Czas czarnego słońca cz.14
Kiedy Jenny przybyła na miejsce, z Wayne'a pozostał już tylko krwawy strzęp człowieka, leżący na chodniku w kałuży ciemnobrunatnej cieczy. Błyskały czerwono-granatowe światła wozów policyjnych. W oddali wyła syrena karetki. Leżał obok swojego chevroleta. Drzwi od strony kierowcy były otwarte. Nikt nie przykrył ciała i dlatego mogła dokładnie zobaczyć zmasakrowane zwłoki Wayne'a. Poznała go w zasadzie tylko po ubraniu. Po jego ulubionej bluzie z kapturem, do której przytulała policzek jeszcze kilka godzin wcześniej. Twarzy nie dało się rozpoznać. Tej połowy, która jeszcze pozostała...
Wtedy zaczęła wyć. Przestały docierać do niej dźwięki z otoczenia. Nawet obrazy. Przestały docierać jakiekolwiek bodźce zewnętrzne. Nie czuła, jak czyjeś ręce odciągają ją na bok. Nie słyszała, jak ktoś wrzasnął, żeby zabrać stąd tę dziewczynę! Żeby zabrać wszystkich tych ludzi, którzy już zaczynali gromadzić się, jak sępy wokół wyjątkowo atrakcyjnej padliny. I gdzie jest ten cholerny dupek z taśmą?! Niech ktoś w końcu, do cholery, ogrodzi to miejsce i przykryje ciało!
Oprzytomniała w znajdującej się na miejscu zdarzenia karetce, która jechała tu do Wayne'a, a której on już wtedy nie potrzebował. Dlaczego ratownicy ciągle tkwili tutaj, skoro nie byli potrzebni? Jakiś lekarz coś do niej mówił. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i widziała ruch jego warg. Słyszała słowa, rozmazane, zniekształcone, nic nieznaczące. Zastanawiała się, czy zdąży na ulubiony serial. Jeśli nie, to nie szkodzi. Jutro obejrzy powtórkę. Ale będzie musiała nastawić sobie budzik, bo w przeciwnym razie z pewnością zapomni.
Wstała i zachwiała się, bo obraz przed oczami zawirował. Złapała się czegoś, co znajdowało się z boku. Spojrzała. Stelaż z jakimś monitorem i mnóstwem kabli. Zrobiła krok naprzód i pociemniało jej w oczach. Ktoś na powrót usadowił ją na miejscu. Powoli docierała do niej otaczająca rzeczywistość. Serce zaczęło walić jak oszalałe, zrobiło jej się niedobrze i z trudem przełykała nadmiar śliny napływającej do ust.
„Ale to przecież niemożliwe – myślała. – Nie, tak absurdalna rzecz nie mogła się stać. Przecież jeszcze musi dać się coś zrobić. To niemożliwe, żeby..."
Okazało się to jednak możliwe. Co więcej, stało się faktem. Nie było już Wayne'a. Nie było Wayne'a, a cholerne życie toczyło się dalej, tak jakby nic się nie wydarzyło. Nowy Jork nie przestał istnieć. Stał sobie w najlepsze na swoim zwykłym miejscu, a bezdennie głupi nowojorczycy, jak gdyby nigdy nic, przelewali się nieprzerwaną ludzką falą po chodnikach i pędzili w taksówkach albo własnych samochodach, nie mając o niczym zielonego pojęcia.
Potem wstała po raz drugi. Powoli wyszła z karetki na chodnik, zupełnie ignorując głosy, które nakłaniały ją do czegoś, zdaje się do tego, że powinna jeszcze chwilę posiedzieć i zdaje się, że ktoś pytał, gdzie mieszka i czy wezwać taksówkę. Chwiejnym krokiem udała się w stronę swojego zaparkowanego nieopodal samochodu. Szła powoli. Bardzo powoli, jakby powietrze wokół stało się gęstą, lepką mazią. Kluczyki nie chciały trafić do zamka. Musiała złapać je obiema rękami, żeby wreszcie wsunąć je tam, gdzie trzeba. Zaczęła płakać, dopiero kiedy usiadła za kierownicą. I płakała niemal bez przerwy przez kolejne pięć dni. Obraz zmasakrowanych zwłok Wayne'a raz po raz stawał przed oczami, uparcie, jakby jej własny mózg umyślnie starał się sprawić jej jeszcze większy ból. Zastanawiała się, czy istnieje jakaś granica cierpienia i dochodziła do wniosku, że nie. Cierpienie nie miało granic. Czy jej wytrzymałość je miała?
Nie wiedziała, w jaki sposób zdołała dotrzeć do domu. Nie pamiętała ani jednej minuty z całej tej drogi i potem zastanawiała się, jak to możliwe, że dała radę prowadzić samochód. Nie przyszło jej do głowy, że umysł reagował jak dobrze wyćwiczony automat, rejestrując ruch uliczny i dobierając do niego odpowiednie odruchy według pewnego wielokrotnie stosowanego algorytmu. Niewiele pamiętała też z następnych pięciu dni. Jedynie kilka wyrwanych z kontekstu fragmentów. Leżała w łóżku i płakała, dopóki nie zabrakło jej łez. Nie jadła przez trzy dni, a potem ze zdziwieniem uświadomiła sobie, że jednak jest głodna. Nie mogła pojąć, jak to możliwe, by odczuwać głód, kiedy całe życie zawaliło się w gruzy.
Na pogrzeb Wayne'a nie poszła. Jej obecność tam, na cmentarzu, w dniu pogrzebu nie miałaby najmniejszego sensu. Następnego dnia po ceremonii pojawił się u niej Vince. Grzecznie, ale stanowczo poprosiła go, żeby przyszedł innym razem. Nie nalegał. Rozumiał. Szóstego dnia zasób łez skończył się i stanęła przed dylematem: co dalej? Już nie leżała w łóżku. Tego dnia wstała i ubrała się, ale nie wychodziła z pokoju. Kręciła się po nim bez celu, raz po raz siadała w fotelu i trwała tak, bez ruchu, zamyślona, przez pół godziny albo godzinę. Po południu włączyła telewizor. Przez te kilka dni nie oglądała ulubionego serialu. Nie obejrzała także powtórek, ale akcja nie posuwała się tam w aż tak zawrotnym tempie, jak w prawdziwym życiu. Włączyła telewizor, żeby obejrzeć serial, ale po paru minutach doszła do wniosku, że nie jest w stanie się na nim skupić, bo jej myśli krążą gdzieś daleko. Gdzieś wokół...
Krwawego strzępu człowieka.
Czuła się źle. Było jej niedobrze – dwa razy nawet wymiotowała – i pomyślała z paniką, że może jest w ciąży. Po kilku kolejnych dniach zaczęła pisać. Bezsensowny, mało ambitny tekst o wielkiej miłości – tragedia z tchnącym nadzieją zakończeniem. Z cholernie szczęśliwym zakończeniem. Po raz pierwszy z takim. Dotychczas wszystkie jej opowieści kończyły się niekoniecznie szczęśliwie i Jenny pomyślała nawet, że może to jakiś zły omen. Że może w ten sposób sama sprowokowała los. Dlatego napisała tę prymitywną opowiastkę dla gospodyń domowych, w której zakochana para głównych bohaterów żyje cholernie długo i cholernie szczęśliwie.
Zaczęła wychodzić z domu po trzech tygodniach, ale nie pojechała do dzielnicy portowej. Nie pojechała do żadnego z tamtejszych lokali. Wydawało jej się, że czułaby się niezręcznie, patrząc w oczy tym wszystkim, którzy znali ją i Wayne'a. To było absurdalne, ale tak właśnie jej się wtedy wydawało. W tamtym okresie zaczęła pić w domu, sama. Miała dziewiętnaście lat i musiała upijać się niemal każdego dnia, bo żywiła głębokie przekonanie, że jeśli tego nie zrobi, nie będzie w stanie znaleźć sobie miejsca i poradzić z własnym życiem. Kiedy wieczorami kładła się do łóżka, prosiła Wayne'a, żeby do niej przyszedł. Prosiła go w myślach, kiedy była w miarę trzeźwa. Gdy wypiła trochę więcej, szeptała w ciemności półgłosem, a zupełnie pijana – wołała go na głos. Wtedy też najmniej bała się jego ewentualnego przyjścia z zaświatów. Bo trochę jednak się bała. Nie była tak do końca pewna, w jaki sposób zareagowałaby, gdyby Wayne jednak pojawił się któregoś razu w jej pokoju. Przekonywała samą siebie, że nie czułaby strachu. Nie przed nim. Mogłaby bać się każdej innej istoty niematerialnej, ale przecież nie Wayne'a. Gdzieś tam w podświadomości tkwiła jednak lekka obawa. A mimo to nie przestała go przywoływać. Dlaczego to robiła? Zwłaszcza że przecież nie wierzyła, że mógłby przyjść do niej po śmierci. Jednak leżąc w ciemności, błagała go, żeby przynajmniej dał jej jakiś znak, a potem wstrzymywała oddech i nasłuchiwała najmniejszego szmeru czy stuknięcia, a jeśli udało jej się cokolwiek usłyszeć, wmawiała sobie, że to on, że to Wayne i próbowała zasypiać, uspokojona tym odkłamanym kłamstwem.
Nie wróciła na uniwersytet. Dalsze studiowanie nie miało przecież sensu. Czy cokolwiek miało jeszcze jakiś sens? Chyba tylko to, żeby dopaść morderców Wayne'a. To stanowiło jedyny punkt zaczepienia. Wątła niteczka sensu, utrzymująca jej życie na powierzchni. I zupełnie nie miało dla niej znaczenia, że nie wiedziała, jak się do tego zabrać. Ostatecznie nigdy nie dopadła tych policjantów, nawet wtedy, kiedy dużo później dowiedziała się, że tamtego dnia czekali na Wayne'a na Canal Street uzbrojeni w ostrą amunicję. Informacji dostarczył Paulie Conti – gliniarz, który stał się wtyczką Angela Donatelli, jej włoskiego sąsiada, a potem już wspólnika. Mimo iż postarano się dokładnie zatuszować sprawę, Conti nielegalnymi kanałami dotarł do pewnych informacji. Policja nie mogła dopaść Wayne'a, bo nie dysponowano żadnymi dowodami przeciwko niemu, więc ktoś wpadł na pomysł, by rozwiązać problem inaczej. Conti dowiedział się, że tamci gliniarze dostali dokładne, jasne instrukcje, że było ich trzech, że nie starali się strzelać w powietrze, czy choćby w nogi, że wszyscy – trzech uzbrojonych policjantów – strzelali do Wayne'a jak do ruchomej tarczy. Nie strzelali dla ostrzeżenia. Nie strzelali w obronie własnej. Strzelali, żeby zabić. Nie mieli dowodów, by go aresztować i skazać, więc musieli zamordować. I żeby mieć całkowitą pewność, że akcja się powiedzie, a rozkazy zostaną wykonane dokładnie, musieli zrobić to właśnie w taki sposób. Musieli sprawić, by Wayne stał się...
Krwawym strzępem człowieka.
Musiała jakoś przeżyć Boże Narodzenie. Koszmarne dwa dni świąt. Nie mogła znieść gwiazdkowych dekoracji i rozbrzmiewających wszędzie kretyńsko nastrojowych i beznadziejnie radosnych świątecznych piosenek. Potem jeszcze tylko pieprzony sylwester, może nawet jeszcze gorszy niż święta. I z czego ci cholerni ludzie tak się cieszyli o północy? Oczywiście Vince zaproponował, by spędzili ten wieczór razem, ale odmówiła. Chłopak chciał dobrze, nie było wątpliwości, ale wiedziała, że to nie miałoby sensu. Nie zdołałaby dobrze się bawić, a nie chciała swoim ponurym nastrojem psuć wieczoru Vince'owi.
Na cmentarz odważyła się pójść dopiero na początku marca. Śnieg stopniał całkowicie kilka dni wcześniej, zrobiło się przyjemnie ciepło, przyroda zaczęła budzić się do życia. Na miejskim cmentarzu to budzące się życie widziała aż nadto wyraźnie. Trawa nabierała soczyście zielonego koloru, pąki na drzewach wzbierały pełnią soków witalnych, a ptaki śpiewały jak oszalałe. Właśnie tu, na cholernym cmentarzu, gdzie wszystko powinno pozostać ciemne, ciche i ponure.
„Ale to dobrze – pomyślała. – To dla Wayne'a. Dla niego zieleni się trawa i dla niego śpiewają te wszystkie ptaki."
Szła powoli szeroką alejką pomiędzy trawnikami, z których wykwitały nagrobne tablice, niczym monstrualne szare grzyby.
„Czy z trumny kapała krew?" – przemknęło jej przez głowę i coś ścisnęło ją w gardle. Zatrzymała się, żeby nabrać powietrza i uspokoić drżenie rąk. Zastanawiała się, czy Wayne umarł od razu i miała nadzieję, że tak, że nie cierpiał. A potem myślała jeszcze, czy tam na chodniku wykrwawił się całkowicie. Bezlitosna wyobraźnia podsunęła obraz krwawego strzępu człowieka leżącego na ulicy, tuż przy kratce ściekowej, do której leniwą szkarłatną strużką spływa jego krew. Krew Wayne'a mieszająca się z nowojorskimi ściekami, gdzieś w kanale, kilka stóp pod jego zmasakrowanym ciałem.
„Będziecie umierać bardzo powoli – pomyślała z lodowatą nienawiścią o tych, którzy mu to zrobili. – Będziecie konać przez nieskończenie długie, trwające wieczność godziny, a ja będę patrzeć na to i pić wódkę prosto z butelki."
Nie wiedziała, gdzie dokładnie znajduje się grób Wayne'a. Znała jego położenie tylko z grubsza, z opowieści Vince'a, który zaofiarował się nawet, że ją zaprowadzi. Ale nie chciała. Wolała przyjść tu sama, nawet gdyby znalezienie tej mogiły miało zająć cały dzień.
Nie szukała jednak aż tak długo. Po niecałej godzinie zauważyła płytę ze znajomym nazwiskiem. Najpierw spojrzała właśnie na nazwisko, wypisane obok imienia nieco większymi literami. Potem wpatrzyła się w imię, powtarzając je w myślach i wyobrażając sobie, że mówi to do niego. Poniżej data urodzenia. Dwudziesty szósty marca. Za dwadzieścia dni Wayne miał obchodzić urodziny. Ta druga data, którą pominęła wzrokiem. Nie było potrzeby patrzeć na tamte cyfry. Zupełnie nie było potrzeby. Nie zamierzała też patrzeć na fotografię. Bo ktoś wpadł na szatański pomysł, żeby umieścić tu zdjęcie Wayne'a.
Spojrzała jednak. I ból w klatce piersiowej stał się nie do zniesienia.
Wayne wyglądał na tej fotografii dokładnie tak, jak go zapamiętała. I zupełnie nie tak, jak...
Krwawy strzęp człowieka.
Tkwiła przed nagrobkiem bez najmniejszego ruchu, jak wykuta z kamienia. Jakby stała się pomnikiem, postawionym tutaj w prezencie dla niego. W urodzinowym prezencie. Stała i patrzyła na lekko uśmiechniętą twarz na fotografii. Był ubrany w bluzę z kapturem. Jak zwykle. Być może nie w tę samą, którą miał na sobie tamtego dnia, ale Wayne lubił takie sportowe bluzy. Wyglądał w nich wspaniale i co najmniej o pięć lat młodziej. Wydawało jej się, że oczy chłopaka patrzą wprost na nią.
– Wayne – wyszeptała i poczuła, jak wszystkie wnętrzności podchodzą w górę, jakby nagle przestało na nie działać ziemskie ciążenie.
26. 03. 1944 – wyryte na nagrobnej tabliczce.
Miał tylko dwadzieścia osiem lat. Tamtego ostatniego ranka wyglądał na takiego szczęśliwego. Nie mógł przestać jej całować. Zupełnie, jak gdyby wiedział, że...
„Robi to po raz ostatni" – pomyślała, pochyliła się i położyła na grobie bukiet czerwonych róż. Dołączyła do nich karteczkę, na której napisała: Czuwaj nade mną, Wayne.
Czy to było dziecinne i niemądre? Możliwe, ale wierzyła, że zostawiając mu wiadomość właśnie tam, na grobie, sprawi, że pozna treść. A bardzo chciała, żeby Wayne nad nią czuwał, bo mimo upływu czasu – a może właśnie z tego powodu, że czas płynął dalej, jak gdyby nigdy nic – było jej coraz trudniej. Czuła się cholernie samotna i opuszczona, bo przecież towarzystwo kumpli, czy nawet tak bliskiego przyjaciela jak Vincent, nie mogło zastąpić obecności człowieka, z którym chciała spędzić resztę życia.
„Ten, kto powiedział, że czas leczy rany, nie wiedział, o czym mówi – pomyślała. – Jeśli nawet leczy, to z pewnością nie moje."
– Przyjdę do ciebie za kilka dni – szepnęła w przestrzeń i odwróciła się, żeby odejść.
Kiedy wracała do samochodu, mimowolnie odczytywała napisy na płytach nagrobnych. Imiona i nazwiska, daty, czasami jakieś dopiski wykute w zimnym kamieniu. Nie zauważyła, by pochowano tu zbyt wiele osób w wieku Wayne'a lub młodszych. A zatem z niewieloma ludźmi los obszedł się tak cholernie niesprawiedliwie, jak z Waynem.
Od tamtej pory regularnie odwiedzała cmentarz. Przynosiła mu róże, zawsze czerwone. Zwykle dołączała karteczkę z kilkoma słowami. W dniu jego urodzin napisała: Bądź szczęśliwy, tam, gdzie teraz jesteś.
Nie przestała przynosić mu kwiatów, nawet kiedy znów zaczęła sypiać z Vincem. Wiedziała, że Wayne nie oczekiwałby, że na zawsze zatrzaśnie przed innymi drzwi swojego życia. Nie, z pewnością Wayne chciałby, żeby czuła się szczęśliwa.
*
„Ale szczęściem nie było sypianie z Vincem – pomyślała, patrząc przez iluminator samolotu na ostatnie promienie zachodzącego słońca. – Od tamtej pory nic nie było szczęściem. Po prostu żyłam z dnia na dzień, bawiąc się lepiej lub gorzej. Aż do chwili, kiedy Ernie stał się dla mnie kimś bardzo ważnym. Aż do chwili, kiedy zaczęłam bać się o Erniego. Bać się, że któregoś dnia..."
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro