Rozdział IV
Tuż po świcie obudziła się. Natychmiast wstała z łóżka, przebierając się. Przyszykowała miecze, zbroję. Praktycznie wszystko, byleby miała to z głowy. Obiecała to Vesemirowi, choć już żałowała, że się na to zgodziła. Po co jej to? Nawet tutaj już nie mieszka. To ich problem, nie jej. Wyszła jednak. Z miną taką, że nikt nie chciałby jej spotkać. A spotkała, bowiem ani Lambert ani Eskel już nie spali, a siedzieli w głównej sali. Z całym ekwipunkiem. Zmarszczyła brwi. Była pewna, że to ona idzie. Tylko ona. A teraz musi się użerać z dwójką. Już nie była pewna co jest gorsze. Rozmowa z Lambertem czy Eskelem. Schowała miecz do skórzanej pochwy, po czym ruszyła do przodu. Obrócili się za nią, wstając z ławki. Odepchnęła ciężkie, drewniane drzwi. Słońce było niemal przy ziemi, a niebo pochłonięte było pomarańczowo-czerwoną poświatą. Wyszli za bramę, przedzierając się przez dziurę w kracie. Zaczęli iść ścieżką.
— Wiecie skąd przychodzą potwory? — zapytała, starając się znaleźć źródło.
— Ostatnim razem napotkaliśmy ich w jednej z jaskiń — rzekł rudowłosy. — Ale teraz? Licho wie.
— Chodźmy tam więc, a nóż się nam uda.
Zaczęli iść dalej. Piękna łąka opruszona śniegiem, pogrążona w czystej bieli zamieniła się w duży las, wyglądający jak wata cukrowa. Rozglądała się na boki, dawno nie widziała czegoś tak pięknego. Przeszli dalej, dalej i dalej, aż natrafili na wejście do ciemnej jaskini. Poprawiła torbę na ramieniu, patrząc się wgłąb.
— Ktoś musi pilnować wejscia. Na wszelki wypadek — Spojrzała na mężczyzn.
Eskel spotkał się z nim wzrokiem, wyciągając rękę w strone jaskini. Brunet skarcił go wzrokiem, co nie umknęło uwadze czarodziejki. Lambert oparł się o wystający kamień, stukając nogą o podłoże. Dziewczyna wyruszyła do przodu, a brunet tuż za nią. Wszystko wydawało się spokojne. Ani jednej istoty. Żadnego ghula, żadnego niedźwiedzi, a nawet muchy. To było podejrzane. Zdecydowanie. Choć chciała iść w ciszy, nie poruszajac wczorajszego tematu, to wiedziała, że to nastapi. Prędzej czy później.
— Doszlas juz do jakiegokolwiek wniosku? — zapytał grzecznie.
Przetarł obdarzony blizną policzek z potu.
— Nie mam nic do przemyslenia — odparła, kopiąc z drogi kłodę drewna.
Brunet zaśmiał się pod nosem na te słowa. Wiedział, że zgrywa twardą. Ale po co? Znali sie tyle lat, że było to wprost zbędne. Zachowanie dziecka. Chociaż nie, przypominała mu Yennefer. Tak bardzo. Widział ją z dwa razy. Widział, jakie robiła wrazenie na Geralcie, który ponad wszystko próbował ją zdobyć. Zdobyć i uciekać w tym samym czasie. A on? Też był pomiędzy. Choć miał szansę u Triss. U czarodziejki bez konfliktow, która jest pomocna, zdolna oraz troskliwa. Zamiast tego miał pod nosem czarodziejkę upartą, owianą chłodem i lodem, psykatą, rządną rozlewu krwi. Wiedział też, że to tylko otoczka. W rzeczywistości można było dostrzec wiele pozytywnych cech. Takich, których ona sama nie pokazywała.
— Jesteś pewna?
— Eskel — Przystanęła. — Jeśli rzeczywiście myślisz o Triss, to po prostu do niej idź.
Skąd zna moje mysli - pomyślał. A no tak.
— Nie zamierzam się zmieniac, tylko dlatego, że ci coś nie pasuje. Nie zmuszam cię do tego. Zawróć, nawet w tej chwili. Poradzę sobie sama. A wiesz czemu? Bo ty zostałeś wychowany w Kaer Morhen. Uczyles sie z chłopakami. A ja bylam lalką. Szmacianą. Raz w Kaer Morhen, na następny dzień w Aretuzie. Z miecza na zaklęcia, z zaklęć na miecz. Z jednego kąta do drugiego. Żadnej dziewiczyny, Eskel. Nie mogłam się wychować jak normalna nastolatka. Pierwszy raz znalazłam koleżankę, gdy trafiłam do Aretuzy. Miałam osiemnaście lat. Więc nie rób mi kazań w głowie, nie każ sie dostosować, czy zmieniac, bo minął na to czas.
Brunet zdziwił się. To bardzo. Sądził, że ponownie go spławi. Tym razem się otworzyła.
— Wracajmy do pracy. — dodała.
I tak zrobili. Szli coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie dotarli do rozległej krypty. Ich medaliony zadrżały. Spodziewali sie jakiegokolwiek trupojada, ale nie tego. Nie czegoś, czego w wiedźmińskich książkach nie uczono. Nie czegoś, co na oczy nie widzieli. Aster przełknęła ślinę, patrząc na bruneta.
— Psiakrew, co to za stwór — rzekł pod nosem.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała, przyglądając się potworowi.
Miał skorupę pokrytą mchem i igłami świerku. Oczy miał małe, jak rodzynki w porównaniu do całego korpusu. Ogon jak u wiwerny, choć nie był drakonidem. Nie wiadomo czym był, w tym tkwila zagadka. Nagle wstał. Na tylnich łapach. Zaczął iść w ich stronę niebezpiecznie. Nagle z wolnego, stał się szybki jak błyskawica. Oboje odskoczyli na bok. Jak z bicza strzelił dziewczyna oberwała ogonem, natomiast brunet wciąż trzymał się na nogach. Uderzył go czubkiem ostrza między tkankę, jednak potowora nawet to nie zabolało. Nie wywołało na nim wrażenia. Czy to Aard, Igni, Quen, Yrden, Aksi... Żadno. Zmarszczyła brwi, po czym szybko wstała. Przystanęła z boku, rozpościerając ręce na boki. Brunet w tym czasie skupiał uwagę potwora na sobie. Kamienie wokół, mchy, liście zaczęły sklepiać sie w powietrzu w jedną, wielką masę, która chwilę później tchnęła w potwora z tak ogromna sila, że w skale rozkruszyła się ściana, w którą wpadł. Stęknął, opadł na ziemię. Chwilę się potrząsł, aż wreszcie zamarł. Eskel spojrzał na nia.
— Nie wiem jak to zrobiłaś, ale gratulacje.
Skinęła głową, podnosząc miecz z ziemi. Nagle potwor zaczął się tlić. Kurzyć, zamieniać w pył, gdy na ziemi pozostała drobna sylwetka. Nieżywa. Przełknęła ślinę, wpatrując się w zabitego chłopca. Miał blond włosy i rozdarte ubranie. Ręka zaczęła jej drżeć, ale podeszła do niego. Obróciła go na drugi bok. Na ręce miał długą bliznę. Omal się nie przewróciła do tyłu.
— Ja go znam Eskel — Otworzyła usta ze zdziwienia. — Uczył się. W Kaer Morhen. Musiał jakimś sposobem zostać zaklęty.
Blondynka przejęła się tym widokiem. Nic prawieże nie wywoływało u niej przejęcia. Mogła go spróbować odczarować, gdyby... gdyby tylko wiedziała.
Pociągnął ją delikatnie za rękaw, wskazując na drogę. Odwróciła się za siebie jeszcze raz, następnie poszli do przodu. Im szli dalej, tym więcej pytań im się pojawiało. Gdy dotarli do końca jaskini, a przynajmniej się tak wydawało, zatrzymali krok.
— Co teraz? Koniec, tu jest ściana. Nic wiecej — westchnął, rozglądając się.
Dziewczyna zmrużyła oczy, skupiając się. Podeszła bliżej, a ruchem ręki udało się jej zdjąć iluzję.
— Chodź dalej — odparła, patrząc na jego zdziwioną minę.
W środku znaleźli salę. Obszerną, z licznymi regałami. Wyglądała jak siedziba. Tylko czyja? Kto chciałby robić sobie siedzibę w skale, tuż przy Kaer Morhen. Miejscu, gdzie prawie nikt nie mieszka. W miejscu zapomnianym, owianym mgłą.
— Sprawdz lewą stronę, ja sprawdzę prawą — rzekła, przeglądając notatki na biurku.
Obok była plama z kałamarza. Całkiem świeża. Na pewno dzisiejsza. Na stole pełen stos notatek, począwszy od zwykłych mikstur do budowy potworów. Zjechała wzrokiem niżej, na zapiski. Z dzisiejszą data. To pamiętnik.
Pamiętnik Asvanna, notatka dwudziesta druga, dzień 05.11.1241
Dzisiejszy dzień,
Tak, wreszcie w pełni opanowałem zaklęcie na nowe potwory. Powstawanie całkiem nowych jest odkryciem dla następnych lat. Odkryciem, jako broń. Minęło tyle czasu, zanim wreszcie udało mi się opracować recepturę. Tyle prób. Kaer Morhen musi upaść. Doszczętnie, raz na zawsze. Aby ślad po nim zaginął. Muszą zapłacić za bycie bestiami. Za poddanie mnie do Kaedwenskiego więzienia. Na lata i jeszcze dłużej. Dość się nacierpiałem. Pora, żeby Vesemir i cała reszta zapłacili za to. Raz a porządnie.
Asvann. Kojarzyła go. Był czarodziejem za młodu, który podał jej ten dodatkowy mutagen. Przez niego omal nie uszła życiem. A teraz... Teraz chce nie tylko jej, ale całe Kaer Morhen.
Wyczarowłla jedną ręką portal.
— Eskel, musimy iść. Natychmiast.
Brunet wszedł za nią do portalu i chwilę później przenieśli się przed jamę jaskini. Pociągnęła Lamberta za koszule, zaczynajac biec. Chociaż Eskel i Lambert nie wiedzieli o co chodzi, to uczynili to samo. Po prostu biegli. Przez las, przez łąkę, przez ścieżkę, aż przed bramę. Przeszli przez krate, przez kolejną brame, przez tor aż wreszcie dotarli na dziedziniec. A na nim, psiakrew stworów do potęgi. Ghule, które były zmutowane. Ulepszone. Kikimory. Wielkie, olbrzymie. I upiory. Mnóstwo upiorów. A wszystkie z nich stworzone magią.
Przed sobą ujrzeli Triss, nieprzytomną. A na ziemi Vesemir. Ledwo sie ruszał. Obejrzała sie za siebie, spoglądając na wiedźminów.
— Zajmijcie się potworami.
Jakby to było łatwe - pomyślał Lambert. Było ich od nasrania. Dosłownie. Około piętnastu, może i wiecej. Gdyby udało im się ujść z życiem, byłyby na to marne szanse.
Stanęła przed czarodziejem. Wyczuł jej obecność, nawet się nie obracał gdy wycelował w nia kulę mocy. Zrobiła unik, bez skazy. Bo tak ją uczono. Próbowano jej odebrać Kaer Morhen juz raz. Drugi raz tego nie zrobią.
Przekaturlała się znowu w bok, unikajac kuli. I tak trzy razy. Za czwartym zaryła w ziemi, lecąc do tyłu. Obejrzała się w bok. Lambert z Eskelem ledwo sobie radzili. Szlag, Lambert oberwał. Skupiła na czarodzieju swoją uwagę. Całą. Zaczęła iść do przodu. Pewnie, zdecydowanie i władczo. Wyciągnęła ręce po bokach, a z ziemi obok rozpostarło się koryto ziemi, które obtoczyło ją i czarodzieja. Byli zamknięci, niczym w ścianie. Wokół była tylko ziemia.
— Mało Ci rozrywki? Myślisz, że to ci coś da? — zapytala, a jej klatka piersiowa unosiła sie szybko.
— Aster, moja droga. Widzę, że mutagen coś Ci dał. Otumanienie umysłu. Sprawdźmy jak długo pociągniesz.
Rzucił się w jej stronę, a raczej pędy korzeni, które uleciały koło jej stóp. Teleportowała się za niego, kopiąc go w plecy. Upadł na kolana, lecz chwilę później uraczył ją zaklęciem. Opadła na ziemię. Góra, dół, góra dół. Jej klatka unosiła się z każdą sekundą coraz szybciej. Czuła przepływ krwi w żyłach. Adrenalinę Wreszcie ściana ziemi opadła. Spojrzała za siebię. Eskel leżał na ziemi, Lambert ledwo się trzymał, a przed nim była garstka potworów. Złapali kontakt wzrokowy. Pokiwał głową na boki. To było za dużo. Cała trójka leżała na ziemi. Lambert sapał, pot spływał mu z czoła. Wzięła głęboki oddech, rozglądając się. Rozpostarła ręce ostatni raz. Śnieg z drzew zaczął spadać, gałęzie zaczęły ruszać się na podmuch wiatru. Niebo pociemniało, a oczy dziewczyny naszły złością. Czystą złością. Lambert upadł. Miecz wypadł mu z rąk. Delikatnie zsunął się. Czarodziej zebrał wszystkie swoje siły, próbując zrównać Kaer Morhen z ziemią, ale zatrzymała go. Nagle dwie, potężne kule starły się w powietrzu. Jedna naciskała na drugą. Wiatr zamieniał się w burze. Drzewa zaczęły się łamać, a ziemia trząść. Zacisnęła mocno oczy, wyrzucając z siebie ostatki energii. Kula czarodzieja cofnęła się do tyłu. Nagle cały dziedziniec wypełnił sisię światłem. Oślepiającym. Dziewczyna nie widziała nic. Opadła na ziemię. W głowie jej wirowało. Uderzyła głową o konar.
Pustka. Kompletna pustka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro