Rozdział IX
Sodden, 1263
Spała na bawełnianej, zakurzonej szmacie, położonej na palecie drewna. Czuła, jak każdy skrawek wbija jej się w ciało, ale nie narzekała. Pół nocy, nie mogła spać, a wreszcie, gdy tak się stało, wybudziła się natychmiastowo, czując jak jej całe ciało przechodzi dreszcz. Słyszała krzyki, a gdy otworzyła oczy, zobaczyła Yennefer, odbijającą i lecącą wprost na nich kulę ognia. Zerwała się natychmiastowo, odrywając kawałek materiału sukni, zaczepionego o drewno. Zaczęła budzić każdego po kolei. Nadszedł czas. Wszyscy wstali natychmiastowo. Musieli się przygotować. I tak się stało. Gdy nastał świt, wszystkie butelki z trucizną były przygotowane. Czarodzieje stali jak na szpilkach, szykując się do ataku.
A czy ona była gotowa? Długo się nad tym zastanawiała. Przeżyła próby, przeżyła Aretuzę, przeżyła dawkę mutagenu, przeżyła napaść na Kaer Morhen - pierwszą i drugą. Czy nastał czas, kiedy ostatecznie nie przeżyje? Kiedy wszystko, co dobre się skończy? Miała już dziewięćdziesiąt siedem lat. Może to był ostateczny czas, żeby umrzeć? Jak bohater, który poległ w walce o dobro. Może to był sygnał. By walczyć do końca.
O świcie było burzliwie, każdy plątał się w różne strony. Zamek wypełniony był ludnością, która miała pomóc. Dzieci pomagały przy strzałach i butelkach. Kobiety nosiły barykady, a mężczyźni szykowali zbroję. Dwadzieścia dwóch czarodziejów. Czy mieli szansę? Marną, ale musieli próbować.
Wnet Tissaya zaczęła podchodzić do każdego z osobna, przydzielać pozycję. Na wieżach też każdy był gotowy, a z oddali słychać było hałasy. Ciężkich, odbijających się od ciała zbroi, mieczy przypasanych do pasa i hełmów. Kroków przemierzających lasy i wiatr kołysający liście.
Kobieta podeszła do niej, łapiąc za oba ramiona.
— Naszła pora, Aster. Teraz albo nigdy.
— Zrobię wszystko w mojej mocy. Wszystko, czego nauczyłam się w Aretuzie będzie po mojej stronie. Teraz albo nigdy — odpowiedziała, a puls jej podskoczył.
— I nie tylko w Aretuzie — uśmiechnęła się lekko, wręczając jej do rąk miecz, z wyrytą nazwą.
Kobieta uniosła na nią wzrok. To był jej miecz. Miecz wydobyty ze skał meteorytu, miecz z napisem Kassen un'far de onnar, tłumaczący jako Czas mroku minie na światłość. Wzruszyła się, ale nie był na to moment. Nie teraz. Musiała się skupić, opanować. A gdy miała go w rękach, nie było dla niej niemożliwego.
— Pójdziesz na wschodni las. Jeśli będzie taka potrzeba, pomożesz chronić mury — wytłumaczyła spokojnie.
Aster skinęła głową na znak zrozumienia. Ręka kobiety delikatnie prześlizgnęła się z ramienia. Tissaya spojrzała na nią. Jakby to miał być ostatni raz. I uśmiechnęły się do siebie. Ze spokojem i rozwagą. Jakby to miał być ostatni raz.
Aster schowała miecz do skórzanej pochwy, po czym zaczęła iść w kierunku lasu. Spojrzała na widniejącą na wieży Yennefer. Chwilę później wyszła zza bramy, pląsając w las. Jej falbana namokła od runa leśnego, a włosy rozwaliły się od nadmuchu wiatru. Zatrzymała się przy niewielkiej rzeczce, gdzie przycapnęła na kolanach. Czekała aż przybędą. Usłyszała dźwięk tłuczącego szkła, a jej ciało przeszły ciarki. Krzyki, dźwięk żelaza... Wszystko unosiło się w powietrzu. W końcu przed sobą kątem oka dostrzegła rycerzy w czarnych zbrojach. Nawet nie uniosła na nich konkretnie wzroku. Gdy byli odpowiednio blisko, ułożyła dłonie nad strumień.
— Van lattu per zaen — powtarzała, a woda zaczęła znikać.
Żołnierze zaczęli biec w jej stronę, a kobieta obrzuciła ich nagle wzrokiem. Pogardy, złości i czystej nienawiści. Wstała, opuściła ręce, a z nieba na przeciwników uleciał deszcz z góry. Krople zaczęły spływać po ich skórze. Słyszała krzyki. Zaczęli się dusić, krople wypalały im dziury w całym ciele. Przystanęli, łapali się za gardła, opadali na ziemię. I krzyczeli w dalszym ciągu. Chwilę później stęki ucichły. Zapadła cisza. Odwróciła się, po czym zaczęła biec przed bramę. Puls jej przyśpieszył, gdy na ziemi ujrzała ciała czarodzieii. Całych we krwi.
— Słyszysz mnie Aster? — usłyszała głos rozpraszający się w powietrzu. — Chroń mury!
Na ziemi, tuż przed bramą widziała czarnych rycerzy, a także poległą Koral i wiele innych. U brzegu bramy, widziała Triss, całą we krwi. Przełknęła ślinę z trudnością. Nie lubiła jej, ale nigdy by jej tego nie życzyła. Wyciągnęła miecz, który zalśnił. Jeden z przeciwników ruszył w jej stronę. Przekaturlała się na bok, po czym kopnęła go w bok. Wbiła mu ostrze w przerwę między zbroją. Nagle usłyszała za sobą kroki. Zobaczyła Yennefer, a krew sączyła się jej z rany w brzuchu. Czuła ogarniającą ją pustkę. Ruchem ręki skręciła kark mężczyźnie za nią. Podbiegła do murów. Środek był cały zniszczony. Jakby coś eksplodowało. Nie było tu żywego ducha. Zagryzła wargę, aż poleciała jej krew. Wyszła zza bramy. Przystanęła przy niej, skupiając się na przeciwnikach. Skręciła im karki, szła dalej, chociaż czuła się słabiej. Chaos miał swoje limity. Zacisnęła zęby, brnąc w las.
Kolejny przeciwnik wybiegł w jej stronę. Sparowała atak, krzyżując miecze. Kopnęła go w brzuch, odrzucając ostrze. Swoim odcięła mu głowę, która zleciała po górce. Następny wyszedł do niej zza pleców. Odbiła się od drzewa, a jego miecz utkwił w korze. Kopnęła go w tył kolana, po czym uderzyła z łokcia, aż jego czoło odbiło się od ostrza. Poleciał do tyłu nieprzytomny. Czuła jak słabnie, jak jej ręce zaczynają drętwieć.
— Yennefer? — zapytała dysząc.
Chociaż nie były koło siebie, to używały telekinezy.
— Żyję.
— Cokolwiek się stanie, cieszę się, że się poznałyśmy i jestem wdzięczna za twoje rady.
— Ja też, Aster. Ja też...
Spoglądnęła na biegnący przed nią ciąg ludzi. Zacisnęła zęby, po czym przystała. Na chwiejących się nogach zacisnęła rękę w garść i opuściła ją do dołu. Kolejne ciała padły bezwładnie na ziemię. Przed oczami jej błyszczało. Słabła z każdą minutą. Kolejny przeciwnik poszedł w jej stronę. Z trudem udało się go pokonać. Zza górki pojawiła się kolejna piątka. Wystawiła rękę przed siebie, ale chaos nie reagował. Żadne zaklęcie nie wyleciało. Była za słaba. Przeklnęła głośno. Rzuciła się w ich stronę, robiąc uniki. Jeden rozciął jej udo, drugi uderzył z kopniaka w brzuch. Trzeci rzucił ją na ziemię. Przekturlała się do boku, udało się jej przeciąć tętnicę. Podniosła się, kolejna rana w udo. Krew zaczęła wyciekać z jej ran. Potknęła się, upadając twarzą w krew. Zrobiła przewrot, odbiła się od drzewa, po czym wbiła mu ostrze w plecy. Trzeciego, uderzyła w tchawicę, po czym uderzyła głową o kolano. Czwartego... mroczki w oczach. Odeszła na bok. Cios w plecy. Załkała głośno. Upadła, a dwójka, wbiła w siebie niespodziewanie oraz niechcący miecze. Trawa zaczęła przybierać czerwony kolor, a po jej policzkach leciały łzy. Przed oczami miała ciemno, obróciła się... Poleciała do tyłu, uderzając o drzewo głową. Miecz został w kałuży krwi. Poleciała w zagłębienie górki. Trzask, uderzyła znowu. Krople lecących krwi leciały pojedyńczo po runie. Zamknęła oczy, a oddech jej zmalał.
Jeśli tak miała umrzeć, była na to gotowa. Bo był czas mroku, ale minie. Musi, a jeśli wie, że się do tego przyczyniła, to umrze dumnie.
I nic tego nie zmieni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro