☼ 10 ☼
Dom Tary był taki, jakim go zapamiętałam. Choć obrócił się w zgliszcza całe lata temu, moja wyobraźnia skutecznie zastępowała wszelkie zniszczenia obrazami z dzieciństwa. Powyłamywane, spróchniałe sztachety płotu stały się tymi samymi sztachetami, za którymi przekradałyśmy się podczas zabawy w chowanego. Malutki ganek niemal na moich oczach odzyskiwał dawny urok, a z przyległego domostwu, wpółotwartego warsztatu buchało gorąco.
Zamrugałam, odpędzając wspomnienia. Rzeczywistość miewała się dużo gorzej. Jedyne, co zostało w jednym kawałku, to studnia i murowany piec kowalski. Resztę strawiły płomienie.
Niepewnie przekroczyłam granicę wytyczoną przez płot. Czułam się, jakbym naruszała czyjąś prywatność i tylko chęć odnalezienia Tary pomagała mi utrzymać kurs. Nakazałam sobie wzięcie się w garść, a potem stanęłam przed chatą, po drodze mijając ocalałą studnię.
To tu mieszkali rodzice Tary. To za nimi tęskniła. To też pchnęło ją w objęcia snów i sprawiło, że przestała myśleć racjonalnie.
Może... może gdybym zobaczyła się z nimi jeszcze raz...
Jej drżący głos na nowo zadźwięczał mi w głowie i skłonił do przekroczenia progu. Ostrożnie mijałam sczerniałe deski podtrzymujące część konstrukcji. Chociaż większość dachu zdążyła się zapaść, nade mną wciąż wisiało sporo osmolonych belek. Gdyby nie wytrzymały, mogłyby przygnieść mnie i pogrzebać tu razem z rodziną Tary.
W izbie ostało się raczej niewiele. Nadpalone meble wyglądały, jakby ogień wyciągnął z nich gorszą, mroczniejszą stronę. Wokół walało się mnóstwo gruzu oraz drewna, które musiałam omijać, zadzierając szatę. Popiół osiadał na niej coraz grubszą warstwą, ale akurat to było najmniejszym z moich zmartwień.
Przeszukałam, co mogłam. Niektóre kąty pominęłam, by nie skończyć pogrzebana żywcem. W końcu udałam się do warsztatu, a przynajmniej tego, co kiedyś nim było. I tu nie czekało mnie nic, co pomogłoby w odnalezieniu Tary.
Byłam rozczarowana. Rozczarowana nie tylko poszukiwaniami, czy brakiem odpowiedzi, ale również samą sobą. Chociaż teoretycznie miałam wszystko, czułam się jak ten dom – opustoszała, obrócona w ruinę. Nie potrafiłam tylko powiedzieć dlaczego.
Spojrzałam na dłonie. Drżały, choć nie powinny. Kolejna zagadka, której nie potrafiłam rozwiązać. Objawy występowały już niezależnie od przyjmowanej dawki i mogłam tylko wyobrażać sobie, jakie spustoszenie zasieje w moim ciele dłuższa przerwa od Insomnium. Zostały mi dwie fiolki, Berta wciąż nie wracała, a proszenie Alathei o dodatkowy przydział przy wciąż malejących zapasach mogłoby wywołać niepotrzebne napięcie. Zresztą, jak bym jej to wytłumaczyła? Nie przypominałam sobie, żeby jakakolwiek akolitka musiała przyjmować podwójną dawkę.
Wówczas moją uwagę przykuło gruzowisko naprzeciw. Spod zawalonych belek i sterty powyginanych narzędzi kowalskich wyzierał skrawek klapy z uchwytem. Nie zauważyłabym ich, gdyby nie fakt, że jako jedyne nie były pokryte pyłem. Podeszłam do tego miejsca i przykucnęłam, by się mu lepiej przyjrzeć. W porównaniu do reszty gruzu w chacie, ten zalegający na klapie wydawał się dziwnie uporządkowany. Zupełnie jakby ktoś zebrał złom i rozmieścił go tak, by ukryć jej istnienie. Nie przyłożył się jednak. Może się spieszył?
Wyciągnęłam rękę, żeby odgarnąć rumowisko. Po głowach chodziły mi wszelakie scenariusze. Tylko nieliczne z nich dopuszczały, że Tara jest cała i zdrowa. Ktokolwiek zasypał klapę, musiał mieć coś do ukrycia. A żywych nie zagrzebuje się pod ziemią.
Pozbyłam się części gruzu, ale na resztę nie starczyło mi sił. Nagle zalała mnie fala gorąca, a serce zatrzepotało w piersi. Zesztywniałam, odgięłam się do tyłu i upadłam na plecy jak kłoda. Ten ból, to... coś, było wprost obezwładniające. Rozrywało mnie od środka i targało całym ciałem, nie zamierzając przestać. Czułam się niczym wyrzucona na brzeg ryba. I tak jak ona walczyłam o oddech.
Wygięłam się w łuk, krzycząc z bólu. Był jedynym, na czym mogłam się skupić, pulsował w mojej głowie, czynił myślenie nieskończenie trudniejszym. Przeciwstawianie się mu nie miało sensu i powodowało tylko więcej cierpienia. Musiałam czekać, aż przejdzie.
Czułam, jak moje mięśnie stopniowo wiotczeją. Jak kończyny rozluźniają się, a wszelkie napięcie opuszcza ciało, przywracając mi dawną władzę. Znów mogłam normalnie myśleć, zaczerpnąć tchu pełną piersią, poruszać palcami. Cokolwiek mi dolegało, w końcu odpuściło.
Nie od razu podniosłam się z desek. Leżałam tam, patrząc na wysłużone belki, które miały się nie lepiej ode mnie. Mogłabym się nie ruszać, zostać tu, czekać, aż ktoś mnie znajdzie i liczyć, że nie będzie to żaden Tkacz.
Pokręciłam głową. Przecież przybyłam tu na własne życzenie. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuściłby się na ten teren, a ja prędzej padłabym z głodu, niż doczekała się ratunku. Jeżeli chciałam dotrzeć do domu, musiałam uratować się sama.
Dałam sobie jeszcze jedną próbę. Zebrałam siły we wszystkich członkach, wzięłam kilka głębszych wdechów, po czym bez ogródek podźwignęłam plecy w górę. Piekielnie bolało, ale przynajmniej jakoś udało mi się usiąść. A od tego bliżej było już do stania.
Bałam się, że jeszcze jeden taki atak i więcej nie wstanę. Może na zawsze stracę władzę w ciele i będę skazana na gnicie w łóżku, albo pewnego dnia po prostu nie otworzę oczu. Musiałam coś zrobić. Jakoś temu zaradzić. Może nawet wziąć Insomnium wcześniej.
Kiedy stanęłam na drżących nogach, nie w głowie było mi odgarnianie gruzu. Nie chciałam prowokować kolejnego napadu, ale obiecałam sobie, że jeszcze tu wrócę.
Po tym, gdy wypiję przedostatnią fiolkę i zmuszę Rhiannę, by oddała to, co ukradła.
☼
Sar chce zmusić Rhi, żeby oddała Insomnium, a moja własna, zawodna logika zmusiła mnie do tego, by przearanżować ilość fiolek, o których napomykam w części trzeciej. W tej samej części dodałam również fragment wspominający o ostatnich, nasilających się objawach Sar. Przepraszam was za ten zamęt, ale na potrzeby fabuły musiało to zostać zmienione. Teraz, mam nadzieję, będzie już jak należy.
Obyście się już w tym wszystkim nie pogubili. XD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro