachał ręką. Kobieta uśmiechnęła się.

– Wiesz... – zaczęła, odwracając wzrok od urwisów, w tym własnego syna. – Wciąż trudno mi pojąć, po co Najwyższej cały zakon. Kazać wam rozbijać się po cudzych domostwach, kiedy macie tam tyle miejsca? – Pokręciła głową. — Proponowałam nawet, że wstawię się za wami u Imszar, ale Alathea podziękowała. Twarda z niej sztuka.

– I bardzo mądra.

– I bardzo mądra – przytaknęła Nadya. Spojrzałyśmy na siebie w milczącym porozumieniu, bo ani ona, ani ja, nie zamierzałyśmy poruszać tematu zaginionej Tary. Nie w miejscu, gdzie mogliby nas usłyszeć postronni. A zwłaszcza – ludzie Imszar.

Chciałam pożegnać się i pójść dalej, ale wówczas poczułam, jak coś ciągnie mnie za rękaw. Spojrzałam w dół, stwierdzając, że jest to nie tyle coś, co ktoś – dziesięcioletni syn Nadyi. Przyglądał mi się roziskrzonymi, niebieskimi oczyma z niemal nabożnym podziwem.

– Cześć, Sar – odparł rezolutnie, co niebezpiecznie skojarzyło mi się z Anselmem.

Otrząsnęłam się i posłałam mu ciepły uśmiech. Jednocześnie pochyliłam się tak, by zrównać się oczami z chłopcem.

– Cześć, Nat. Ilu Tkaczy dziś upolowałeś?

Oczywiście nie mówiłam serio, a przynajmniej nie do końca. Sama zwykłam udawać, że poluję na nich u boku Rhianny. Lata mijały, dzieciaki wymyślały nowe zabawy, tylko wrogowie wciąż zostawali ci sami. Tak głęboko był w nas zakorzeniony ten lęk.

– Ani jednego. – Posmutniał, ale zaraz znów się rozpromienił. Ten urwis miał w sobie energii za dwoje. – Widziałem za to Siostrę Jutrzenki!

– Mam nadzieję, że nie w zakonie. – Nadya pogroziła mu palcem.

– Nie w zakonie. – Zaprzeczył ochoczo. – Tu, przy studni. Tylko trochę wcześniej.

– Jak bardzo wcześnie? – spytałam.

– No... bardzo. Tak, że jeszcze nie świtało. Ale niedługo miało! – Chłopak wił się pod coraz surowszym spojrzeniem matki. – Chcieliśmy sprawdzić, czy w pobliżu nie ma tych głupich Tkaczy. No i nie było, ale za to Tim zauważył Siostrę Jutrzenki. Chciała chyba nabrać wody ze studni, tylko po drodze potknęła się i wyrżnęła o ziemię jak długa. – Wyszczerzył się dumnie. – A jak mówiłem, że przez te woale nic nie widać, to nikt mi nie wierzył!

Nadya wyglądała, jakby miała chwycić balię z wodą i chlusnąć nią w niesfornego potomka. Bolące stawy były w tej chwili bodaj najmniejszym z jej problemów. Wciągnęła powietrze ze świstem i zacisnęła żylaste dłonie w pięści.

No to się zaczyna. Trzy, dwa, jeden...

– Nie wyrżnęła, tylko upadła. I coś ty sobie myślał, włóczyć się po wiosce przed świtem? Przecież wiesz, jakie to niebezpieczne!

– Siostrze to nie przeszkadzało...

– Siostra jest dorosła i nie ma rodziny, która się nią opiekuje.

– Jakąś rodzinę na pewno ma. Inaczej by się nie urodziła – odburknął chłopiec.

– Nie łap mnie za słówka, młodzieńcze!

Chrząknęłam, czując się dość niezręcznie. Postanowiłam oddalić się i zostawić tę dwójkę samą. Na szczęście Nadya była tak pochłonięta łajaniem syna, że nawet nie zareagowała.

Słowa chłopca długo nie dawały mi spokoju. O Siostrę Jutrzenki się nie martwiłam, chociaż opuszczanie murów zakonu pod osłoną nocy było co najmniej nierozsądne. To wspomnienie o rodzinie poruszyło mnie z tego wszystkiego najbardziej. Przypomniało rozmowę zasłyszaną jeszcze minionego wieczora.

Przecież nie chciała źle. Po prostu tęskniła za rodziną.

To my byliśmy jej rodziną.

Nie, Annice. Wciąż jesteśmy.

Miałam zamiar przejść się po wiosce i sprawdzić, czy nikt więcej nie potrzebuje pomocy. Nogi poniosły mnie jednak gdzie indziej.

Byłyśmy rodziną Tary. A jako część tej rodziny miałam obowiązek ją znaleźć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro