Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział V

Ból głowy pozostawał przy niej długo. Pisk w uszach dalej jej towarzyszył, gdy tylko się obudziła. Czuła dreszcze, pot lecący po czole i falę gorąca. Udało jej się? Czy znalazła się w innym wymiarze? Lebioda ją do siebie przygarnął, czy tylko zatrzymała się w pętli mroku? Dźwięk, nagle zaczęła słyszeć głosy. I wrócił  wzrok. Mogła poruszyć ręką, nogą a nawet głową. Żyła. Podniosła się do pionu, biorąc łapczywie powietrze. Dziedziniec. Nad nią  wisiał Vesemir, jego medalion prawie stykał się z jej ubrudzonym nosem. Dalej, Triss oparta o murek i Eskel, wpatrzony przed siebie. Lambert. Gdzie jest Lambert? Odwróciła się. Leżał. Nikt mu nie pomagał? Zerwała się nagle do pionu. Ból. Upadła na kolana, a w głowie dalej jej świeciło.

— Aster, poczekaj — Zatrzymał ją  Vesemir. 

Doczołgała się do rudowłosego, patrząc się. Oczy miał zamknięte. Puls, musiała sprawdzić puls.

— Czy on? — zapytała drżącym głosem.

— Nie wiem, czy jesteśmy w stanie coś zrobić, on prawie...

— Jesteśmy — odparła stanowczo.

Odgarnęła włosy do tyłu, po czym złapała nadgarstek. Żył. Jeszcze. Usiadła koło niego, następnie rozerwała koszulę w miejscu gdzie krwawił. Przy tętnicy, jeśli jest przerwana... Nie będzie co ratować.

— Jaskółcze ziele, owoce balissy i esencja wody. Miarka. I zmieszaj z wydzieliną kikimory. Przynieś to. Teraz — powiedziała to tak szybko, że ledwo dało się zrozumieć. 

Może... Może jeszcze była szansa. Chociaż trochę. Położyła na jego tętnicy ręce. Jechała nimi po klatce piersiowej, wypowiadając ciąg zaklęć. Ani drgnął. A puls słabł. Po minucie pojawił się koło niej Vesemir. Podał do jej rąk eliskir, a dziewczyna polała nim ranę, wypowiadając kolejny ciąg zaklęć. Nic, absolutnie nic. Vesemir odszedł na bok. Wiedział, że to na nic.

— Chaosie, jeśli mnie słyszysz —powiedziała, czując jak jej ciało drętwieje od nadmiaru magii. — Oddam Ci co tylko zechcesz, tylko uzdrów go. Nie mogę stracić Lamberta. Nie moją rodzinę.

Trzymała zaklęcie tak długo, jak potrafiła, aż wreszcie ramię wiedźmina poruszyło się. Otworzył oczy, biorąc głęboki wdech. Wszyscy spojrzeli na niego, ruszając się z miejsca. Uśmiechnęła się pod nosem, lecz chwilę później opadła na ziemię. Spokojnie. 

 ●

I ocknęła się. W końcu, po czasie długim. Minutach, godzinach aż wreszcie dniach. Przez ten czas wszyscy byli jak na szpilkach, tracąc nadzieję. Aż wreszcie się obudziła. Cudem. Serce biło jej szybko, jak po zażyciu eliksiru. Mrowienie przeszywało całe jej ciało. Mięśnie bolały. Wszystko zresztą ją bolało. Obok niej stał Eskel. Zdziwiony, osłupiały. Myślący, że to już koniec. Ale nie, nie uszłaby z życiem w taki sposób.

— Żyjesz — wykrztusił z siebie.

— Psiakrew, Eskel. Żyję, pomóż mi wstać — syknęła, a brunet przyśpieszył jej z pomocą.

Podsunął pod nos eliksir, który wypiła. Ciurkiem. Aby uśmierzyć ból.

— Lambert — Oparła się niezdarnie o krzesło. — Gdzie on jest?

— Chyba nikt z nas nie myślał, że aż tak się o niego troszczysz. Ten mały skurwysyn pije, grając w gwinta. Wszystko z nim dobrze — oświadczył. — A z tobą?

Popatrzyła na niego, starając się nie ukazać bólu na twarzy.

— Wspaniale.

Przeszła kilka kroków dalej, czując jak w kościach jej chołocze. Ale udało się jej dotrzeć do głównej sali. Bez pomocy Eskela, który tę pomoc sugerował, ale skarciła go tylko wzrokiem. Nie chciała wyglądać na kalekę. Nie mogła. Dosiadła się do drewnianej ławki, pijąc na raz kubek wody. Lambert spojrzał na nią. Vesemir z Eskelem cofnęli się do innej sali. Zostali sami.

— Dziękuję, Aster — powiedział szczerze, a na jego twarzy po raz pierwszy od dłuższego czasu wyczuła wrażliwość. — Gdyby nie ty, to żem bym zmarł. Jak pies. A dzięki tobie, mogę dalej sączyć piwo, grać w gwinta i... Nie stój tak, daj się chociaż przytulić. Wiem, że to nie w naszym stylu, ale nie widzą tego. A my będziemy udawać i wpajać innym, że ta sytuacja nigdy nie miała miejsca.

Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem, przytulając Lamberta. Jak dobrze.. Jak dobrze było go móc przytulić. Żywego. Pogadać. Jak z żywym. Bo gdyby nie, nie chciała wiedzieć jak bardzo bolałaby ją strata tego rudego parszywca. Co jak co, ale bratem dla niej był. Nie do podrobienia. 

— Teraz wszystko będzie już po staremu.

Dwójka wiedźminów ponownie wróciła do środka z wielkim kuflem w dłoni. Nalali trunku do czterech szklanek. Nie pięciu. Zaraz, gdzie Triss?

— A czarodziejka? — zmarszczyła brwi.

— Merigold wróciła do Wyzimy. Jak powiedziała, za dużo wrażeń. Wspaniale, wreszcie od niej odpocznę — rzekł Lambert, wracając do swej skurwysyńskiej formy.

Aster uśmiechnęła się pod nosem. Wznieśli toast

— Za Kaer Morhen!

Kufle styknęły się z hucznym dźwiękiem tak, że trunek poleciał wylewając się na stół. Wzięli po łyku. Nagle, Eskel wyrywając się spod ławy, chwycił ją za rękę, obracając w piruecie. Lambert zaśmiał się, wytarmosił z boku lutnię, grając skoczną melodię. Aster zaśmiała się. Pierwszy raz od dawna. Szczerze. Obrócił ją drugi raz, ułożył ręce na talii, szarmancko pląsając we wszystkie strony świata. Patrzyła, prosto na jego twarz. Z blizną, z opadającymi kosmykami, oczami silnie żółtymi, z błyskiem w oczach jak gwiazdy. Lambert przestał grać. Eskel spojrzał na nią, nawet się delikatnie uśmiechnął. Usiedli ponownie przy sali. 

— Z każdym dniem się raduję, że was widzę. Prawie w komplecie. Gdyby tylko był tu Geralt, ach! Do kufla by dołączył. Nadal was to za dzieciaka pamiętam. Te małe twarze, walczące z drewnianymi mieczami. Lambert jak zawsze, każdemu słowo w słowo dorównywał. Raz mi tak dopiekł, że miał karę na tydzień za pyskowanie. Eskel, ty mały gnoju. Pamiętam jak z Geraltem żeście mi eliksiry pomieszali. Wlali do każdego czarną mewę z fisstechem. Tak mną potrząsło, że chodziłem jak młot. A Aster... Zawsze uradowana. Kiedyś przyniosła skunksa z łąki myśląc, że to dziecko warga.

Sala wypełniła się śmiechem i wspominkami. Dopóty dziewczyna nie poczuła zmęczenia. Nadal nie była w pełni sił. I długo też nie będzie, bowiem na skraju magii była. Poszła do swojej sali, wyrzucając w akcie złości pozostałe rzeczy Triss do śmietnika. Wymieniła pościel, roztsawiła wszystko tak jak było. Bo poczuła się jak w domu. Ponownie. Przebrała się w aksamitną kieckę przed kolano i szykowała się do spania. Tuż za nią - szkrypot drzwi, kilka kroków. Położyła się, przykrywając kołdrą i obrzucając wzrokiem Eskela.

— Zaimponowałaś mi, Aster — założył ręce na piersi.

— Nie pierwszy raz, prawda?

— Nie, ale ten był inny. Dalej nie rozumiem, czemu ciągle nas unikasz. Chybisz w cień. Zawsze — Usiadł na łóżku tuż obok niej.

Położył się  również obo, a ich twarze mieniły się w blasku księżyca, odwrócone do siebie.

 — Nie chybię, Eskel — zaprzeczyła. — To po prostu nie czas. I nie pora.

Brunet przybliżył się, odgarniając włosy za jej ucho.

— A kiedy nastanie?

— Jutro wyjeżdżam, ale... Jeśli kiedykolwiek się jeszcze spotkamy, wtedy uwierzę, że przeznaczenie tak chcę. Wtedy mogę pomyśleć. Wtedy może będzie inaczej.

— Będzie, Aster — odpowiedział. — Z każdym dniem wszystko jest inne... 

To chyba jeden z moich ulubionych rozdziałów. Czuję spokój, czytając go, haha.










Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro